Zygmunt Janikowski – Impresje amerykańskie

0
443

Zygmunt Janikowski – Impresje amerykańskie

 

Jacek Durski

 

 

Miejsce urodzenia

O drugiej w nocy zamykają wszystkie tawerny w mieście, więc chcąc nie chcąc wychodzimy na ulicę i wlokąc się w stronę najbliższego przystanku autobusowego, zastanawiamy się jak długo będzie trwała nasza podróż do domu. Wypiliśmy tylko po kilka piw i Stanley jak zwykle zaczyna marudzić, że nie wziął ze sobą odpowiedniej ilości trawy, przez co od kilku już godzin fatalnie się czuje i nie jest pewny jak długo jeszcze w tym stanie wytrzyma. Ja nie mam takich pragnień. Preferuję podwójną whisky na lodzie, a jedynym miejscem gdzie nie mogę obejść się bez trawy są koncerty muzyki rockowej. Po wypaleniu jednego skręta, bez względu na to kto występuje na scenie, wszystko dookoła robi się bajecznie interesujące. Na trzeźwo nie mógłbym tego przetrzymać, więc jeszcze na długo przed zakupem biletów upewniam się czy będziemy mieli odpowiednią ilość towaru.

 

Powoli dochodzimy do przystanku i tu okazuje się, że w nocy autobusy kursują co godzinę.

-Na pewno przyjedzie za dwie godziny – stwierdza z rezygnacją Stan.

Widzę po nim, że brak trawy daje mu się mocno we znaki. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak powrót taksówką. Jesteśmy w końcu prawie w centrum miasta i o taksówkę nie jest trudno. Na zmianę podnosimy rękę, żeby którąś zatrzymać, ale jest to gest zupełnie bezskuteczny. Wolnych taksówek oczywiście nie brakuje, tylko żadna nie chce się zatrzymać.

-Boją sią nas – mówi z rezygnacją Stanley, a ja zaczynam rozumieć co miał na myśli.

Wystarczy na nas spojrzeć, żeby mocniej przycisnąć pedał gazu. Obaj wyglądamy bardzo podejrzanie, szczególnie w nocy. Ja, ubrany w mocno wycioraną hippisowską kurtkę, brodaty z rozwianym na wietrze długim włosem i Stanley, ostrzyżony jak żołnierz, w rozpiętym do ziemi wojskowym płaszczu  i buciorach niewiadomego pochodzenia. Nie jest to zachęcający widok dla taksówkarzy.

W smętnych nastrojach, zdani na łaskę miejskiej komunikacji, siadamy na jakimś murku obok przystanku i od czasu do czasu uparcie próbujemy zatrzymać taksówkę. Minęło pół godziny i nagle uśmiechnęło się do nas szczęście. Zdarzył się cud! Zatrzymuje się stary, zdezelowany samochód Yellow Cab, jeden z tych, który prawdopodobnie pamięta jeszcze lata sześćdziesiąte. Szybko ładujemy się na tylne siedzenie. Z przodu siedzi dwóch młodych ludzi z grubsza podobnych do nas. Kierowca i jego kolega. Stan podaje nasze adresy i jak to u niego w zwyczaju, natychmiast nawiązuje przyjacielską rozmowę. Jest osobą, która potrafi nawiązać kontakt z ludźmi już od pierwszych słów powitania. Po kilku minutach rozmawia z nimi jak gdyby znali się co najmniej od dziesięciu lat. Zazdroszczę mu tej niezwykle trudnej dla mnie umiejętności. Mija jeszcze jedna minuta i kierowca podaje nam do tyłu skręty z trawą. Stan jest zachwycony. Długo na to czekał. Zapalamy skręty i robi się wesoło. Stanley wyraźnie odzyskał humor i z ożywieniem prowadzi rzeczową dyskusję o jakości dostępnej na czarnym rynku trawy, wdaje się w sprośne rozmowy o kobietach, wspomina wojnę wietnamską i wyraża swoją opinię o Majku Ditce, nowym trenerze Chicago Bears.

-Przestańcie palić. Cops – spokojnym tonem przerywa rozmowę kolega kierowcy.

Jedziemy przez chwilę w milczeniu. Obok przejeżdża wóz policyjny, ale najwyraźniej nie zwraca na nas najmniejszej uwagi, chociaż w taksówce jest biało od dymu jak w wędzarni.

Zamieniam ze Stanleym kilka zdań po polsku, co wzbudza zainteresowanie naszego kierowcy.

-Hej, w jakim języku rozmawiacie? – pyta zaciekawiony.

-Po polsku – odpowiada Stan.

-Pochodzicie z Polski?

-Mój przyjaciel pochodzi z Polski – wyjaśnia Stan, wskazując na mnie. – Ja nigdy w Polsce nie byłem. Urodziłem się w Niemczech, wychowałem w Belgii, a teraz jestem tutaj.

Z opowiadań Stanleya znam historię jego rodziców. Przeżyli nieludzkie okrucieństwo wojny w Polsce, z której pochodzą, i w Niemczech, gdzie byli wywiezieni na przymusowe roboty. Po wojnie oczekiwali na emigrację do Ameryki w obozach dla przesiedleńców na terenie Niemiec, a później w Belgii. Stanley przyjechał tu jako mały chłopiec  i dlatego nikt nawet nie pomyśli, że mógł urodzić się w innym kraju.

