Wanda Nowik-Pala
Smak samotności
O tym, czym jest samotność przekonał się dopiero po przejściu na emeryturę. Każdy kolejny poranek otwierał przed nim przerażającą pustkę ciągnącego się w nieskończoność dnia. A na dodatek nie udało mu się wyłączyć wewnętrznego budzika, który przez całe życie stawiał go na nogi jeszcze przed świtem. Co zrobić z czasem, jeśli nie musi się już iść do pracy? Czym zapełnić dzień? Z kim by się tu dzisiaj spotkać, choć chwilę porozmawiać?.
Zakupy, gotowanie, sprzątanie, pranie – te wszystkie domowe czynności, którymi zajmują się na ogół kobiety, a on musiał je przejąć po śmierci żony, nie sprawiały mu wielkiego trudu, ale ich po prostu nie lubił, traktował jako zło konieczne, jako coś, co trzeba zrobić jak najprędzej, żeby mieć spokój, czas na przyjemniejsze sprawy. Kłopot w tym, że tych przyjemności jakoś wciąż ubywało.
– Trudno, widocznie tak musi być – mruczał pod nosem smarując masłem kromkę chleba – masz dach nad głową, głodny nie chodzisz, więc weź się w garść, nie rozczulaj się nad sobą. Inni nawet tego nie mają – podtrzymywał się na duchu, jak tylko mógł, ale coraz bardziej doskwierał mu brak bratniej duszy, z którą mógłby tak na co dzień pogadać, w razie potrzeby pożalić się na los, podyskutować o przegranym meczu lub podzielić wrażeniami po obejrzeniu filmu.
Dzisiaj też nie ma pojęcia, co zrobić z tym ledwie rozpoczętym dniem.
– Pogoda ładna, trzeba by się gdzieś ruszyć. Dawno nie widziałem się z kumplami, może któryś będzie miał czas, zadzwonię – pomyślał lecz niemal w tej samej chwili zmienił zdanie – nie, lepiej tam pojadę i poczekam, aż będą wychodzili z pracy. Wstąpimy na piwo, pogadamy – rozmarzył się na dobre.
Ale to dopiero po południu. Teraz trzeba iść po zakupy, ugotować wcześniejszy obiad, żeby być pod zakładem przed końcem roboty.
Zadowolony z pomysłu wyszedł przed dom i wpadł na sąsiadkę powracającą z porannych zakupów.
– Dzień dobry, pani. Nie za ciężka ta torba? Może pomóc? – spytał jak zwykle. Czasem, gdy zrobiła większe zakupy zanosił je aż do jej domu. Siadali w kuchni, bo zawsze częstowała go herbatką, a często zdarzało się, że na stole zjawiało się również ciasto własnego wypieku. Rozmawiali, wspominali dawne czasy, sąsiadów, którzy się wyprowadzili, zmarłych znajomych i małżonków. Ona też była wdową. Czas płynął leniwie, nigdzie się im nie spieszyło, czuł się swobodnie i bezpiecznie. Była miłą, pogodną, starą kobietą, znajomą jego nieżyjących rodziców. Niewielu ich tu pozostało. Osiedle przedwojennych domków jednorodzinnych w zastraszającym tempie kurczyło się wypierane przez ścianę blokowisk nacierającą jak fala tsunami, która bezwzględnie pochłania kolejne połacie znanego, bezpiecznego otoczenia wraz z jego zwyczajami i powolnym tempem życia. Trudno było się z tym pogodzić, wszak znikał ich świat.
– Dzień dobry. Bardzo pan miły, panie Wacławie, ale dzisiaj torba leciutka, pogoda ładna, a do domu blisko, dam radę. Dziękuję bardzo – odpowiedziała z uśmiechem, odwróciła się i wolniutko poszła dalej.
Po obiedzie pojechał pod bramę zakładu. Był tam prawie godzinę za wcześnie. Zajrzał do dyżurki przy wejściu. Okazało się jednak, że nie zna żadnego z obecnych tam ochroniarzy. Słyszał, że firma podpisała umowę z jakimiś fachowcami, ale ci młodzi, wygoleni na łyso chłopcy wcale nie wyglądali na specjalistów od ochrony. Przypominali raczej gburowatych, napakowanych, niebieskich ptaków, od których wszędzie się roiło; od świtu do nocy zajętych piciem piwa lub robieniem podejrzanych interesów.
– Czego? – warknął na niego jeden z nich zanim zdążył otworzyć usta. To wystarczyło, by zniechęcić go do nawiązywania rozmowy. Odszedł wzdychając za starym, zawsze uśmiechniętym Tomaszem, z którym nieraz pogadał sobie od serca. Henryk też był do rzeczy, ale zawsze wolał Tomasza. Ciekawe co się z nim stało. Dorabiał chłopina do renty i jakoś sobie radził, aż nastały nowe porządki. Kto się dzisiaj przejmuje, czy stary człowiek ma na chleb, nie mówiąc już o lekarstwach. Zestarzałeś się, to won za bramę! Zachowują się tak, jakby mieli jakiś patent na wieczną młodość! Poczekajcie i na was przyjdzie kolej – mamrotał lekko poirytowany zmierzając w stronę stojącej na pobliskim skwerku ławki.
Niestety, koledzy nie mieli czasu. Jarek spieszył się do domu, bo zachorowała mu żona, a Roman miał coś pilnego do załatwienia w centrum. Umówili się na sobotę. Na nic nadzieje i plany, a tak się cieszył…
Nie chciało mu się jeszcze wracać do domu, postanowił więc popatrzeć na morze, pospacerować wśród tłumu przewalającego się tam i z powrotem po deptaku, poczuć się jego cząstką, gdzieś przynależeć chociaż przez chwilę.
To była dobra myśl. Szedł spokojnie przed siebie. Przystawał jak inni przy licznie rozstawionych straganach, zatrzymywał się na platformach widokowych, przy zejściach na plażę i oddychał morskim wiatrem niosącym smak otwartej, nieograniczonej przestrzeni. Można się było w niej zatracić, ukołysać widokiem fal, wzbić w niebo w pogoni za krzykiem mew, zapomnieć o pustce domu, która w porównaniu z tą wodną pustynią, nie była już taka straszna.
I wtedy ją zobaczył. Szła dosyć szybko, w beżowej kurtce, spodniach i czapce z daszkiem, która nadawała jej twarzy zadziorny, młodzieńczy wygląd. Dojrzała kobieta o drobnej, pogodnej twarzy i energicznych ruchach. Dlaczego zwrócił na nią uwagę, co sprawiło, że ruszył jej śladem? Może to, że była sama? A może spodobał mu się uśmiech z jakim spojrzała na malca, który o mało co nie wpadł jej pod nogi? Sam nie wie czemu szedł za nią, zatrzymywał się, gdy stawała by zrobić zdjęcie lub obejrzeć towar na kolejnym straganie i zastanawiał się, co by się stało gdyby spróbował ją zagadnąć. Pierwszy raz od śmierci żony spodobała mu się kobieta. Nie mógł oderwać od niej oczu.
Właśnie znów się zatrzymała by obejrzeć wyroby z bursztynu. Stanął przy sąsiednim stoisku.
– Ile kosztuje ta apaszka? – spytał urzeczony barwą tego kobiecego drobiazgu. Na pewno spodobałaby się córce – pomyślał oglądając to cudo koloru morskiej toni. Chyba ją kupię, za miesiąc są urodziny Agnieszki, nie będę musiał martwić się o prezent – wyjął pieniądze, zapłacił i przypomniawszy sobie o interesującej nieznajomej spojrzał tam, gdzie jeszcze przed chwilą oglądała korale, ale już jej nie było.
Nie wiadomo kiedy i gdzie przepadła bez śladu. Nic nie pomogło rozglądanie się. Zawiedziony ruszył w kierunku przystanku autobusowego.
Jednak myśl o tej kobiecie nie dawała mu spokoju. Postanowił wybrać się tam następnego dnia. Pojechał godzinę wcześniej niż poprzednio, chodził, rozglądał się, ale szczęście mu nie dopisało. Wrócił do domu wieczorem przemarznięty, zmęczony i zły na samego siebie.
– Co cię napadło, stary pryku! – wymyślał sobie w duchu. Baby ci się zachciało? – kontynuował przygotowując kolację. No i co w tym złego? – zaczął usprawiedliwiać się sam przed sobą– Dobrze byłoby mieć kogoś miłego obok siebie, córka mieszka daleko, zajęta pracą, mężem i dzieckiem nie ma czasu na odwiedzanie ojca. Zdziczeję tu w końcu, zapomnę jak się mówi, a nie daj Boże choroby… – rozkleił się na dobre.
Następnego dnia wstał z sążnistym katarem, wyszedł więc tylko po zakupy, a po powrocie tak źle się poczuł, że położył się z powrotem. Z przeziębieniem nie ma żartów, trzeba się wygrzać, zdecydował pokonując chęć wyprawy nad morze. Leżał więc, słuchał radia, drzemał, cały czas jednak nie mógł się uwolnić od myśli o nieznajomej.
I oto szedł za nią brzegiem morza. Oddalała się otoczona mgiełką powiewającej na wietrze sukienki. Przyspieszył. Niestety, nogi zaczęły mu grzęznąć w piasku do tego stopnia, że wkrótce każdy następny krok zaczął sprawiać coraz więcej trudności stając się stopniowo prawdziwym wyzwaniem. Zapadał się coraz głębiej – po kostki, po kolana, po pas, po piersi… Dyszał. Pot zalewał mu oczy wyciskając potoki łez, obraz falował, mienił się niby fatamorgana, rozpływał jak we mgle. Ujrzał jeszcze, jak jego wybranka wchodzi do morza, rozkłada ręce jakby chciała wziąć w objęcia tę ogromną falę, która zjawiła się nagle nie wiadomo skąd, jak woda ją przewraca, zalewa i porywa błyskawicznie unosząc z sobą i wtedy chcąc się wyrwać z potrzasku i biec na pomoc szarpnął się gwałtownie do przodu krzycząc tak rozpaczliwie, że się obudził…
Leżał spocony w wilgotnej, skotłowanej pościeli. Serce łomotało jakby chciało wyskoczyć z klatki piersiowej, otwarte usta z trudem łapały powietrze. Zmieniając piżamę zastanawiał się nad znaczeniem tego snu. Co to miało być – zachęta, czy ostrzeżenie? Ma dać sobie spokój, czy wszcząć poszukiwania?
Rano postawił go na nogi dzwonek domofonu. Wyjrzał. Przed furtką stała córka ze swoim siedmioletnim synkiem. A to niespodzianka!
– Dzień dobry, tato – ucałowała go na powitanie. Zarejestrowałam Darka do lekarza. Przyjechaliśmy do ciebie, bo mamy trzy godziny czasu. Co słychać? Dawno cię u nas nie było.
– Trochę się przeziębiłem, ale już mi lepiej. Zaraz zrobię wam śniadanie – zaproponował uszczęśliwiony.
– Nie jesteśmy głodni, tato, jedliśmy przed wyjazdem. Jak jesteś chory połóż się, ja się wszystkim zajmę. Zaraz pójdę po zakupy, przygotuję śniadanie i coś ci ugotuję na obiad.
– Nie trzeba, córuś, sam sobie ugotuję. Posiedzimy, pogadamy. Co u was nowego? Co dolega Darkowi, wygląda przecież zdrowo?– zaniepokojony i zarazem uszczęśliwiony przyglądał się im czekając na nowiny.
-Niepokoją mnie jego bóle brzucha. Pani doktor uspakaja, że może to nerwicowe, bo pierwszy rok w szkole to stres, nowe środowisko, nieznani koledzy, czasem dzieciom trudno się przystosować, ale wolę sprawdzić, czy nie jest to coś poważniejszego. Tym bardziej, że ostatnio kilka razy zwymiotował zaraz po jedzeniu – w jej głosie brzmiał nieukrywany strach.
– Masz rację, Aguś, o dzieci trzeba dbać. Dobra z ciebie matka.
Jednak jego córka, tak jak on lubiła postawić na swoim. Poszła do sklepu, zrobiła mu na śniadanie naleśniki i wstawiła zupę na obiad. Zjadł je ze smakiem przy wydatnej pomocy wnuka, który nagle odzyskał apetyt i energię. I jakoś go ten brzuch nie rozbolał. Może to faktycznie ta nerwica, o której mówiła Agnieszka? – rozmyślał przyglądając się chłopcu. To jakieś nowoczesne wymysły, kto się kiedyś przejmował bólem brzucha u takiego odchowanego dzieciaka? Zaparzyło się mięty lub rumianku i po sprawie – wzruszył ramionami, ale się nie odezwał. Wiedział, że nie lubiła, gdy się wtrącał w sprawy jej rodziny.
Wypili kawę. Porozmawiali. Gdyby tak zechcieli zamieszkać razem z nim. Dom duży, pomieściliby się – rozmarzył się. Ale wiedział, że zięć woli być blisko swoich rodziców. Trudno, musi się z tym pogodzić.
Pożegnawszy się z nimi, poczuł nagle, że nie zniesie już tej pustki, która go otacza. Dwóch pokoi nie używał wcale, nie chciało mu się nawet ich sprzątać. W zupełności wystarczał mu jeden, większą część dnia przecież, tak jak dawniej, spędzał w kuchni. Kiedyś lubił patrzeć na krzątaninę żony. Może dlatego teraz tu przesiaduje, bo w tym pomieszczeniu wspomnienia są najżywsze. Czasem wydawało mu się, że żona gdzieś na chwilę wyszła i wystarczy cierpliwie poczekać, a zjawi się w drzwiach…
Nie należał do tych, co z raz podjętej decyzji zbyt łatwo rezygnują. Po kilku dniach ponownie wybrał się na deptak. Rozglądał się układając w myślach kolejne wersje nawiązania rozmowy lecz wszystko wydawało mu się zbyt prostackie lub tak nieciekawe, że jedyną reakcją kobiety mógł być gniew lub w najlepszym wypadku kompletny brak zainteresowania.
Niestety, spacerowała w towarzystwie koleżanki i zabrakło mu odwagi. Najważniejsze, że pojawiała się tutaj. Musi poczekać na dogodny moment.
Wracał do domu zadowolony, przepełniony nadzieją. W zasadzie już to, że miał po co wstawać, golić się i ubierać staranniej niż zwykle, sprawiało mu radość. Już dawno przed wyjściem z domu nie mył tak dokładnie zębów, nie pucował butów i nie oglądał rąk i paznokci. Przyglądał się sobie w lustrze zastanawiając się, czy może się jeszcze podobać. Kiedyś był przystojnym, szczupłym szatynem o roześmianych, zielonych oczach. Miał powodzenie u kobiet, z niejednego pieca jadł chleb, zanim się ożenił. Ale teraz? Stał przed nim lekko łysiejący facet z brzuszkiem. Dość pełna twarz powodowała, że oczy wydawały się mniejsze niż kiedyś. Na dodatek zdawały się tonąć wśród zmarszczek, gdy spróbował się do siebie uśmiechnąć. Co może być pociągającego w starym mężczyźnie?
-Wybij sobie te amory z głowy, zanim nie jest za późno. Jak dostaniesz po nosie, będzie ci głupio – powiedział do swego odbicia bez większego przekonania, ubrał się i wyszedł.
Tym razem szczęście mu dopisało. Była sama. Podszedł do niej zdecydowanym krokiem.
– Pani jest miejscowa, czy przyjezdna? – spytał zapominając o przygotowywanych scenariuszach i sposobach nawiązywania rozmowy.
Spojrzała na niego zaskoczona.
– To jakiś test? Zbiera pan dane do ankiety, przeprowadza badania naukowe, czy co? – spytała z uśmiechem.
Odetchnął z ulgą. Nie rozgniewała się. Sam nie wie, jak mu się to pytanie wyrwało. Dręczyło go od chwili, gdy ją ujrzał, bo gdyby tutaj mieszkała istniałaby szansa na dłuższą znajomość, lecz jeśli przyjechała tylko do sanatorium, sprawa stawała się beznadziejna.
– Bardzo panią przepraszam, że odważyłem się odezwać, ale czasem samotność tak mi doskwiera, że szukam okazji do chwili rozmowy. Od czasu, gdy zmarła mi żona jestem sam. Daję sobie radę, tylko ta tęsknota za ludźmi, za kimś z kim można byłoby spotkać się i porozmawiać czasem staje się nie do zniesienia. Wybieram się wtedy tutaj. Dopóki pracowałem było mi łatwiej. Wracałem do domu późno i nie odczuwałem takiej pustki, jak teraz. Widzę, że pani też spaceruje sama – kontynuował gorączkowo obserwując ją , czy nie ma czasem zamiaru odejść.
Spoglądała na niego z mieszaniną zaskoczenia, zainteresowania i współczucia. Przynajmniej tak mu się wydawało.
– Jestem w sanatorium. Nie przyjechałam tu w celach rozrywkowych, przypadkowe znajomości mnie nie interesują, wolę spacerować sama. Idę gdzie chcę, nie muszę się dostosowywać do cudzego tempa marszu, rozmawiać o byle czym, czy wysłuchiwać plotek. Ja w przeciwieństwie do pana lubię być sama. W samotności lepiej się słyszy własne myśli – stwierdziła z uśmiechem.
Przestraszył się, że to koniec. By ją zatrzymać zaczął opowiadać:
– Mam aż za dużo czasu na rozmyślania. Ostatnio przypomniały mi się dość odległe czasy, gdy wyjechałem do pracy w Niemczech. Widzi pani, ja pochodzę z Pomorza, tutaj przed wojną wszyscy musieli posługiwać się językiem niemieckim. Moi rodzice też. W domu mówiło się po polsku, ale na ulicy już nie. Ja też znam niemiecki. Przydała mi się ta znajomość. Dzięki temu mogłem tam znaleźć lepiej płatną pracę, zarobić na remont domu i wykształcenie córki.
Nagle przeszedł na niemiecki:
– Sprechen sie Deutsch? – spytał z błyskiem w oku.
– Nie mówię po niemiecku – odpowiedziała. W szkole uczyłam się tylko języka rosyjskiego. Jak wszyscy w tamtych czasach – wyjaśniła obojętnie.
– Gdzie pani mieszka? – pytanie to wydało mu się na tyle bezpieczne, że zadał je bez obawy, chociaż bardziej niż miejsce zamieszkania interesowało go, czy jest mężatką. Ale o to nie miał odwagi zapytać. Bał się potwierdzenia. Podobało mu się w niej wszystko: duże piwne oczy, uśmiech, głos, sposób poruszania się. Rozsiewała wokół siebie jakiś czar, któremu nie mógł się oprzeć. Jaki to pech, że po skończonym turnusie wyjedzie. Ale zawsze istniała iskierka nadziei, jeśli była samotna…
– Od trzydziestu lat mieszkamy w Krakowie. Mój mąż jest nauczycielem. Mamy dwoje dzieci i troje wnucząt. Trochę już za nimi tęsknię – odpowiedziała uprzejmie nie wiedząc, że słowa te grzebią jego nadzieje.
A po sekundzie dodała:
– Miło się z panem rozmawiało, ale muszę już iść, bo się spóźnię na zabieg. Do widzenia panu. Wszystkiego dobrego.
I poszła. Ledwo zdążył się pożegnać.
Na co on liczył! Czuł jak ogarnia go panika, jakby tracił grunt pod stopami. To, co od jakiegoś czasu nadawało sens jego życiu, rozwiało się oto niby dym. Czymże są nasze marzenia, jak nie ułudą? Mamią nas, wabią, wprawiają w euforię, by zniknąć pozostawiając żal, który ściska gardło, a serce napełnia goryczą. Tyle dni żył nadzieją! Co teraz? Jak przestać myśleć o kimś, kto nie wiadomo kiedy zaczął wypełniać mu życie, stał się jego celem? Jak pożegnać się z marzeniem?
Nie miał siły odejść. Patrzył za nią, aż znikła za zakrętem. Ludzie przechodzili obok, potrącali go, lecz on nie zdawał sobie z tego sprawy. Jego ciało tkwiło w miejscu, w myślach nadal z nią rozmawiał… Wreszcie odwrócił się i zrobił pierwszy krok, potem drugi i trzeci…
Nagle zatrzymał się jak wryty. Przed nim uśmiechając się niepewnie stała dopiero co pożegnana kobieta.
– Przepraszam pana. Skłamałam. Jestem wdową. Mieszkam niedaleko i często przychodzę tu na spacery, ale żeby się pozbyć natrętów opowiadam, co mi ślina na język przyniesie. Widziałam, że się pan zmartwił i zrobiło mi się przykro. Jeszcze raz przepraszam – mówiła gorączkowo niepewna jego reakcji.
Lecz on uśmiechnął się tak radośnie, że słowa stały się zbędne…