Wanda Nowik – Pala – opowiadania

0
351

Wanda Nowik – Pala – opowiadania

 

 

PECH

 

Jacek Durski

 

 

            Znów dopadł go ten przeklęty pech. Pierwszy raz w życiu wziął po kryjomu samochód ojca i jak to się skończyło? Miał ważną randkę z dziewczyną, musiał zaryzykować. No i ma za swoje! Siedzi teraz w rozbitym samochodzie przeklinając pecha, a tak naprawdę to siebie i tego durnia w mercedesie, co mu zajechał drogę. Możliwe, że zbyt gwałtownie wdepnął w hamulec, ale gdyby nie to zamarznięte bajoro na środku szosy, na pewno nie wylądowałby w rowie.

 

            Na szczęście wyszedł z tego cało, ale fiat starego pewnie nada się tylko na złom. Wciąż słyszy ten przerażający trzask gruchotanego metalu. Ciekawe, czy drzwi dadzą się otworzyć, bo całe pudło jest wyraźnie przekoszone.

            Co robić? Czekać na policję, czy uciekać? Ojciec na pewno się wścieknie. Lepiej ten pierwszy szał gdzieś spokojnie przeczekać!

            Tylko trzeba będzie zadzwonić do matki, żeby się nie zamartwiała, no i do Jolki, że ze spotkania nici.

            Tak, trzeba stąd znikać zanim dowlecze się ten stary pijus. Diabli go nadali! Musiał się akurat tu pałętać, zamiast jak zwykle warować pod sklepem? Zaraz pewnie polezie do domu i wszystko wyśpiewa ojcu.

            Jak pech, to pech! Prześladuje go bez przerwy chyba od samego poczęcia, bo nie dosyć, że urodził się w niedzielę, to na dodatek jego siostra miała już wtedy dwumiesięczną córeczkę. Czy to nie pech urodzić się w niedzielę i stać się od razu wujkiem starszej od siebie dziewczyny? A może ten pech był związany z tym, że była to niedziela czynu partyjnego? Wprawdzie tę partię, do której należała wtedy matka, już dawno diabli wzięli, ale pech najwidoczniej pozostał.

            Wlókł się na przełaj przez podmokłą łąkę w stronę lasu, starając się omijać podejrzanie wyglądające miejsca, bo chociaż chwycił przymrozek, to lód na kałużach trzeszczał pod nogami, jakby chciał go przestrzec – uważaj, gdzie leziesz gamoniu!

            Widział, jak wrak samochodu otaczają ludzie, jak ten cholerny pijaczyna pokazuje ręką w jego stronę, przyspieszył więc i wkrótce skrył się między drzewami.

            Jak na złość był wyjątkowo ciemny wieczór. O ile na otwartej przestrzeni było jeszcze coś widać, to w momencie wejścia do lasu wydało mu się, że stracił wzrok. Tak więc kierując się głownie wyczuciem, ruszył w stronę domu kolegi.

            Las trwał w bezruchu jak ogromne, przyczajone do skoku zwierzę. Słyszał jedynie swój przyspieszony oddech i trzask gałęzi łamanych pod butami.

            Nagle poczuł jak jego nogę chwytają w swe kolczaste objęcia płożące się odnogi jeżyn i runął jak długi na ziemię. Co prawda padając osłonił się instynktownie rękoma , ale nie na wiele się to zdało, poczuł bowiem pieczenie podrapanego policzka i co gorsze – bolało go kolano.

            Usiadł pod drzewem i próbował pozbierać się do kupy, zapanować nad dręczącym go poczuciem winy i obawą przed konsekwencjami.

            Mógł przecież jak zwykle poprosić ojca o samochód, ale ponieważ posprzeczali się wczoraj, nie chciał się do niego odezwać pierwszy, żeby nie wyglądało to jako wyciągnięcie ręki do zgody, a poza tym wcale nie był pewien, czy tę zgodę uzyska. Pewnie tak, bo ojciec nigdy długo urazy nie chował, ale ryzyko istniało.

            Sam nie wiedział, jak to teraz nazwać – skrajną głupotą, czy tylko przerostem ambicji? Co się, do licha, stało z jego rozumem? Czyżby matka natura zapomniała go włożyć do jego pustego łba? Bo inaczej jak ma sobie wytłumaczyć to, że ciągle wpada w jakieś kłopoty. Nawet gdy wydaje mu się, że wreszcie szczęście raczyło się uśmiechnąć, wkrótce okazuje się, że to wcale nie uśmiech, tylko grymas jego nieodłącznego pecha.

            Dowodem może być ten piekielny egzamin z filozofii, który jedynie fuksem zaliczył tak pomyślnie, a jednak zamiast radości przyniosło mu to same zmartwienia.

            Facet był odlotowy. Plótł na wykładach jak Piekarski na mękach tak, że nie dało się nic zanotować, a do egzaminu kazał im samodzielnie przestudiować kilka opasłych tomów. Nie wiedzieli, co ich czeka, dopóki się za to na dobre nie zabrali. Dopiero gdy zaczęli przeglądać materiał, ogarnęło ich takie przerażenie, że rzuciwszy wszystko w kąt, zaczęli gorączkowo zastanawiać się, z której strony do gościa się dobrać, żeby choć odrobinę skruszał. Najgorsze było to, że nikt go nie znał, był to bowiem najnowszy import z polibudy. Wysłali więc delegację do jednego z ich akademików i zwabiwszy na piwko kilku chętnych, przeprowadzili szczegółowy wywiad. Kosztowało ich to niemało, bo wygimnastykowane na matmie i fizie łby przyszłych magistrów inżynierów były wyjątkowo odporne na procenty, ale w końcu zlitowali się i puścili farbę.

            Okazało się, że gość był trunkowy. Pozostało im więc tylko zrobić zrzutkę, kupić największego „Johniego”, jaki był w supermarkecie i dopaść faceta w jego własnym domu.

            Kumple, którzy z nim degustowali to świństwo, przez dwa dni nie byli w stanie zwlec się z wyra, a on świeżutki jak poranek, następnego dnia próbował im przybliżyć główne kierunki ewolucji filozofii XIX i XX wieku. Jak zaczął nawijać o egzystencjonalizmie, materializmie, nawracać do augustianizmu i tomizmu, rzucać nazwiskami tych wszystkich nawiedzonych, którzy łamali sobie nad tym głowę, poczuł, że ten koktajl przyprawia go o mdłości. Ledwo wytrwał do końca. Tym razem nie mógł się urwać, bo limit nieobecności miał już co nieco przekroczony, a poza tym razem z innymi czekał w napięciu na efekt działania „Johniego”.

            Nie na darmo. Okazało się, że po negocjacjach ilość tematów na egzamin udało im się ograniczyć do sześciu, dość przekrojowych co prawda, ale co sześć, to sześć, a nie przeszło osiemdziesiąt jak się zanosiło.

            Przygotowali więc eleganckie elaboraty z myślą, że mogą im posłużyć jako gotowce na egzaminie pisemnym, ale aż tak dobrze, to nie było. Otóż okazało się, że gość z sześciu stworzył tylko trzy zagadnienia do wyboru, polecając na dodatek, by samodzielnie dokonali analizy i sformułowali wnioski dotyczące podobieństw i różnic omawianych prądów filozoficznych.

            On jak zwykle ułatwił sobie pracę przepisując prawie dosłownie dwa podchodzące tematy z gotowców. Na dole ostatniej strony napisał: analiza i wnioski, rozpoczął zdanie i ponieważ kartka się kończyła, dopisał tylko c.d. na str.13, której oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru pisać. Założył bowiem, że facet w ogóle nie będzie tego czytał, a w razie czego najwyżej wmówi mu, że posiał gdzieś jedną kartkę jego pracy i po kłopocie!

             Przed egzaminem ustnym Jolka jak zwykle cała w nerwach, czy dobrze napisała, wkuwała na blachę wszystkie opracowania, jakie wpadły jej w ręce, a on w przeddzień przejrzał to, co miał w domu i stwierdził, że i tak wyjątkowo dużo umie.

            Facet zaskoczył ich kompletnie. Powiedział, że z prac jest bardzo zadowolony, a ponieważ ma mało czasu, proponuje żeby ci, których satysfakcjonuje ocena dostateczna ustawili się z indeksami w kolejce.

            Jolka prychnęła pogardliwie, że nie będzie sobie psuła średniej, on jednak ze szczęścia był bliski wpadnięcia w euforię. I trwał w tym błogostanie, dopóki nie okazało się, że indeks został najwidoczniej w kieszeni kurtki. Zanim wrócił z szatni, skończyło się rozdawanie trójek, ale nie zdążył się jeszcze na dobre zdenerwować, gdy usłyszał:

– A teraz poproszę o indeksy tych z państwa, którzy sądzą, że opanowali mój przedmiot na ocenę dobrą.

Czując się tak, jakby ktoś nagle przypiął mu skrzydła, rzucił się w stronę profesora ciągnąc za sobą Jolkę, ale ona ku jego zdziwieniu stwierdziła, że nie po to się tyle uczyła, żeby zadowolić się czwórką postawioną z łaski.