-Moja sytuacja jest równie skomplikowana jak twoja. Powiedziałbym nawet, że jest zupełnie identyczna. Po prostu mamy ten sam problem – odezwał się kolega kierowcy. – Urodziłem się w Teksasie, wychowałem w Luizjanie, a teraz jestem tutaj.

Nie wiem jak potoczyła się dalej ta rozmowa, bo nasza taksówka właśnie zajechała pod mój dom. Pożegnałem się z naszymi nowymi przyjaciółmi i jak tylko zatrzasnąłem drzwi taksówki, zacząłem zastanawiać się jak wytłumaczę żonie moją kolejną nocną eskapadę.

 

Wybór prezydenta

Myszy, szczury, karaluchy, pająki oraz wszelkie inne paskudne robactwo, to specjalność Kelvina Johansona, pracownika firmy zajmującej się truciem tych uciążliwych dla ludzi współlokatorów wszystkich mniejszych i większych miast na świecie. Kelvin jest Afroamerykaninem. Odwiedza mnie  regularnie co miesiąc, w budynku gdzie od lat pracuję. Przyjeżdża tu, żeby sprawdzić, zabezpieczyć i jeżeli zajdzie taka potrzeba, wytruć co potrzeba. W trakcie obchodu posesji, opowiada mi o swojej pracy i rodzinie albo o zwyczajach myszy, szczurów, karaluchów, pająków  oraz innego plugawego robactwa. Czasami dyskutujemy dość swobodnie i bez uprzedzeń, z dużą dozą szczerości, o problemach dotyczących naszego codziennego życia. Kelvin zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia.

-Wyobraź sobie, że przedwczoraj straciłem prawie pół dnia, żeby zabić muchę – zaczyna swoją opowiastkę. – Zadzwoniła do firmy jakaś starsza lady z bogatych przedmieść i poprosiła o przysłanie człowieka, żeby zabił muchę, bo ona nie może jej złapać. Kiedy dotarłem na miejsce, a jechałem tam ponad godzinę, powiedziała mi, że mucha jest wyjątkowo uparta, bo nie chce wylecieć ani przez otwarte okno, ani przez otwarte drzwi. Lady – mówię do niej – nigdy nie byłaś na pikniku, w parku albo w ogrodzie, gdze latają muchy i wystarczy wziąć do ręki zwiniętą gazetę, żeby jednym uderzeniem pozbyć się kłopotu.

-Nie, nigdy tego nie robiłam – odpowiedziała zdziwiona. – Nie było się nad czym zastanawiać. Zabrałem z auta spray. Odnalazłem muchę. Pssst. Nieżywa. Lady była zachwycona. Dziękowała mi przez kilka minut, jakbym zabił w jej domu jadowitego grzechotnika, niedźwiedzia grizzly albo czającą się do skoku pumę. Do miasta wracałem ponad godzinę. Nie możemy teraz za bardzo się obijać, bo zamontowali nam w samochodach elektroniczne chipy i dokładnie wiedzą gdzie aktualnie jesteśmy. Nawet jak chcę zjeść kawałek pizzy w restauracji, to muszę zaparkować auto przed budynkiem, z którym mamy podpisany kontrakt. Nastały ciężkie czasy. Wszędzie nas kontrolują.

Po godzinnym obchodzie wracamy do mojego niewielkiego biura, gdzie Kelvin musi napisać krótki raport o stanie budynku. Natychmiast po przekroczeniu progu zauważył na biurku talerz z okruchami po ciastkach.

-Pożywienie dla karaluchów na cały rok – powiedział, wskazując talerz i nagle zmienił temat rozmowy. – Miałeś rację, ten stary McCain wygra wybory. Wczoraj rozmawiałem z ojcem i on myśli  podobnie jak ty. Wystawiono czarnego kandydata tylko po to, żeby przegrał wybory. Wiadomo, że rednecks nie będą głosować na Murzyna, a głosy studentów i białych liberałów nie wystarczą.

Po takmi oświadczeniu Kelvin zabrał się do pisania raportu, a ja zacząłem zastanawiać się nad tym co przed chwilą powiedział. Istotnie, przez długi okres czasu snułem takie przypuszczenia, szczególnie po przedstawieniu kandydatki na wiceprezydenta.

-Jasny gwint! Ale zdrowa laska – pomyślałem, gdy tylko ją zobaczyłem. – Dobre oko ma ten stary McCain. Wiedział kogo wybrać.

Już po dwóch tygodniach zmieniłem zdanie. Okazało się, że super atrakcyjny wygląd kandydatki nie wystarcza do wygrania wyborów. Wyszło na jaw, że piękna lady posiada, jak mawiał trener Ditka o pewnym zawodniku, IQ grejpfruta.

-Muszę przyznać – odezwał się nagle Kelvin – że kiedyś dawniej, wy, biali, mieliście powód do dumy. Piękne domy w czystych, spokojnych dzielnicach, dobrą pracę i dobre szkoły dla swoich dzieci. A dzisiaj..he..he…he..dzisiaj traktują was tak samo jak nas, czarnych.

Niezupełnie się z tym zgadzam, gdyż pomimo wszystko dużo razy byłem lepiej traktowany niż czarni obywatele tego kraju, ale nigdy nawet nie wspomniałem o tym Kelvinowi. Było mi głupio o tym mówić. W kilka miesięcy później Obama wygrał wybory prezydenckie, poparty głosami białych wyborców. Również i moim głosem.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko