Wanda Szczypiorska
AGENCJA
Mieszkanie ciotki, która wynajmowała mi kąt z łóżkiem, było wygodnie położone w centrum, więc przyciągało do mnie ćmy, facetów, którzy nie lubią samotności. Cenili widać moje towarzystwo, zdarzało się, że wychodziłam z nimi tu czy tam, do kina, albo do kawiarni. Jednak prawdziwe życie było w biurze, gdzie byłam referentem od reklamy. Dzisiaj by się to nazywało copywriter, ale nie znano jeszcze tego słowa, a słowo agent brzmiało podejrzanie. W biurze był Jerzy. Młody blondyn, kierownik działu. Szef. To nie był romans, tylko miłość, bo kiedy zostawaliśmy w pokoju sami, siadałam jemu na kolanach i całowaliśmy się. On był żonaty, ja samotna. No niezupełnie. Czasami, jak mówiłam, ktoś się trafił i wychodziłam wieczorami.
Agencja Agpol, było biurem niezwykłym w tamtych czasach, w Peerelu, bo zajmowało się reklamą. Ale wyłącznie na Zachodzie. Reklamą central handlu. W tym celu każdy z referentów dostawał przydział dewiz na reklamę i musiał wydać te pieniądze za granicą, lecz jak i gdzie i kiedy to była sprawa drugorzędna. Ja zamieściłam ogłoszenie Centromoru czyli reklamę statków w Ghanie. W dzienniku. Tylko raz, ale na całą stronę. W ten sposób szybko pozbyłam się dolarów i udawało mi się czasem wyjść do miasta. Dość często wychodziłam z Jerzym. Pretekstem była zawsze jakaś ważna sprawa. Szliśmy objęci, przytuleni i mogliśmy powiedzieć sobie to, czego nie dało się powiedzieć w biurze. On opowiadał mi o żonie. Przecież dopiero się pobrali. Widziałam ją. A gdzie jej do mnie? Ubrana byłam biednie, ale modnie. I nie chowałam nóg pod biurkiem. Każdy z wchodzących do pokoju mężczyzn od razu zauważał, że nie nosiłam biustonosza.
Jerzy przychodził do mnie tuż po pracy, kiedy nie było ciotki, ani lokatorów. Żonę zostawiał w kolejce po zakupy, więc wszystko działo się w pośpiechu.. Potem jechali pod Warszawę. Ich pokój bywał wyziębiony więc przede wszystkim rozpalali w piecu. Pewno musiała być zazdrosna, bo nie mógł chyba się powstrzymać, żeby nie opowiadać o mnie. Kiedyś przyszła specjalnie pod budynek, żeby mnie zobaczyć. A niech tam. W przefarbowanym misiu i w kozaczkach (co z tego, że zniszczone), byłam szykowna, zgrabna . Ona w płaszczyku z przeszłej już epoki i w czymś w rodzaju kapelusza. Kiedy odeszli w swoją stronę, musiałam jednak się obejrzeć. Teraz zajęci byli już wyłącznie sobą, szybko się oddalali w stronę stacji.
Chodziłam też się na randki z kolegami z biura, bo wszystko było jednak lepsze niż to czekanie na Jerzego. Jerzy wziął ślub niedawno, wciąż jeszcze był tym podniecony i opowiadał mi co robił w domu wieczorami. Że gotowali razem obiad. Na szczęście na tym poprzestawał. Mówił, że nigdy o mnie nie przestaje myśleć, a jednak, było dla mnie oczywiste; nie rozwiódł by się z nią i nie ożenił ze mną.
Raz umówiłam się z kolegą o nazwisku Wolski, dziennikarzem, który powrócił właśnie z Moskwy, gdzie był korespondentem którejś z gazet. Alkoholik. Ktoś go umieścił w naszym biurze i on się pętał bez zajęcia. Poszliśmy wtedy na prywatkę. Pewno upiliśmy się bardzo szybko, bo nie pamiętam co się działo. Wiem tylko to, że towarzystwo było eleganckie, ze sfer partyjnych lub rządowych, willa, przed willą stały samochody, a Wolski skombinował kluczyk. W ten sposób ukradzionym samochodem wybraliśmy się w stronę Pragi i wcale tego się nie bałam, ruch wtedy nie był duży, a jednak milicjanci nas dopadli przy Wiatracznej. Nie wiem jak Wolski się usprawiedliwiał. Mnie milicjanci pozwolili odejść. Wolskiemu także nie groziła kara, bo jakoś to załatwił. Spotkaliśmy się w biurze następnego dnia nie mówiąc nic nikomu.
Jerzy z trudem ukrywał zazdrość, a przecież ta zażyłość z Wolskim to nic wielkiego. Tylko odwet. Za to, że opowiadał mi o żonie. O tym pokurczu w kapeluszu. Z nią był bezpieczny. A mnie kochał. Kochał naprawdę. Siedzi przy swoim biurku tuż przy oknie, z ukosa oświetlony słońcem, niby coś robi, niby pisze, a przecież myśli tylko o tym, jak tu się dzisiaj pozbyć żony. Która kolejka będzie dłuższa; po papier klozetowy, czy po cukier? Zostawi ją, a sam popędzi przez śródmieście do mnie.
Nie zawsze w biurze było nudno, pewnego dnia w agencji pojawili się klienci z któregoś z afrykańskich państw. To było dwóch facetów nie starych jeszcze, lecz zażywnych, w długich zielonych, haftowanych szatach. Pokoje obeszli po kolei, a u nas byli nieco dłużej rozmawiając z Jerzym. On jeden w naszym dziale znał angielski, nie tylko w piśmie, w mowie również , chyba dlatego został szefem. To była ważna delegacja, więc potem wszyscy, Jerzy też, zamknęli się u dyrektora i kiedy w końcu się rozeszli dopiero wtedy Jerzy mi powiedział, że będzie bankiet tego dnia. W hotelu. I jestem zaproszona.
Ubrałam się w obcisłą, czarną suknię mini, którą sama uszyłam niegdyś z aksamitu. Na nogach szpilki, wieczorem jednak mogło się ochłodzić, więc na to nałożyłam płaszczyk z ortalionu. W hotelu na bankiecie kurczowo trzymałam się Jerzego. Nasi dostojni goście z Afryki, tym razem ubrani byli w garnitury. Stałam cichutko, zawstydzona nieznajomością angielskiego, lecz Jerzy zachowywał się nerwowo, co było zresztą zrozumiałe, bo miał do załatwienia jakąś sprawę. Jedzenie było niezłe, szwedzki stół, (czułam się trochę skrępowana), koktajle, (jak to pić?). A jednak Wolski nie był zaproszony widocznie bano się skandalu .
Obiecywałam sobie więcej po bankiecie, jakiś atrakcji może, ale pod wieczór, wydaje się, nic już nie miało się wydarzyć. Wychodząc, podeszliśmy do tych gości, a oni byli bardzo mili. Wtedy Jerzy powiedział do mnie cicho, że wyjdę ze wszystkimi, poczekam na ulicy i tam się pożegnamy, a kiedy nikogo już nie będzie – wrócę. Co mi szkodzi? Tamci patrzyli na mnie i czekali, ale nie mieli wątpliwości. Wrócę. Wyszliśmy z Jerzym na ulicę. Usprawiedliwiał się, a jakże. Powiedział, że to ważna sprawa. Nic mi nie grozi. Posiedzę z nimi trochę, porozmawiam. Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Nie będę przecież rozumiała ani słowa. Dlatego kiedy odszedł, stałam przez chwile tam za drzwiami zupełnie zdezorientowana. A potem nagły strach. Za chwile może być za późno. Wiedziałam więc co muszę zrobić i to już. Umknąć czym prędzej z pod hotelu.
Zbliżałam się do Górnośląskiej kiedy za sobą usłyszałam kroki. Jerzy. I zaczął się usprawiedliwiać. To przecież nie był jego pomysł. Podobno zaraz wrócił po mnie. Mnie nie było i tamci byli zawiedzeni, więc musiał ich przeprosić. Trudno. Jerzy wyraźnie poczuł ulgę i był czuły. Całował mnie i tak objęci dotarliśmy do kamienicy ciotki.
Wejście było w głębokiej wnęce. I tam trzeba się było wreszcie rozstać, ale Jerzy widocznie nie mógł. Nie od razu. Koniecznie musiał zrobić to. Dlatego ściągnął mi rajstopy. Broniłam się z obawy, że ktoś nadejdzie nieoczekiwanie, ale nie. Było zupełnie pusto, a cała ta szamotanina i to co było oczywiście potem, raczej nie trwało długo. Było już późno. Spieszył się. Pobiegnie, złapie pociąg. Zdąży.