Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Brrrrr, strona po stronie wpadałem w coraz większe osłupienie…
Rzadko kiedy znęcam się nad autorami. Wydawca przysłał mi zapowiedź książki, a tam: Valérie – z dwójką dzieci i trzecim w drodze – odchodzi od męża i postanawia ułożyć sobie życie we Francji. Jest rok 1980. W Paryżu poznaje dużo od siebie starszego Andrzeja, pisarza i tłumacza. I choć wie, że Andrzej ma żonę, zakochuje się bez pamięci. Poznaje też środowisko polskich intelektualistów i artystów i postanawia nauczyć się polskiego. Po jakimś czasie Valérie uzmysławia sobie, że jej ukochany działa w opozycji i jego wizyty w Paryżu mają charakter konspiracyjny. 13 grudnia świat wstrzymuje oddech. Valérie nie wie, czy Andrzej w Warszawie żyje. Wbrew wszystkiemu decyduje się na szalony krok: postanawia zorganizować pomoc humanitarną i wyruszyć do objętej stanem wojennym Polski. Nie wie jednak, że czeka ją tam kilka przykrych niespodzianek. ZAGUBIENI W PARYŻU to opowieść o przyjaźni między kobietami, ścieżkach prowadzących do wolności, o wzajemnym wspieraniu się i walce o siebie…”
No, pomyślałem, ważna dla mnie książka, zamówiłem…
Po trzydziestu stronach zacząłem głęboko oddychać…
Z jakąś masochistyczną frajdą brnąłem przez kolejne. I zastanawiałem się kto tu oszalał? Autorka, która po prostu nie umie pisać? Wydawca, który z tylko sobie wiadomych powodów postanowił wydrukować książkę debiutantce (rocznik 1958)…?
Brnąłem… Banał gonił banał, rozmowy infantylnych kobiet najpierw śmieszyły, później kazały mi szeroko otwierać oczy: to tak można? Tak rozmawiają kobiety? Cholera, przecież autorka to prawie moja rówieśnica, a jako żywo nigdy nie słyszałem takich dialogów.
Żeby jeszcze było coś z „prawdy czasu, prawdy ekranu”. No to masz ci babo placek: jedna z bohaterek wspomina swoje internowanie w Białołęce… Zaraz, zaraz, przecież to ja tam byłem internowany. Przecież tam nie było żadnej aresztowanej, zatrzymanej kobiety, to był/jest areszt dla mężczyzn…
No dobra, żeby nie być gołosłownym.:
„Poprzedniego dnia przeprowadził jakąś skomplikowaną operację, która się nie powiodła, i wrócił do domu przygnębiony.”
Następny akapit:
„ – Zobacz, mamuś, jaki ładny album o górach. Kupmy go dla taty, jest taki smutny po tej operacji, która mu się nie udała.”
Parę stron dalej: „Kiedy Irena zobaczyła go po raz pierwszy, mimo uprzedzeń nie umiała oprzeć się jego urokowi. Był wręcz niewiarygodnie przystojny. Wysoki, szczupły, wysportowany, o wyjątkowo pięknej twarzy, zgrabnym nosie, zdrowych zębach, inteligentnym spojrzeniu.”
Zwłaszcza ta umiejętność dostrzeżenia zdrowych zębów przekonała mnie do bohaterki. Ale to Niemiec, którego w Polsce nikt przecież nie może polubić (inna sprawa, że we Francji Niemki też nie lubią).
No więc tak: wszyscy mężczyźni Polacy mają „syndrom Piotrusia Pana”. Wszyscy trzej. Dobrze, że im gil u nosa nie wisi.
Andrzej przeszedł Golgotę – wywieziony z rodzicami jako dziecko przez Sowietów na Syberię, wyrywa się z piekła z armią Andersa, mieszka w Anglii, tam pobiera nauki, ale z powodu tęsknoty rodziców za krajem ojczystym wraca do Polski. No i jeździ po świecie gdzie chce. A kiedy już jest w czasie stanu wojennego w głębokiej konspiracji (bo się ukrywa) dochodzi do wniosku, że nie może zdradzać internowanej żony, a Valérie – pół Francuzka, pół Australijka, rozwiedziona z Włochem, gotowa natychmiast rzucić wszystko i przenieść się do komunistycznej Polski – uświadamia sobie jaką była suką, chcąc go wyrwać do siebie.
Mało? No pewnie. „Opowieść o przyjaźni między kobietami.” Biedne Polki w Paryżu… – mąż jednej wydaje pieniądze z zasiłków na ogłoszenia matrymonialne (o ileż ciekawsza była pierwsza wersja, że… no tak dobrze Państwo myślą…), drugiej – szaleje z tłustą hiszpańską Dolores… Ale jest przecież Janka, „altruistka, egoistka, filantropka”. To ta od Niemca, przekonana, że w paryskich mieszkaniach polskich emigrantów (nie, nie, nie żadnych działaczy „Solidarności”) komunistyczna bezpieka pozakładała podsłuchy… Bo taką miała fantazję…
„ – Chcę przemyśleć to wszystko jeszcze raz.
– Na razie nic nie rób. Przemyśl sprawę.”
Proszę się nie śmiać, takie są w tej książce dialogi.
Byłbym zapomniał, jedyną niespodzianką, która spotyka Valérie w Warszawie jest to, że Andrzej się z nią nie spotyka. Bo i po co, skoro jest już szlachetny…
Brrrrr, strona po stronie wpadałem w coraz większe osłupienie…
Ze skrzydełka książki dowiaduję się, że autorka „ma dwie córki, starsza jest aktorką i psychologiem, młodsza grafikiem po warszawskiej ASP, w podróży od trzech lat, weganką i osobą niezwykłą.” Mam nadzieję, że przynajmniej te informacje mają pozór prawdy. Są ciekawsze od całej reszty.
Pisać każdy może.
Tylko po co?
Czasami tęsknię za czasami, w których wydawano mniej książek, kiedy obowiązywały jakiekolwiek standardy… Jakieś elementarne zdolności pisarskie. Jakaś umiejętność konstrukcyjna, dialogowa… Tu nic. Dosłownie.
W moim dorocznym podsumowaniu – nie mam wątpliwości – Anna Laura Rucińska ze swoimi „Zagubionymi…” zajmie czołowe miejsce w kategorii „najgorsza książka roku”.
Anna Laura Rucińska – Zagubieni w Paryżu, Marginesy, Warszawa 2017, str. 232.