Andrzej Walter – Metafizyka nieobecności

0
296
Piotr Müldner-Nieckowski

Andrzej Walter

 

Metafizyka nieobecności

 

 

PMN   Byłem przy grobie / ale mój krzyk jeszcze nie był gotów, / jeszcze nie wróciłem (…) / uśmiechnąłem się lekko (– Tren zielony) P.M-N. 2001

 

   Pytaniem zasadniczym jest: czy potrafimy obłaskawić nieobecność? Nieobecność tragiczną, dramatyczną, zaskakującą o tyle, o ile czas może nas zaskoczyć sytuacją dla człowieka oczywistą – nadejściem końca osoby najbliższej, nagłego przejścia z bytu w niebyt i uderzenia w nas taką sytuacją – we mnie, w ciebie i właściwie w każdego, kto potrafił być szczęśliwy. Przecież przytrafi się to każdemu z nas, ktoś będzie pierwszy, ktoś następny, ktoś ostatni … i ktoś wreszcie … pozostanie sam. Jakże bolesna to perspektywa. Zatem zapytajmy, być może nie czy, ale właściwie jak, potrafimy obłaskawić nieobecność? Jak zagospodarować tę pustkę, albo też jak – to chyba niewłaściwe słowo, zagospodarować – jak bardziej – oswoić pożegnanie, ocalić siebie i swoją w tym jedność w tej nieoczekiwanej samotności poprzez ostateczne rozstanie? Takie pytanie nie każdy może zadać. To pytanie dla wybrańców. Pytanie tylko dla tych, którym dane było zakosztować cudu miłości najpełniejszej, opartej na przyjaźni, szlachetnej wierności i oddaniu się sobie nawzajem ponad siebie samego i ponad własne ego. To pytanie szczególne.

   Jedno z pytań najpiękniejszych, jeżeli takie mogą w ogóle istnieć.

 

   Jak się okazuje to pytanie na tyle ważne, na tyle doniosłe i na tyle wśród ludzkiej społeczności pożądane, że w roku 2017 Piotr Müldner-Nieckowski proponuje nam już III wydanie swojego głośnego tomu poezji „Za kobietą tren”. Tomu pisanego w latach 1999-2000, a wydanego w 2001 roku, (dodajmy sprzedano już ponad 25 tysięcy egzemplarzy – który z poetów może się dziś tym pochwalić?) – pytanie na tyle – rześkie, fascynujące i zajmujące, że „ten Jego tren” staje się bezprzykładnym głosem jakby na nie odpowiedzi.

 

   Tylko czy to jest tren? Czy to są raczej utwory liryczne o charakterze żałobnym, gdzieś tam z piwnic poezji wygrzebane i wskrzeszone w ramach przekornie użytej nazwy przez Pana Piotra do ich nowego życia? Absolutnie nie i po stokroć nie. No i właśnie: i nie i tak zarazem. To są treny made in Piotr Müldner-Nieckowski  4D w wersji postmodernistycznej i łatwopalnie właściwej, przysługujące intelektualiście schyłku krwawego wieku minionego oraz początku wieku plastikowego, policzonego jako wiek XXI. To treny hipernowoczesne, jak mgławica metafizycznej nieobecności kierowana przez myśliciela do intelektualistów. Tak. Oni zrozumieją.

 

   Czy mamy zatem prawo odnieść Piotra Müldnera-Nieckowskiego do Różewicza, a może nawet Białoszewskiego i oceniać jego wzorce „welonu pamięci” jak uczyniła to (przyznajmy – po mistrzowsku) Anna Nasiłowska? Czy mamy prawo obnażać człowieka „dotkniętego” stratą i starać się ujarzmić jego ból wyrażony intymniej niż nam się wydaje? No tak, mamy takie prawo, skoro artysta dzieli się nim z nami publikując „na cały świat” swoje blizny i swoje rany. Mamy prawo być sędziami i zapewne te krytycznoliterackie wyznaczanie ścieżek dostępu jest zdecydowanie „na miejscu”, tylko ja jakoś nie potrafię tego poczuć. Nie potrafię rzucić kamieniem, nie potrafię tego przyjąć „na klatę”, która pełna lęku. Tak. Ja się boję. Ja jestem przerażony koniecznością obłaskawiania i ujarzmiania … nieuchronnego kiedyś rozstania…

 

   Boję się przeżyć to samo. Boję się lektury Piotra Müldnera-Nieckowskiego, a jednocześnie rozkoszuję się tymi „trenami”, aby znów bać się. Kogo i czego – zapytacie? Przyszłości, jutra, nieznanego, tragedii – najzwyczajniej, Losu. Jego wyroków, konsekwencji i tych rachunków, które trzeba będzie opłacić bez odwołania … za szczęście.

 

   Nie straszny mi Różewicz, Kochanowski, Petrarca, Symonides i Owidiusz, niestraszne mi te wszystkie poetyckie zjawy i truchła przeszłości… może jeden Baczyński – tak, on również przerażał, wnikał w serce, wciskał się pod skórę, wwiercał w mózg – jak Piotr i jego intelektualny „welon pamięci” wygrzebywany z rozpoznanej świadomości i z rozpoznanego uświadomienia, że skoro wspólnota rozbiła się na miliony jednostek, to o ileż boleśniejszy jest dramat osamotnionego…

 

   Przecież my również przemykamy się kanałami, uciekając z oblężonego miasta, z wirtualnej codzienności, z klatek plastikowego życia.

 

 

   Ja wiem, że to trudne do pojęcia. Jako dyletant w umieraniu odważę się jednak postawić taką tezę.

 

   Umarła Małgosia, żona Piotra …

Poszłam odwiedzić ów dom …

… w progu przywitał Piotr

    – Małgosiu, nastaw wodę, mamy gościa.

 

Jakie to zwyczajne, jakie prawdziwe, jak strzał między oczy – jakie to proste, jak podstawienie kilkunastu autobusów w Srebrenicy, a potem kierowcom schodziła skóra z palców wskazujących dłoni, gdyż robiły im się bąble od naciskania spustu. Problem logistyczny. Banalność, trywialność. Śmierć … jak kromka chleba. A żyć trzeba dalej. I pędzić dalej. Spójrzcie na Wielką Niedźwiedzicę nad waszymi głowami – 2 sekundy i jest 13 kilometrów dalej… A my tu, w miejscu, w którym mistrz Jan już nie znajdzie czasu i spokoju na siedzenie pod lipą i liczenia odcisków od tego siedzenia…

 

   Kiedy odeszła Hanka. Hanka Kajtochowa – jakże często z Nią rozmawiałem. Nie, nie pod lipą, nie w błogości i sielskości – w smrodzie korków dojazdowych, na autostradach, szosach, w poczekalniach. Prowadziłem też aktywną konwersację z Babcią Jadwigą, ale nie potrafię sobie wyobrazić tej sytuacji, uciekam od takiej wizji, rozpraszam ją z wyobraźni, wyganiam…

 

Umarła Jaga, żona Andrzeja

– Jagusiu, nastaw wodę, mamy gości …

 

Czy może wyobrazić to sobie inaczej?

 

Umarł Andrzej, mąż Jagi…

– Andrzejku, zejdź na dół, już przyszli …

 

bezsens oczekiwania czegokolwiek

po najbliższym życiu

 

   Tak – to cytat z „trenu” Piotra. Jest jak cięcie miecza, jak błysk ostrza, jak żądło konieczności, od którego uciekam w swoim bezgranicznym lęku. Przecież ja nie potrafię żyć bez Niej…, to niemożliwe, nierealne i nie wydarzy się. Choć jest to przecież – nieuchronne. Taka interakcja jest ważna i doniosła w świecie brudu i brutalności, kiedy dwoje pasują do siebie jak połówki jabłka, a śmierć jednego jest dosłownym i realnym … końcem świata. Jest Armagedonem, Apokalipsą, czasem ostatecznym – innego potem już nie będzie. Finito.

 

   Jak długo wzywa się umarłych. A może już zawsze? Może łatwiej wołać umarłych, niźli umarłych żyjących, niż umarłych, którzy nie mieli prawa umrzeć, którym umrzeć nie było wolno, którzy nie powinni nas zostawić – prawdziwa miłość musi boleć. Dlaczego? W dzisiejszych czasach już nie ma na to odpowiedzi. Ten świat się przecież kończy niemal codziennie. Traktuje nas jakby „Mu” było wszystko jedno – czy jesteśmy, czy nas nie ma. A my – w kontrakcji – zamykamy się w kokonach prywatności. My home is my castle. Produkt eksportowy brytyjczyjków, jeszcze sprzed Brexitu.

 

   Może świat się wtedy właśnie kończy i już tylko boli, a czas koi, łagodzi, uspokaja, i idziesz dalej – ku śmierci – bo jakie masz wyjście. Co można zrobić więcej? Jak mocniej pamiętać? Jak żyć?

 

   Jak nie żyć? Oswobadza nas chyba zwyczajność. Uwalnia wspominanie. Pielęgnowanie. Dotykanie wieczności w obcowaniu. Jego piękno, jego bogactwo, jego pełnia i jedność. Na tym świecie wszystko, absolutnie wszystko można robić wspólnie – razem – we dwoje. Za wyjątkiem jednej, jedynej rzeczy – za wyjątkiem umierania, za wyjątkiem doznania własnej śmierci. Umierać bowiem będziesz zawsze musiał zupełnie sam.

 

   Nic z tego wszystkiego nie rozumiecie?

 

   I dobrze. Rozumie ten, który powinien. To prywatny tekst. Intymny. Jak książka – tom poezji – Piotra Müldnera-Nieckowskiego. Nieporównywalna do niczego. Nie widzę żadnego podobieństwa do jakichkolwiek trenów. Ba, nawet do żadnych innych wierszy „po stracie”. To potężne wiersze, bomba atomowa w poezji, w których epitafia i pocieszenia, pieśni i lamentacje zlały się w jedno – w myśl współczesną, w kołowrót zwyczajności, tak bliskiej nam, tej obok, w eliminację żali, w koniczność trwania w tym oceanie szaleństwa i chaosu. Trzeba ostro dalej żyć, aby przetrwać, aby uratować szansę godnej samotności podczas własnej śmierci – jakże już osobnej. Nic nie będzie już takie samo, za wyjątkiem tego zidiociałego świata, za wyjątkiem braku wytchnienia, braku refleksji, braku dotyku…

 

   W tym wirtualnym świecie pustka idealnie przedstawiona przez Piotra Müldnera-Nieckowskiego jest dla mnie bardziej oczywista, realna, bliska i jednocześnie potężnie poetyczna, gigantycznie metaforyczna niż kontredans przeszłej, chyba już nieco zwietrzałej poezji, wyrażonej zdaniem – symbolem banalności

 

 jakieś mi pustki uczyniła w domu moim …  I wybieram współczesność

moja Gosiu – tym zniknieniem Twoim.

 

   O ileż więcej opowiedział nam o tym Pan Piotr w „Za kobietą tren”. Zero patosu, zero ckliwości, zero drżenia – silna, piękna, jakże szorstko czuła, męska liryka oswajania rozstania.

 

   Jak dla przykładu w prowokacyjnym „Trenie o męczennikach”… bo przyszedł dzień, w którym / łyżka Gosi już sama nie sięgnęła ust (…) za mało, myślałem, żeby w tych tygodniach / spłacić trzydzieści lat przemocy…

 

Ile można zawrzeć miłości w słowie „Męczennik”? Nie wyjaśniłem o co chodzi? O kontekst, kochani. Musicie skosztować tego sami – kupcie kolejne 25 tysięcy egzemplarzy. Chodzi przecież o ten nasz świat – zawiły, skomplikowany, brutalnie wchodzący w naszą intymność – w efekcie – miłość XXI wieku jest w nim o wiele trudniejsza. Taka sama, ale nie ta sama. Nie tamta – przeszłości.

 

   Przeszłość już nie istnieje.

 

   Umarła. Jak Bóg. Jak Nietzsche. Jak idea. Jak męczennicy. Nie, nie my, ci wirtualni męczennicy, w odwrotności do męczenników czasów minionych, które już się nie wydarzą, a którzy prawdziwie cierpieli – fizycznie, nie metafizycznie jak my, chuchra postępu, higieny i sterylności. Nas może dotknąć tylko alergia – na śmierć, starość, na takie niebezpieczne tematy jak … rozstanie. Nie pasuje do tego uśmiech ze spotu reklamowego, prawda?

 

   A nasze męczeństwo? Jest takie małe, takie niedostrzegalne, takie … nieważne, takie prywatne. Jak rozstanie. No i oto jest pytanie – czy można jeszcze dziś napisać treny? Czy one będą prawdziwe? Czy ktoś w to uwierzy? Przecież to pytania retoryczne. A Piotrowi Müldnerowi-Nieckowskiemu uwierzyli.

 

Co było do udowodnienia…

 

   Ile waży nasza samotność? Samotność, która wydarza się obok, która wydarza się na co dzień, która kształtuje świat – jak porównać te samotności, jak je odnieść do dramatu ośmieszonych idei, do dramatu końca historii, do jazgotu sztucznego świata Orwella i Huxleya? Różewicz? Białoszewski? Stop. Zamknął się rozdział, którego nikt już nie czyta – ta księga zamknęła się też 8 kwietnia na Placu Św. Piotra. Zamknęła się jak księga na trumnie – symbolicznie, spektakularnie, teatralnie – jak poezja, którą wyrugowano z przestrzeni wrażliwości społecznej. Szansą na jej przetrwanie jest intelektualna poezja Müldnerów-Nieckowskich i Jemu podobnych – albo Nic. Może i zostanie po nas – poezja i dobroć – więcej nic. Wierzę Ci Cyprianie Kamilu… Choć obawiam się, że zostanie Jedno Wielkie Nic… a na murze pozostanie tylko prześmiewne graffiti:

 

Nietzsche umarł.

Bóg.

Andrzej Walter

Piotr Müldner-Nieckowski „Za kobietą tren”. Wydawnictwo AULA, Warszawa 2017. Wydanie III. Stron 74. ISBN 978-83-61765-13-4

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko