Krystyna Habrat.
PATRZĄC W OBŁOKI
Właśnie wróciłam z letniska.
Kiedyś tak się nazywało spędzanie lata w miejscowości wypoczynkowej.
Wyjeżdżało się z pościelą i prowiantem. Znałam to ze zdjęć w starym albumie. Kąpano się w pobliskiej rzece, zbierano grzyby w lesie nieopodal, a wieczorami panowie zasiadali do kart na wolnym powietrzu. Kostiumy kąpielowe pań zakrywały więcej niż te teraz na ulicy. Panie pozowały w nich do zdjęć, stojąc onieśmielone rzędem z rękami na ramionach poprzedniczki. Oblegano rozłożyste drzewo, na którego konarach można było siedzieć i leżeć a nawet poromansować. Tamta miejscowość nazywała się: Irena. Jak później poznana przez mojego tatę mama. Ale to on tam jeździł jako chłopak, potem kawaler, z rodziną. Chciałam odnaleźć to miejsce po latach. Nic nie przypominało obrazów z tamtych zdjęć. Może dlatego, że nie wysiadłam nawet z samochodu. Może tylko las sosnowy, może rzeka, ale te wszędzie podobne.
A ja wyjeżdżałam już nie na letnisko, tylko na wakacje, kolonie, urlop, wczasy. Tym razem żadne z tych określeń mi nie pasuje, bo nawet pensjonat, gdzie wypoczywałam nie nazywa się “dom wczasowy” ale “wypoczynkowy”. A więc byłam na letnim wypoczynku. Tylko ładniej brzmi: na letnisku. Coś jak z Czechowa, może Bunina. W którymś opowiadaniu tego pierwszego ktoś łowi ryby, a obok drugi chlapie się w wodzie i je płoszy. Mam gdzieś zapisane, że w takiej scenerii powstał pomysł opowiadania. Coś kojarzy mi się z jego wcześniejszymi humoreskami, ale też z “Mewą”.
Ja tym razem odpoczywałam najchętniej w ogrodzie pensjonatu. Rozmawiałam z innymi wypoczywającymi, czytałam książki, kołysałam się leniwie na wielkiej huśtawce to znów śledziłam wody potoku płynącego na obrzeżach ogrodu. Każdego dnia starałam się wejść na pobliski stok, skąd był piękny widok na okolicę. Raz pod wieczór łasica, może gronostaj, wystawiała z norki na trawniku rudo-białą głowę, rozglądała się bacznie i wyczyniała przeróżne fikołki. Innym razem przyszła nawałnica z gradem i piorunami, co ładnie było oglądać, siedząc spokojnie w domu.
Było sielsko. Beztrosko. Szczególnie, gdy patrzyłam w obłoki na niebie. I czytałam wiersze z tomiku o podobnym tytule: PATRZĄC W NIEBO. Jego autorka to Agnieszka Miodowska.
Ta jednak poezja nie była tak sielska, by muskała łagodnie zmysły i koiła umysł. Przeciwnie. Od pierwszego wiersza czytałam w nieustannym zadziwieniu, że można i tak to przedstawiać.
Wiersze wymagały ciągłego wysiłku intelektualnego, żeby uchwycić ich znaczenie, a i tak ten sens mógł być inny niż zaczynało się zdawać. Cała ta poezja przypomina wielką budowlę, gdzie każda cegła jest ruchoma, odwraca się i znaczy już coś innego, a za nią zmienia się metafora. Ta niezwykła budowla ze słów w tajemniczy sposób mieni się, przekształca, wciąż w coś innego, bo autorka pokazuje wieloznaczność każdego – pozornie jednoznacznego- słowa, przekształca tak potoczne powiedzonka, znane hasła z przebojów, przysłów. Wykręca je w niespotykane warianty znaczeniowe. I wszystko tak się mieni, odwraca, kręci, staje się niezwykłe.
Autorka bawi się nie tylko bogactwem językowym i wciąga nas w tą zabawę, ale też poprzez to demonstruje wielozmysłowość i nieoczekiwaność ukazanego tu świata. Wciąż zaskakuje. Z tej ruchomości znaczeń wyłaniają się obrazy niejednoznaczne. Można w nich widzieć to, co bliskie zainteresowań czytającego, bliskie jego sercu, ale też spodziewać się czegoś zupełnie na odwrót. Więc trzeba czytać te wiersze potroszeczku i wracać do nich i odgadywać. Bo warto oddać się takiej zabawie intelektu.
Nie można nie wspomnieć o słowach, jakimi autorka się posługuje. Często są to terminy z anatomii szczególnie anatomii systemu nerwowego, gdy np dla wydobycia emocji używa ciała migdałowatego. Są tu też terminy mi nieznane: temisjoda, inna nella, willa costa nella. Nie miałam tam komputera, żeby poszukać ich znaczenia, a po powrocie, jestem tak rozleniwiona, że mi się nie chce szukać, a właściwie załatwiam zaległe sprawy, odkurzam mieszkanie. Wracając do słów, są tu i te tworzone przez autorkę: “drogiewskazy”, “rtęciobieg”, “acomitam”. I jej ulubione: “c/w/ałując”, “d/r/epczący”, termin(r)acja i coś z łaciny i coś z angielska. Ogromna fantazja słowotwórcza.
Dla ilustracji dodam dwuwiersz z okładki:
“…puszczę się wreszcie i będzie spokój
bo kto powiedział że zawsze trzeba się trzymać”
Acha, są tu też piękne erotyki, tyleż filozoficzne co i cielesne.
Nie jest to recenzja tomiku wierszy, ale felieton na ten temat, bo ten tomik mnie oczarował swą niezwykłością. Na poezji to ja się nie znam. Wierszy nigdy nie próbowałam pisać, bo zanim mi to w wieku naiwności dziewczęcej przyszło do głowy zniechęciła mnie tajemna i surowa wiedza o trochejach, spondejach, daktylach, heksametrach. Ale i bez tego można lubić wiersze i je czytać.
Dodam jeszcze, iż na letnisku zdążyłam jeszcze przeczytać niezwykłą powieść -blisko 500 stron – “Impresjonista”. Autor: Hari Kunzru. i duży kawał “Księgi San Michaele”, którą już kiedyś czytałam. Wróciłam do niej z sympatii dla bliskiej mi rodziny lekarzy, którzy też mieszkają i leczą w pięknej okolicy na wzgórzu, ale tu w Polsce.
Żeby nie było tak sielsko powiem, że jednak wiele się od przedwojennej młodości rodziców zmieniło, co oczywiste, ale podam taki drobiazg. Tato opowiadał, że na letnisku nie musieli za bardzo dbać o zamykanie domu. Kiedyś zapodział im się klucz, to na wszelki wypadek – jednak bliskość lasu, może dzikie zwierzęta – zawiesili na klamce masywne krzesło. Rano postawił ich na nogi straszny rumor. Krzesło spadło, gdy kobieta przynosząca im świeże bułki, nacisnęła klamkę. Ależ ona się przestraszyła! Jak krzyczała! My teraz bardziej barykadujemy się w naszych domach. Odgradzamy, ubezpieczamy. I nie tylko przed dzikim zwierzem.
Lepiej o tym czasem zapomnieć, nie patrzeć w telewizję, tylko w obłoki. I czytać wiersze.
Krystyna Habrat.