Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
226

Wacław Holewiński

 

Mebluję głowę książkami

 

mebluje-glowe

 

 

Grzechem byłoby o nim zapomnieć!

grzesiuk krolWspomnienie z dzieciństwa. Który to mógł być rok? 1967? 1968? Rodzice kupili adapter „Bambino”. I płytę, longplay z piosenkami Stanisława Grzesiuka. „Czarna Mańka”, „Bujaj się Fela”, „Bal na Gnojnej”, „Ballada o Felku Zdankiewiczu”, „Komu dzwonią”, „U cioci na imieninach”, „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka” – katowałem się tymi piosenkami, nie bardzo mi „podchodziły” (przecież był już big-bit!!!), ale – kto to dziś pamięta – o płyty wcale nie było łatwo. I ten Grzesiuk, początkowo jako pieśniarz, tkwił w mojej głowie przez lat kilka… Po „Pięć lat kacetu” sięgnąłem na pewno dopiero w szkole średniej. Obozy koncentracyjne to był temat w PRL-u obowiązkowy. Szmaglewska, Borowski, Nałkowska… Grzesiuk był inny, samoswój. Żadnego cierpiętnictwa, humor, przejście przez piekło bez biadolenia, z podniesioną głową. Nie było na co czekać, od razu sięgnąłem po „Boso w ostrogach”, a potem, tu już musiała być przerwa, po „Na marginesie życia”…

Zapomniałem o Grzesiuku, pewnie jak większość Polaków, na kilkadziesiąt lat. I nagle te piosenki odżyły. W wielu wersjach, nowych aranżacjach, różnych głosach: Kazik, Muniek, wielu aktorów…

I zdałem sobie sprawę, że po tych kilkudziesięciu latach niewiele wiem o jego życiu. No tak, obóz, alkohol, gruźlica, „dziecko Warszawy”… Nic więcej. Zagłębiłem się w książkę Janiszewskiego, połknąłem w trzy dni, zobaczyłem człowieka… Ciekawego, żądnego życia. Życia pełnego, w którym nawet w najgorszych chwilach, jest czas na zdrowy rozsądek, żart, na honor, odwagę…

Mam wrażenie, że nic, prawie nic w jego życiu nie było przemyślane. Że wiele w nim było przypadku. Przecież gdyby przyjaciel, Józef Rurawski, nie szepnął Zenonowi Wiktorczykowi, że warto, aby dał mu szansę w „Podwieczorku przy mikrofonie” –  radiowej audycji, która w latach sześćdziesiątych biła rekordy popularności – nikt by o nim nie usłyszał. Gdyby nie Janina Preger (dziennikarka, redaktorka, także poetka), z którą odbywał „turnus” w sanatorium, zapewne nie przyszłoby mu nawet do głowy, że może być pisarzem. A miłości? A obóz? Nie pamiętałem, a może nie wiedziałem, że kobieta, w której się zakochał, złożyła na niego donos. Że tak naprawdę to jej zawdzięczał „pięć lat kacetu”. Nie myślał aby zostawić to bez konsekwencji. Poszedł do jej domu po wojnie… Długi, wszystkie zaszłości rozliczał, czasami trwało to latami.

Był honorny, niekiedy do przesady. Jakiś młodszy kolega z kończącej się butelki nalał tylko sobie, innym zamierzał nalać z kolejnej – nie chciał go znać. Lubił się bić, ostatni raz ponoć mniej niż trzy lata przed śmiercią. Walił z byka, był z w tym dobry…

„Jerzy Skokowski: Stasio był facet kuty na cztery łapy. Nie dało się go oszukać. Ale jeśli człowiek odwoływał się do takich argumentów, jak honor, sprawiedliwość, działanie, to kupował wszystko jak naiwny szczawik.” Był w partii (instruktor w komitecie dzielnicowym), był radnym, nie wierzył w Boga, potrafił księży wyzywać… Wyniósł tę lewicowość z domu, ojciec był działaczem związkowym i… i niewątpliwie czerpał z tego w PRL-u korzyści. W żadnym normalnym kraju, bez wykształcenia (skończył kurs… dla wicedyrektorów!) nie zajmowałby stanowisk, jakie zajmował.

„Dziecko Warszawy” – przecież nie urodził się w Warszawie! Przyszedł na świat w Małkowie.

Obozy – na własne życzenie z koszmaru… w jeszcze większy koszmar.

„Król życia” – przez lata gnieżdżący się maleńkich klitkach.

Bard – przecież nie znał nut!

Literat – robił tak straszliwe błędy, że maszynistka przepisująca jego rękopisy często dłuższą chwilę musiała myśleć aby dojść do tego, co napisał.

Paradoksy jego życia można mnożyć. Ale po co? Był za życia legendą. Ale legendą, która nie dała się ubrać w cudze piórka. Od dzieciństwa chodził własnymi ścieżkami i – takie mam wrażenie – poza matką, nie było dla niego świętości. Szukam jakiegoś wyznacznika dla tego życia. Janiszewski tytułuje jeden z podrozdziałów „Nuda”. I może właśnie ta ucieczka przed nudą, przed życiem, w którym niewiele się dzieje, w którym przechodzi się przez nie bez emocji, najlepiej pasuje do Grzesiuka? Przez wiele lat wiedział że umiera, że nie wolno mu pić, że musi o siebie dbać w szczególny sposób. Twierdził, że po obozie szkoda mu czasu na zakazy. Wymykał się wszelkim obostrzeniom, regułom, mówiąc kolokwialnie – nikomu, ani instytucjom, ani jakimkolwiek ludziom – nie dał „założyć sobie uzdy”.

Nerwus, którego kochali ludzie niezależnie od wykształcenia, statusu społecznego, gaduła, „dusza towarzystwa”, wieczny żartowniś, obibok, przyjaciel, ratujący innym życie („o każdej porze dnia i nocy może przyjść do mnie do mieszkania i pić wódkę”) – był Grzesiuk kimś szczególnym w powojennej Warszawie. Trochę przeniósł do niej sznyt przedwojennej stolicy, trochę „wprowadził na salony” margines z jego mową, zaśpiewem, knajackim „bytem”.

Wraca po latach, w piosenkach, książkach, biografiach. Dobrze, że wraca, bo grzechem byłoby „nie wyciągać z zaświatów” takich osobowości!

 

Bartosz Janiszewski – Grzesiuk. Król życia, Prószyński i S-ka, Warszawa 2017, str. 445.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko