Krystyna Habrat – Kiedy słowa odwracają się na opak

0
376

Krystyna Habrat

 

KIEDY  SŁOWA ODWRACAJĄ SIĘ NA OPAK

 

Krystyna HabratTego dnia było jakoś inaczej.

Otworzyła mu jak zwykle  Irmina, uśmiechnięta, czarująca, ale na jego spoważniała. Nie  stała też za nią jej cała w uśmiechach mama. Zza  na wpół otwartych drzwi stołowego pokoju dobiegał  radosny gwar.  Spojrzał bezradnie na bukiety, jakimi był obładowany, dla Iny i jej mamy. Nie po jego myśli  było dziś to  zamieszanie.

– Mamy  brydża! -szepnęła, biorąc z  jego rąk żonkile.

Rozejrzał się bezradnie, gdzie powiesić kurtkę, bo  wieszak  był szczelnie zapchany. Wcisnął ją tam   byle jak, nie   dostrzegając, że  czapka spadała  na  podłogę.

Z kuchni wyjrzała mama Inki.  Uśmiechnięta, zaaferowana. 

 

– Już ugraliśmy szlemika! –  wykrzyknęła radośnie,  ledwo spojrzawszy na  tulipany, jakie jej  z kolei wręczył i znikła w  stołowym z tacą kanapek.

– Może wolałabyś  grać z nimi? – spytał Inki.

Zaprzeczyła i wyszła, włożyć kwiaty do wody.

Rozsiadł się wygodnie na tym co zawsze fotelu naprzeciw drzwi. Obok nogi postawił  torbę  z prezentem o wyjątkowym  znaczeniu. Da go w stosownym momencie.

W przedpokoju Ina podniosła z ziemi jego czapkę i przyniosła do pokoju. Niby drobiazg, ale na   widok, że  dba o jego rzeczy, odczuł przychylność losu.

Za ścianą narastały podniecone głosy brydżystów, jakby licytowali szlema. Irmina nasłuchiwała i gubiła wątek rozmowy. Obserwował ją z niepokojem. Czekał na sposobną chwilę, żeby wręczyć jej książkę.

Dotąd przynosił  pozycje popularnonaukowe, ale tym razem powieść i to miało szczególne znaczenie. Bardzo zależało mu, żeby przeczytała  właśnie to. Nie bestseller,  którego się po  miesiącu nie pamięta, ale solidną powieść amerykańską sprzed lat z pouczającą historią rodzinną. Na jeden wątek chciał jej koniecznie zwrócić uwagę. Tylko wcześniej  powinna to przeczytać. Z 500 stron lub więcej. Ale w tej chwili nasłuchiwała grających za ścianą. Jej twarz była przed nim zamknięta.

Zabrakło mu odwagi poruszyć jego sprawę. To było tak ważne, iż wymagało bardziej przychylnego nastroju. 

Gdy grający ucichli, zapewne przy pełnej skupienia rozgrywce,  zapatrzyła się w stojące na stole  żonkile, jakie jej przyniósł. Czy była to chwila, by już wyjął z torby książkę?       

Był właściwie  głodny, bo zasiedział się  nad referatem i nie zdążył na obiad, ale  nie miał śmiałości prosić o choćby skromną  przekąskę.  Ina była dziś milcząca.  

Niby byli już  po słowie – jak to się dawniej mówiło – ale zwyczaje tego domu były dość ceremonialne. Kwiaty dla  narzeczonej, drugie dla mamy. Wszystko układnie i zgodnie z zasadami. Trochę go te wymogi męczyły, ale tak wypadało, gdy składał wizytę w domu. Starał się, by wszystko było jak wypada, ale  zdarzało mu się coś powiedzieć nie tak i wtedy z trudem skrywał zażenowanie.  Czasem dopiero w domu, gdy przemyśliwał każde słowo ze spotkania, łapał się za głowę, że coś palnął. A ile mógł zgrzeszyć nieświadomie? Dużo przecież  wody upłynęło, gdy mama na każdym kroku wymuszała szeptem grzecznościowe słówko: „no, co się mówi?”.  Lubiła też wypomnieć poniewczasie o czymś, czego  nie zauważył, o czym zdążył już zapomnieć: „Rany Boskie! Powinieneś to zrobić inaczej!” i triumfalnie wyłuszczała mu swoją koncepcję, bo  wciąż  tamto przetrawiała. Tym sposobem  umacniała go w rozpamiętywaniu wszystkiego. I pozostał taki rozdzielający każdy włos na czworo. Niby pewny siebie naukowiec, dowcipny gdy trzeba, ale pod spodem wiecznie roztrzęsiony skrupułami.

Na szczęście w gronie kolegów panowały  zachowania na przekór wszystkiemu. Mieli za nic wszelakie zasady, ale na krótko. Pewne sytuacje wymuszały stan na baczność.  Tego wymagała praca, pozycja, oficjalne uroczystości, a prywatnie choćby wizyty w domu  Irminy. Tu szybko wpadł na pomysł, by  ewentualne gafy   gasić żartobliwe: „Wybacz roztargnienie uczonemu”.   Wtedy na jej twarz wypływał uśmiech i było OK.

Kiedy indziej poprosił by ją o kromkę chleba, ale dziś coś go powstrzymywało. Być może obecność brydżowych gości.

Sama się domyśliła i po chwili przyniosła herbatę oraz kanapki. Omal nie połknął pierwszej w całości. Powstrzymał się, bo taka łapczywość mogła się Ince nie spodobać.

Coś się jednak zmieniło. Coś nieuchwytnego przytłumiło pogodę rozmowy. Próbował przyciągnąć uwagę Irminy, zaczął coś mówić. Bez sensu.  Urwał  w pół słowa, gdy spostrzegł, że odwróciła głowę ku oknu. Wyraźnie straciła humor. Dlaczego?

Za ścianą znowu wybuchł głośny śmiech grających w brydża. Ina nasłuchiwała. Może jednak chciała z nimi grać, a zaprzeczyła tylko z grzeczności?

Nie wiedział, co robić. Czas uciekał. Przyniosła kawę. Za jakąś godzinę  wypadało wizytę zakończyć. Zdesperowany wyjął z torby książkę i jej  podał.

– Musisz przeczytać tę książkę. Bardzo mi na tym zależy.

Z ociąganiem rozerwała  opakowanie. Przekartkowała ją  i odłożyła na stolik za sobą, kwitując sprawę zdawkowym „dziękuję”.

„I to wszystko?” – pomyślał w popłochu.

Ina milczała zamyślona. Nie  podsuwała mu już  kolejnych kąsków.  Kawa na stole stygła.

     Dziwne.  Myślał, że wie o tej dziewczynie wszystko. Tak, jak   pragnął nie była skomplikowana, ale  ładna, zgrabna, elegancka, dobrze ułożona, wychowana na miłą w obejściu. Skończyła pedagogikę, ale nie wiązała z  tym  większych ambicji. Praca w młodszych klasach szkoły podstawowej zupełnie ją zadawalała, bo lubiła dzieci. Może i jego nauczy go jak być szczęśliwym, poprzestając na czymś małym. I jak nie szarpać się wciąż ze sobą samym.

  Tak. Ina to idealna kandydatka na żonę naukowca. Będzie z wdziękiem przyjmować jego kolegów wraz z żonami i  pięknie się prezentować na  rewizytach.   Jej   uroda i sposób bycia,  cieszyły go bardziej niż  osiągane szczeble naukowe. Nie zasłużył przecież na tak piękną i pełną zalet żonę. On o tym wiedział najlepiej.

Tymczasem kończyła się kwietniowa sobota. Mijał w milczeniu radosny, coraz dłuższy wiosenny  dzień. Było już inaczej niż przed chwilą. Powoli zmierzch zasnuwał kontury smutkiem. Może smutek zaczął się od momentu, gdy wręczył jej nowo kupioną powieść: „Musisz przeczytać tę książkę.  Bardzo mi na tym zależy”

Nieraz tak mówił, podsuwając Inie kolejne lektury. Tym razem spojrzała na niego  z dziwnym wyrazem twarzy.

– Musisz przeczytać tę powieść –  powtórzył  głośniej, gdy Ina  skupiła na odgłosach brydża zza ściany. – Bardzo mi na tym zależy.

– Uważasz, że  powinnam się dokształcać? Że nie jestem dość mądra? Nie pasuję do ciebie? – odparła nadąsana.

Nigdy jej takiej nie  widział. Zawsze trzymała się w ryzach.

Rzucił więc z determinacją:

– W  tej powieści ojciec bohatera,  dostał  udaru po scysji z  synem. Mój też zmarł na zawał…

Zamilkł, czekając, że ona czegoś się domyśli. Skojarzy analogie. Była przecież  tak uważająca i wrażliwa.  Bał się na nią spojrzeć.

Nie podjęła wątku.

Czekał nadaremnie. Wtedy odczuł nieprzychylność tej chwili, jakby powiał przez otwarte okno  przeraźliwy przeciąg.  Jakby sam znalazł się po drugiej stronie wszystkiego co dotąd.

Nie odważył się  dodać, że  jego ojciec  też  dostał zawału po zażartej dyskusji z nim na tematy  fundamentalne. To zawisło nad nim ciężkim wyrzutem.  Od dawna zamierzał Inie o tym   opowiedzieć.  Dziś miała mu w tym dopomóc książka z analogiczną sceną.  Specjalnie ją wyszukał.

Zaczął więc coś, byle przepłoszyć ciszę:

– Zależy mi byś wiedziała o mnie wszystko…

Chyba nie było to fortunne, bo Irmina    wyszeptała z wyrzutem:

– Daj spokój. Czy nasze spotkania muszą być zawsze tak poważne? Wciąż się wywnętrzasz, obwiniasz. Aż się ciebie boję.  Narzeczeństwo powinno być radosne.

Zrozumiał wyrzut. Nie wiedział jak się bronić, a ona  brnęła dalej:

– Mam trochę dość twego wywnętrzania się. Byłeś  inny, gdyśmy się poznali. Zaimponowałeś mi. Naukowiec z doktoratem, pewny siebie, nonszalancki, bywały w świecie. Na sympozjach, zjazdach, konferencjach naukowych. Wygłaszający referaty, piszący artykuły naukowe. A teraz wciąż mi wmawiasz, że jesteś inny. Gorszy, słabszy. Nie cierpię kiedy robisz z siebie  ofiarę losu!   

Milczał zaskoczony.  Zakończyła więc dobitnie:

– Mój mąż musi mi imponować! I wszystkim innym.  

   Słuchał oniemiały,  jak ta rozkapryszona jedynaczka, teraz nadąsana, skrzywiona, coraz bardziej go obraża. To była jednak prawda. Duszę  miał  poranioną, pełną skrupułów, wyrzutów sumienia i żalu.  Zazdrościł,   bywał mściwy. Przyszła towarzyszka życia powinna znać prawdę. Wiedzieć o nim wszystko co się kryło za fasadą sukcesu.

     Nagle zza ściany doleciał gromki śmiech brydżystów. Jakby śmiali się z niego. Czyżby   usłyszeli?  Irmina zamarła przestraszona i   spojrzała na niego z niecierpliwością.

  Zrozumiał.

  Wolała być z tamtymi. Znajomymi rodziców, bo tam grali, było wesoło. Może jeszcze był tam ktoś… interesujący… na tyle, że tu stało się nieznośnie. Powinien  natychmiast wyjść.  Czuł to, ale siedział jak sparaliżowany.

  No tak. Opowiedział jej o sobie prawie wszystko.  Najpierw o tym, jak  w I klasie dostał w twarz od nauczyciela, gdy podczas próby szkolnego przedstawienia stremowany zabuczał inaczej niż wszyscy. Ojciec musiał zabrać go z tamtej szkoły. Poczciwiec zrozumiał, jak odtąd trudno mu będzie mu znosić uśmieszki kolegów, drwinki, przezwiska. Ale nie zdołał go uchronić od kolejnych skandali w następnej szkole i następnej. Zawsze coś takiego się zdarzało, że on jeden podpadał. Wybili piłką szybę, ale ukarano tylko jego, bo nie zdążył uciec. Kolegów   nie wydał, ale   się potem z niego naśmiewali. Drwili, bo im się udało. Zresztą koledzy nigdy się tak nie przejmowali jak on. Jego wszystko gryzło coraz bardziej. Ale był od kolegów mądrzejszy, więc zaczął chować się przed nimi w książkach. Udało się! W tym mógł być od nich lepszy. I był.

Został naukowcem. Zrobił doktorat.   

Niestety pod tymi sukcesami,  kryła się szpetna dusza.  Z wyglądu  niczym się nie wyróżniał. Był przeciętnego wzrostu, zwyczajnej budowy, a jego twarz tak nijaka, że  niektórzy kilka razy mu się przedstawiali. Nawet studenci go mylili. Dawno machnął  na to ręką, ale od czasu do czasu przestawało mu być wszystko jedno. Sukcesy naukowe  powszedniały, inne dziedziny życia niespecjalnie nęciły, ale każda ładniejsza dziewczyna – owszem. Śnił o takich i w ich obecności się przemieniał. On, nieźle radzący sobie  pośród tłumu dyskutantów, zaginający niejednego przeciwnika, wychodząc poza naukowe podwórko w świat gdzie królowały kobiety, suknie, moda, wykwintne jedzenie, koronkowe obyczaje, zwiewne nastroje, zaczynał zaraz się garbić i zapominał języka w gębie.  Aż dziw, że ta i owa dziewczyna chciała jeszcze iść z nim na kawę a potem pod rękę przez życie.

Zwykle na początku było pięknie. O, potrafił  zaimponować.   Puszył się, udawał, a każda brała to za dobrą monetę. Potem bywało gorzej. Zrzucał zwodnicze piórka, bo wobec upatrzonej dziewczyny czuł się w obowiązku pokazać swą  prawdziwą twarz.

Musiał każdej z masochistycznym  uporem wyspowiadać się  ze swoich  grzeszków i uchybień.  Miał też sporo wrogów. Jedni rywalizowali z nim, inni mu zazdrościli. I on  tego nie lubił, tamtemu zazdrościł.  To były kolce, które wciąż go raniły i myślał tylko o nich. Nie o sukcesach, a o klęskach. Miał to chyba po mamie, że wciąż je analizował. Potrafił to ukryć przed światem, ale dziewczyna, która mogła zostać jego żoną powinna znać go od podszewki.

Każda po kolei usiłowała wmawiać mu, że to nic strasznego. Zawracać go ze ścieżki mizantropii.  Jednak on wiedział, że wyzwoli się z tego dopiero wtedy, gdy któraś go naprawdę pokocha i   wybaczy mu przeszłość.  Tłumaczył to każdej szczegółowo. Może wyłuszczał to nazbyt zawile, bo  zawsze  przychodził moment, gdy zainteresowanie w oczach dziewczyny  gasło.  Odtąd   przestawało się miedzy nimi kleić.  

Dziś był już bliski finału. Opowiedział Inie o sobie prawie wszystko. Wiele tygodni temu poświęcił. Pozostała najważniejsza tajemnica. Nie zdążył. Wyglądało, że Irmina nie chce już słuchać o jego kolącej przeszłości. Jakby bała się skaleczyć.

– Żałuję, że ci tyle o sobie naopowiadałem – powiedział cicho. 

Nie odpowiedziała. Pożałowała mu konwencjonalnego słowa na pocieszenie.

Podniósł się z wysiłkiem,  czując, że uciska go żelazny pancerz i  ruszył po kurtkę z wieszaka.  Musiał stąd wyjść! Bez słowa! Natychmiast!

Stał odwrócony plecami, żeby nie widziała jego twarzy, a jego ręka   nie mogła trafić w rękaw, to znów zamek kurtki się zacinał. Szamotał się ze wszystkim nieporadnie, a chciał zniknąć zanim jej matka zdąży za nim wybiec, dopytując z przesadnym zatroskaniem: co się stało. Żadna ich sprzeczka nie uszła jej uszom, ani dłuższe milczenie. Zaraz wkraczała triumfalnie, wnosząc herbatę czy kawę i   różne tam ptifurki, tartinki, Bóg wie co… Ale tym razem  nie zdążyła. Nie pozapinany  nacisnął klamkę, byle szybciej wyjść.

Był już  w drzwiach, gdy usłyszał:

 – Jeszcze zabierz  stąd swą błazeńską czapę! –  i coś   trzepnęło go w plecy.

  Musiał zawrócić. Jego  wełniana czapka leżała  teraz pomiędzy nimi.  Przycupnęła na ziemi czarną plamą   niczym   struchlałe zwierzę. To nią  rzuciła.   

– Przepraszam – wyszeptała –  poniosło mnie.

  Zawahał się. Ale  nie poprosiła, by został. Był to więc zaledwie konwencjonalny zwrot grzecznościowy. Otworzył szybko drzwi  i  zbiegł po schodach w niedopiętej kurtce, z szalikiem i czapką w   ręku, gubiąc po kolei rękawiczki i je zbierając.  

   Jak dotarł do domu, sam nie wiedział. Tylko zamknął drzwi,  schował  trzymaną   ciągle w garści czapkę za worek z  koszulami do prania.   Już wiosna. Nie będzie jej nosił.

Od razu usiadł do swych książek i notatek. To był jego świat. Innego nie potrzebował.

Tylko  przez chwilę nawiedziła go myśl:  czemu  jego zwyczajną czapkę z czarnej włóczki  nazwała  błazeńską?  Wszyscy mężczyźni w takich chodzą, naciągając je głęboko na uszy. Wszyscy wyglądają w nich tak samo. Czyżby tylko jemu było w niej głupio?

Skupił się na wykończaniu referatu.  Potrafił wrócić do codziennego kieratu i  zapomnieć o wszystkim innym.  Późną nocą skończył pisać.

Zamyślił się. Ciągle czuł  ból w plecach, gdzie Ina rzuciła w niego czapką. Podniósł  ją i  znikł bez słowa. Nic więcej nie zabierał. Zostawił wszystko. Całą swą kolącą przeszłość.

Nagle podskoczył przerażony. Tak ufnie powierzał jej swe  tajemnice.  Co teraz ona z  nimi zrobi?!    

Zostawił jej książkę, ale nie powiedział tego, co najważniejsze.  Gdy wstawał od stołu, zobaczył twarz Iny wykrzywioną złością. W tym momencie  wszystko, co jej powiedział i co dopiero miał powiedzieć, wydało się już czymś na  opak. Jak w lustrzanym odbiciu. Na  opak, bo te słowa nie trafiały do dziewczyny, która go kocha, a wiec współodczuwa z nim. Jego winy nie przepadały, bo ta mu nie współczuła. Nie zaprzeczała im. Jego  zwierzenia wpadały więc w przepaść niechęci.  

Spuentowała wszystko, rzucając za nim czapką.

Czapka błazeńska? Przestraszył się teraz: miała go więc za błazna? To gorzej niż sam  myślał! Co będzie, gdy wyśmieje   wszystko, co głęboko skrywał? Co jej zawierzył? Wywlecze jego grzechy i śmieszności  na światło dzienne? Opowie matce? Nawet  brydżowym gościom? Przyjaciółkom…Będą wiedzieć o wszystkich jego słabościach, wadach, kompleksach, uchybieniach. Jego straszne będzie  odtąd  śmieszne. Będą się z niego śmiać.  Rany boskie! – powtórzył bezwiednie okrzyk matki.

  Trzeba natychmiast  ją poprosić, żeby zwróciła mu wszystkie tajemnice, jakie jej powierzył. Żeby zapomniała.  

  Tylko, jak  to zrobić? Jak tam wrócić? I jak zapomnieć? Jej przyjdzie to z pewnością łatwiej. Jemu nie.

  Wszystkie słowa, jakie jej powierzył były  teraz odwrócone na opak. Znaczyły  wszystko na odwrót. Pomaszeruje  teraz nagi przez świat z wypisanymi na wierzchu grzechami, jakich najbardziej się wstydził. Wszyscy będą się z niego śmiać. Już to słyszał za oknem. Na wszystkich ulicach. W gazetach.

Krystyna Habrat   

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko