Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Żadnych złudzeń, panowie
Powieść dokumentalna, diariusz wydarzeń, studium zdrady, samotności, odczłowieczenia? A może książka o zmianie mentalności Polaków, o ich odchodzeniu od okupacyjnego bohaterstwa do sowieckiego zniewolenia? Każde z tych określeń będzie pasować do najnowszej prozy Piotra Zaremby.
Czytając „Zgliszcza” zastanawiałem się dla kogo to książka, jaki jest jej „target”. Czy tylko dla takich pasjonatów historii jak ja – bo przecież nie dla czytelnika, który zupełnie nie ma pojęcia o historii – dla których dziesiątki, setki nazwisk nie są tylko magmowym, nic niemówiącym zapisem, dla których na przykład nazwisko Ściborek albo Augustyński to konkretna postać, a nie zmyślony bohater? A może jednak nie, może miłość do historii trzeba zaszczepiać właśnie powieściami, w których dobro i zło są tak silnie artykułowane jak w powieści Zaremby?
877 stron: 30 lipca, 21 stycznia, 28 lutego, 31 grudnia, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu najtrudniejszych lat PRL-u (ale 720 to pierwsze trzy lata). Gomułka, Cyrankiewicz, Berman, Bierut, Brystygierowa, Bańczyk, Wycech, Mikołajczyk, Banach, Kamiński, Bieńkowski, Nałkowska, „Orlik”, setki innych równie ważnych – tak, to oni tworzyli ówczesną rzeczywistość. A może tylko byli twarzami, tłem, cudzymi rękoma? Bo przecież był ktoś, kto decydował za nich, ktoś, kto wydawał polecenia, z którymi nie było dyskusji – Stalin, sowieccy generałowie i ich dywizje stacjonujące w Polsce, bezpieka.
Strona po stronie i coraz gorzej. Nie, Zaremba nie epatuje okrucieństwem, niewiele tu scen bestialskich przesłuchań, katowania bohaterów, wyrywania paznokci, to raczej książka o sposobie myślenia. Myślenia w sytuacji skrajnej, takiej, w której może być źle albo bardzo źle, w której nie ma dobrego wyjścia, w której każdego dnia łamane są charaktery, a ci, którzy pozornie mają wpływ na cokolwiek, okazują się nie tylko słabi, nie tylko nie mają żadnej wizji, ale – co gorsza – za wszelką cenę chcą na tym świeczniku pozostać, być, trwać, korzystać.
Zbudował swą opowieść autor „Zgliszcz” wokół osoby sędziego Stanisława Jarosza (postać fikcyjna, ale mająca swój pierwowzór) – przedwojennego „Wiciowca”, adwokata, dziennikarza, więźnia Oświęcimia, wreszcie posła PSL. Postaci z piękną przeszłością (obrona żydowskich adwokatów w czasie okupacji) i – do pewnego momentu – także teraźniejszością. Nie, w przeciwieństwie do wielu innych nie uległ, nie ześwinił się, poszedł do więzienia, przetrwał. Właśnie to słowo „przetrwał” wydaje mi się kluczowe. Cóż można było zrobić? Gdzieś w tle tej powieści są Żołnierze Wyklęci, z ulubionym bohaterem Zaremby, Marianem Bernaciakiem „Orlikiem”, ale to nie o tej stronie oporu jest ta książka, nie o tych, którzy z przekonania albo z konieczności wybierali konspirację, opór z bronią w ręku i – dziś to widać – pewną śmierć. To raczej opowieść o milionach Polaków, którzy pozostali w domach wierząc… No właśnie… W co mogli uwierzyć? Mikołajczyk? Problem w tym, że widzimy historię, wszystkie lata przeszłe z naszej perspektywy. Perspektywy tych, którzy znają konsekwencje. A przecież do urn poszli ludzie z przekonaniem, że ta kartka o czymś decyduje, że ich głos coś znaczy, że możni tego świata zagwarantowali Polakom wolne wybory…
Straszna to książka. Nie poprzez nieuchronność tego, co się miało zdarzyć, raczej przez tragiczne losy, przez utratę wiary, przez popadanie w zależności, przez łamane charaktery.
„Senat Uniwersytetu Jagiellońskiego potępił naukowców wiążących się z podziemiem, a więc tak naprawdę niedawno skazanych PSL-owców: Buczka i Starmacha. Miejska Rada Narodowa w Poznaniu wykluczyła wszystkich radnych z PSL, bo są przecież wspólnikami band. Miejska Rada Narodowa w Krakowie wykluczyła tylko doktora Buczka, który siedział już w więzieniu.”
Senat Uniwersytetu, Rady Narodowe, dziesiątki instytucji – potępiały, wyrzucały, pozbawiały pracy, środków do życia, skazywały na infamię. Ale przecież to nie instytucje, to konkretni ludzie. Ich nawet dziś można wskazać palcem.
Tak, są rodzynki, ci, którzy nie ulegli. Choćby Hanna Chorążyna. Ale cena, którą przyszło jej płacić… Brrrrr. Ubek piszący na nią raporty, który został ojcem jej dziecka… Ale przecież wcześniej był młodym, dzielnym człowiekiem… Więc jak? A ci chłopcy broniący siedziby PSL? Przetrącone kręgosłupy, połamane życiorysy, ucieczki z Polski, groby, złamane kariery. Jakaś gruba szyba, którą chciano się odgrodzić od rzeczywistości – nie widzieć, żyć, zaszyć się w mysiej norze, nie wystawiać z niej nosa.
A z drugiej strony Gomułka z połówką papierosa, który chce stworzyć nowe społeczeństwo, albo Brystygierowa, która chce je posegregować, mieć w swojej tabelce, albo ten Wład, prymitywny ubek, którego – tak się wydaje – jedynym celem jest zniszczyć wszelki odruch samodzielności, cyniczny Cyrankiewicz i równie cyniczny Bieńkowski, światły przecież umysł, gdzieś później porzucony, usunięty na margines. Ci od początku wiedzieli, chciałoby się powiedzieć za Aleksandrem II Romanowem: „żadnych złudzeń panowie”. Tłusta, lepka maź, która wypełniała każdy powiat, województwo, Polskę. Fala przemocy, przepełnione więzienia, połamane ręce i kręgosłupy. I wykluczenie, unikanie wzroku tych, którzy mieli odwagę.
Odrabiamy tę lekcję do dziś. I wciąż to niezaorany ugór. Wbił się weń Zaremba, odchylił skibę, nazwał po imieniu jednych i drugich. Bez pustosłowia, z przytoczonym dokumentem tam, gdzie trzeba, z życiorysem tych – z obu stron – którzy sobie na to zasłużyli. Bez usprawiedliwień, pisania o historycznym kompromisie, potrzebie wybaczania.
Nie czyta się tej książki z wytrzeszczonymi oczyma, na bezdechu, przynajmniej ja jej tak nie czytałem. To, co w niej najważniejsze, co udało się Zarembie bez wątpienia, to oddanie atmosfery tego czasu. Porażającej!
Piotr Zaremba – Zgliszcza, Zysk i S-ka, Poznań 2017, str. 877.