            No i przedobrzyła. Facet najwidoczniej miał jakieś plany na popołudnie, gdy się więc okazało, że grupka kujonów ma zamiar mu je pomieszać, najnormalniej w świecie wyszedł z siebie i maglował każdego z nich tak długo, aż na czymś nie przyłapał.

            No i klops. Jolka wyleciała z trójką. Była taka wściekła, że nie tylko nie chciała słuchać jego pocieszania, ale zaczęła wrzeszczeć na cały korytarz coś o głupcach, którzy zawsze mają szczęście. W tym momencie go trochę poniosło i odpalił jej, że nie wie, czy pchanie się pod gilotynę można nazwać taką wielką mądrością. I to był koniec. Od tego głupiego zajścia nie chciała z nim rozmawiać. Ileż się musiał nagimnastykować, żeby jej przeszło!

            Dopiero teraz skruszała na tyle, że dała się zaprosić na dyskotekę. I znowu ze spotkania nic nie wyszło. Może to Jolka przynosi pecha?

            Co by nie było, najwyższy czas zadzwonić. Sięgnął do kieszeni po komórkę, ale po sprawdzeniu wszystkich zakamarków ubrania oraz miejsca upadku stwierdził, że musiał ją zgubić jeszcze w samochodzie. Jak pech, to pech!

            Westchnąwszy ciężko wstał i pokuśtykał w stronę domu przyjaciela. 

 


 

WYNIK

 

            Jeszcze rok temu był zwykłym, wesołym nastolatkiem. Miał niesamowite wzięcie u dziewczyn, więc to wykorzystywał. Szturmowały go na wyścigi. Czasem nie zdążył uwolnić się od jednej, a już podrywała go druga. Prawdziwe utrapienie! Ale miłe… I na tym polegał jego problem, że to lubił. I to bardzo.

            Przypomniała mu się mina ciotki, gdy rozmowa zeszła na ten temat. Uśmiechnął się do wspomnień. Zaglądał do niej od czasu do czasu. Pomagała mu przygotowywać się do matury.

            Na ogół cierpliwie znosiła jego kolejne gafy, niewiedzę i rozproszoną uwagę, ale wtedy nie wytrzymała:

-Wiesz co, Marek? Jak się nie skupisz na tym, co robisz, to będziemy musieli to posiedzenie zakończyć – powiedziała po jego kolejnej wpadce.

– Nie mogę, ciociu – usprawiedliwił się skruszony.

– Dlaczego?

– Poznałem świetną dziewczynę – wyznał.

– Którą z kolei? – spytała z przekąsem.

– Hmm… Dziesiątą? –   odpowiedział niepewnie po chwili zastanowienia .

– Rany boskie, Marek! – krzyknęła zaskoczona – W przedszkolu zaczynałeś, czy co?

– Nie, ciociu,  w drugiej klasie liceum

-Oj, Marek, Marek! Nie rozmieniaj się tak na drobne. Nie warto. Znajdź sobie porządną dziewczynę i się jej trzymaj – poradziła mu wyraźnie zatroskana.

Co ona wie o współczesnych dziewczynach! Większość z nich zalicza kolejnych chłopaków, jakby za punkt honoru postawiła sobie zwycięstwo w konkursie na największą liczbę partnerów seksualnych, a nie znalezienie tego jedynego, ukochanego. Taka moda. Trzeba mieć chłopaka i już! Wystarczy, że trafi się wolna chata, a już zlatują się znajomi. Dziewczyny przechwalają się, ilu chłopców udało im się zaliczyć jednego dnia, porównują, który z nich fajniejszy, a najważniejsze na jaki prezent udało im się go naciągnąć. Już on coś o tym wie! Czasem wystarczy piwo, ale bywa, że trzeba się szarpnąć na jakiś fatałaszek, czy  komórkę. Każda chce ją mieć i to bardziej wypasioną niż u koleżanki, bo ważne jest by ją przebić, zaszpanować. Tu nie ma miejsca na miłość. Tylko jak to ciotce powiedzieć! Jest z innej epoki, nie zrozumie! Wszystkie balangi kończą się tak samo, chyba że ktoś za dużo zatankuje, albo jakiś wkurzony zgred wparuje z krzykiem.

Starzy nie mogą pojąć, że dzisiaj bez odreagowania trudno wytrzymać! Szczególnie, przed maturą! No, trzeba przyznać, że w każdej klasie można  znaleźć kilku kujonów, co poza książką świata nie widzą i na nic nie mają czasu ani ochoty. Co się im dziwić, gdybym musiał dzień w dzień po szkole ślęczeć drugie tyle w domu, pewnie też byłbym tak skonany, że nie chciałoby mi się nawet patrzeć na dziewczyny, nie mówiąc już o czymś więcej. Na szczęście  wystarcza mi to, czego się nasłucham w szkole. Na polibudzie mają ostatnio deficyt, przyjmują z pocałowaniem rączki, tylko w pierwszym semestrze trzepią skórę, aż wióry lecą. Trzeba będzie trochę przysiąść, żeby nie dać się wykosić, a potem poleci… – przekonywał sam siebie.

Przed maturą jednak nawet jemu udzieliła się panująca w klasie gorączka, wziął się do roboty, pozdawał więc wszystko lepiej, niż się spodziewał.

No i leci… A właściwie leciało… Pierwszy semestr minął nie wiadomo kiedy. Nie było tak źle, jak krakali. Kilka osób, co prawda, dało się wykosić, ale on się prześliznął bez trudu. Dopiero teraz wdepnął. Trudno, trzeba będzie przysiąść przed  poprawką.

-Taki pech! Musiałem go spotkać przed samym egzaminem! Po co mi o tym powiedział! – mamrotał ze złością.

Siedział nad podręcznikiem fizyki, którą w zasadzie lubił, ale oblał przez to przeklęte spotkanie z Jackiem.

Nie widzieli się od wakacji, a dokładnie od wspólnej wyprawy na Woodstock. Od trzech lat jeździli tam całą paczką. Tym razem większość kumpli miała inne plany, pozostało więc ich dwóch, z tym, że  Jacek wziął ze sobą Izę, z którą od jakiegoś czasu kręcił. A do niego w autobusie przysiadła się Jolka.

            -Cześć ziomal! Kojarzysz mnie? –spytała.

-Spoko. Kto by takiej laski nie pamiętał! – odpowiedział, chociaż nie miał pojęcia, gdzie mogła go przyuważyć.

-Już na tamtej dżambie u Izy miałam na ciebie oko, ale byłam wtedy z Arkiem, Jolka jestem – powiedziała jednym tchem.

-Marek – przedstawił się przyglądając się nowej znajomej. Niezła z niej dojara, ocenił fachowym okiem rozmiar jej piersi, będzie w co zanurkować…Najwyraźniej ma na mnie ochotę, może być miło – ocenił obejmując ja od niechcenia.

Pogadali, obalili jeden browar, potem drugi, trzeci i zanim dojechali Jolka była ugotowana. Wzięła swoje rzeczy i w najlepsze zaczęła mu pomagać w rozstawianiu namiotu. Była niezła w te klocki, nakręcał ją byle dotyk, miał więc rozrywkę i w dzień i w nocy.

Po powrocie rozstali się bez zgrzytów. Ona poszła w swoją stronę, on zaczął studia. .Więcej się nie widzieli. I prawdopodobnie wyparowałaby z jego pamięci na dobre, gdyby nie  Jacek. Ale tak przynajmniej poznał prawdę…

I wszystko się posypało. Egzamin jakoś zda, ale co z Moniką? Już na pierwszych zajęciach wpadła mu w oko. I pierwszy raz w życiu trafił na ścianę. Wali w nią głową od kilku miesięcy i jedyne, co osiągnął to kilka guzów, które zdążył sobie nabić. A dziewczyna podoba mu się coraz bardziej. Z nikim nie chodzi, jest więc jeszcze nadzieja, że w końcu skruszeje.

-Skoro nie idzie na zwykły podryw, trzeba wymyślić coś ekstra. Wszystko sprowadza się do znalezienia odpowiedniej strategii –  mamrotał pod nosem. Za mało ją znam, żeby wiedzieć, co ją kręci. Trzeba zasięgnąć języka tam, skąd pochodzi. Może kogoś tam ma? – kombinował patrząc w okno, ale czuł, że zgrywa się sam przed sobą.

Niepokoiło go, że tak często o niej myśli. Zastanawiał się, dlaczego mu na niej tak zależy. Jak dotąd żadna dziewczyna nie interesowała go dłużej niż kilka tygodni.

-Co mnie tak w niej pociąga? – pytał się z niepokojem. Przecież nie jest z niej żaden cud – próbował złapać dystans, lecz mu się nie udawało.

-No dobra, ale miałem się uczyć fizy, a nie rozmyślać o dziewczynach – przywoływał się do porządku – ta rozproszona uwaga nie wróży nic dobrego. Daj sobie na wstrzymanie, dziewczyna nie zając, nie ucieknie, a poza tym wiesz co musisz zrobić po egzaminie…Od tego się nie wykręcisz…Nie możesz…Chowanie głowy w piasek nic nie da…Jest tylko jedno wyjście…Musisz tam iść… – tłumaczył sobie zabierając się do pracy. 

Starał się nie okazywać po sobie, że coś go martwi, ale nie był dobrym aktorem. Żartował, opowiadał kawały jak dawniej, nie ma więc pojęcia po czym wszyscy poznali, że nie jest sobą. Starali się go pocieszać, że jedna poprawka to pryszcz, zda na pewno i zapomni, że ją miał, bo nie wiedzieli, co go naprawdę dręczy. I to było najtrudniejsze. Nikomu nie mógł o tym powiedzieć.

Któregoś dnia przysiadła się do niego Monika. Pierwszy raz okazała mu odrobinę zainteresowania.

-Coś ostatnio inaczej ci z oczu patrzy. Czyżbyś miał zamiar nareszcie dorosnąć? – spytała z przekąsem, ale uśmiech w jej oczach mówił co innego.

-Jeśli to dorastanie, to bardzo dziękuję. Nie wiedziałem, że to takie bolesne. – odpowiedział smętnie.

-Wyglądasz tak, jakbyś połknął żabę – żartowała dalej, ale czuł, że naprawdę się o niego niepokoi. Ucieszyło go to i zmartwiło jednocześnie. Dopóki nie upora się z egzaminem i z tamtą sprawą, nie może zawracać głowy Monice. W stosunku do niej nie wiadomo dlaczego, chciał być uczciwy. 

-Może kiedyś ci powiem, co jest tą żabą. Na razie nie mogę. Ale dziękuję ci za tę rozmowę. Chyba wiesz, jak wiele dla mnie znaczysz – powiedział poruszony jej zainteresowaniem.

-Nie robię nic nadzwyczajnego. Traktuję cię jak kolegę, który ma jakiś problem– ucięła. – I którego lubię – dodała po chwili, widząc jak jego twarz z powrotem powleka się smutkiem. I zanim zdążył odpowiedzieć, odeszła.

Od tej chwili coś się jednak zmieniło. Nadal trzymała go na dystans, ale jej spojrzenia złagodniały. Czuł je na sobie nawet wtedy, gdy nie patrzył na nią. Po prostu stał się jednym wielkim odbiornikiem nastawionym na wysyłane przez nią fale. Wystarczyło, że weszła do sali wykładowej, a on natychmiast o tym wiedział. Nie poznawał siebie. Nigdy czegoś podobnego nie przeżył. Jeszcze próbował sobie wmawiać, że to tylko taka dość dziwna fascynacja, ale dojrzewało w nim  podejrzenie, do którego nie chciał się przyznać nawet przed samym sobą. On miałby się zakochać? To niemożliwe! 

Na dodatek dopadła go bezsenność. Męczył się godzinami, żeby zasnąć, a gdy już mu się to udało, budził się po dwóch, trzech godzinach i wszystko zaczynało się od nowa. I te sny! Koszmar za koszmarem!

Był coraz bardziej zmęczony. Nie załamywał się jednak, bo nie opuszczała go nadzieja. Wszystko się wyjaśni. Na pewno. Już niedługo. Będzie dobrze – pocieszał się, jak mógł.

Na szczęście czas biegł szybko. Termin zbliżał się nieubłaganie. Był tym przerażony i zadowolony jednocześnie. Przekonywał siebie, że nie ma nic gorszego niż czekanie i niepewność, a jednak nadal czuł wewnętrzny opór, nie był najwidoczniej jeszcze gotowy na ostateczne zmierzenie się z losem.

Ostatnia noc ciągnęła się w nieskończoność. Rankiem był bardziej zmęczony niż wieczorem, ale nic na to nie mógł poradzić. Musiał ten dzień przeżyć.

Pojechał na uczelnię, wszedł do sali, odpowiadał jak umiał najlepiej, chociaż zdawało mu się, że każdą myśl musi wydobywać z bezdennych czeluści, że jego ciało jest czymś obcym, jakimś tworem, który do niego nie należy i nie chce go słuchać. A jednak się poruszał, myślał i mówił. I to chyba z sensem, bo ze zdziwieniem stwierdził, że zdał na czwórkę!

Nie miał jednak siły się cieszyć, bo dopiero teraz czekał go o wiele trudniejszy  egzamin. Sprawdzian, który zafundowało mu życie. Za dwie godziny miał odebrać wynik badania krwi. Był przerażony, a jednak gdzieś w głębi jego duszy, nie wiadomo dlaczego, nadal tliła się nadzieja, że to tylko Jolka miała pecha…

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko