Jan Stanisław Smalewski – Ich ostatnia defilada (13)

0
350

Jan Stanisław Smalewski

 

Ich ostatnia defilada (13)

 

 

smalewski2Z noco-dziennika: 18. 08. 1990 r. – po 22.10

Kolejny niepowtarzalny dzień, na dodatek z ładną pogodą. Udało mi się wstrzymać wyjazd teściowej. Kobiety zaproponowały, żeby zaprosić prałata na obiad, przygotują coś dobrego. Mógłbym jednak go zapytać, czy nie ma jakichś życzeń; może czegoś nie je, lub odwrotnie: coś szczególnie lubi? Pytałem, ale ksiądz jest zbyt skromny, niczego nie zasugerował.

Tuż po trzynastej w szarej letniej sutannie bez ozdób podjechał pod Centralny Ośrodek Szkolenia Wojsk Łączności ksiądz prałat Bochnak. Czekałem na niego z córeczką Olą. Rozmawiając przeszliśmy wzdłuż bloku, do ostatniej klatki.

 

– Pierwsze piętro. Tak jak na plebani – zażartowałem.

Moja teściowa z wrażenia zapomniała opieki nad Kasią, a żonę rozbolał żołądek.

Ksiądz przyniósł upominki; czekoladę dla dzieci, a „na moje ręce” dla rodziny przepięknie wydany album z pielgrzymek Jana Pawła II po świecie pt.: „Tobie Maryjo zawierzam”.

Pokazaliśmy prałatowi nasze skromne mieszkanie, a potem przeszliśmy do pokoju gościnnego. Żona podała leczo oraz smażonego szczupaka, którego na tą okoliczność udało mi się złowić o świcie na Goślinie.

Potrawy prałatowi bardzo smakowały. Żartował nawet: – Następnym razem proszę o to samo.

W serdecznej atmosferze, jaką niosła obecność i zachowanie księdza rozmawialiśmy o podarowanym albumie i papieżu, o nowej sytuacji w kraju. Zaskoczyło mnie, że ponownie w mojej obecności ksiądz wypowiedział opinie o generale Jaruzelskim, których nie podziela nawet społeczeństwo. Czyżby więcej o nim wiedział?

Prałat mianowicie powiedział, że „Jaruzelski może dla historii również okazać się wielkim Polakiem. Będą mu za kilkadziesiąt lat budować pomniki”. – Myślę, że ksiądz zna jakieś tajemnice, które na razie nie mogą zostać ujawnione.

Gdy obie kobiety były w kuchni, podzieliłem się z księdzem sugestią na temat rozpoczęcia mszy planowanej na 1 września, proponując montaż literacki. Kiedy przeczytał mój tekst na tę okoliczność, był zaskoczony. – Toż to prawie liturgia – oznajmił. – Bardzo dobrze. Świetnie. Podoba mi się. Tak zrobimy.

Ustaliliśmy, że wrócimy do sprawy na spotkaniu z przedstawicielem policji. Spotkanie w naszym domu przedłużyło się o ponad pół godziny w stosunku do wcześniejszych planów księdza, co moja rodzina przyjęła jako dowód szczególnego wyróżnienia i podpowiedź, że w naszym domu czuł się dobrze.

– Jak to dobrze, że odszedł czas, że nie musicie państwo kryć się z tym, że przyjęliście księdza – przed pożegnaniem domu zauważył prałat. I zaraz dodał: odpocząłem u państwa, serdecznie dziękuję. A teraz was pobłogosławię.

O 16.00 z Olą odwiozłem teściową na pociąg, nie zapominając podziękować jej za pomoc w domu podczas tak ważnych dla mnie dni i wydarzeń.

 

Z noco-dziennika: 20. 08. 1990 r. (22.10)

 

Moc roboty. Dopinanie spraw organizacyjnych związanych z przygotowywaną promocją naszych absolwentów. Nadzór nad przygotowaniem tak zwanej oprawy. Rozwiezienie zaproszeń. Osobiście wręczyłem zaproszenie prezydentowi Legnicy, a przy okazji załatwiłem z nim druk kilku plakatów informujących społeczeństwo o tej imprezie, która odbędzie się na stadionie przy ulicy Bielańskiej. Plakaty w środę, czwartek rozwieszone zostaną na terenie Legnicy.

Ułożyłem wprowadzenie i uaktualniłem treści w apelu poległych, który podpułkownik Świętochowski będzie przygotowywał na 1. września.

W południe niespodziewanie odwiedził mnie kolega z Brzegu, pułkownik Zdzisław Lubera. Za czasów mojej służby w 1 Brygadzie Saperów był szefem sztabu, a obecnie pełni obowiązki dowódcy. Twierdzi, że czasowo, bo już szykuje się do objęcia tego stanowiska pułkownik Gruszka, dowódca pułku pontonowego z Głogowa.

Ponieważ za chwilę miałem wziąć udział w odprawie u komendanta Ośrodka, skontaktowałem go z podpułkownikiem Andrzejem Kalitą. To też saper, kolega z liceum i ze szkoły oficerskiej. Ze Zdzichem umówiłem się u siebie w domu. Obiecałem, że jak się wyrobię, podjadę po niego na ulicę Rewolucji Październikowej, gdzie zatrzymał się u rodziny.

O 13.00 wezwany zostałem do komendanta. Od razu wiedziałem, że to coś szczególnego, w gabinecie siedział już pułkownik Andrzej Gil, który był wyjątkowo rozpromieniony. Andrzej zawsze zadziwia mnie, często wręcz szokuje swoim niepowtarzalnym poczuciem humoru, zwłaszcza, gdy sprawy dotyczą wojska.

– Janek. Na liście zaproszonych gości nie uwzględniłeś Rosjan?… – Jurek patrzy na mnie i widzę, że oczekuje wyjaśnienia, które niekoniecznie musi oznaczać, że wyrażę opinię, iż to zwykłe przeoczenie.

– Sądzicie panowie, że w obecnej sytuacji politycznej kraju

Jurek przerwał mi – Ale oni nas prosili?

– Na swoje święto – wyjaśniłem. – Póki co, są tu gościnnie.

Andrzej roześmiał się. – Jaki kurwa subtelny ten nasz Janeczek? Gościnnie!

– Uczestniczyliście w poprzednich latach kiedykolwiek w ich podsumowaniach szkolenia?

– To będzie, Janeczku pierwsza promocja bez ich udziału – wtrąca Andrzej. I dodaje zaraz: – Skoro nasza armia robi się taka honorowa, to jeszcze , kurwa, powinna zadbać o to, żebyśmy nie szkolili się na ich sprzęcie.

– Nie mamy im czego zawdzięczać. Ten sprzęt niebawem nadawał będzie się jedynie do muzeum.

– No wiesz?! A socjalizmu? – parska śmiechem Andrzej.

– I dlatego właśnie nie chciałbym się tłumaczyć, w mieście – wyjaśniam. I dodaję: – Chcecie panowie, proszę bardzo, komu wypisać zaproszenie? Ale tłumaczył się będzie komendant.

– Nie, w porządku – oświadcza Jurek. – Chcieliśmy tylko poznać twój pogląd.

O 13.30 poprosił mnie do siebie kapitan Dąbrowa. Przysłał po mnie radiowóz. Był u niego komendant wojewódzki porucznik Pisarski. Po konsultacjach ze swoim komendantem byłem pewny, że mój pomysł, żeby nie angażować policyjnej kompanii honorowej, jest dobry. I tak ostatecznie ustaliliśmy.

Około piętnastej małą wichurą rozpoczęła się burza. Lało prawie do szesnastej. Dopiero, gdy się trochę uspokoiło, wróciłem do domu. Burza zastała moją żonę w parku, gdy wybierała się na zakupy. Musiała się wrócić. Wsiadłem więc w malucha i pojechałem do sklepu. Kupiłem co trzeba. Kupiłem też dobrą wódkę. Ze Zdzichem nie widziałem się od początku roku.

Obiad zjadłem w pośpiechu tuż przed 17.00. Ale coś jeszcze trzeba było naprawić w kuchni. Nie, to coś z gniazdkiem od prądu.

– Momencik, poczekaj – powiedziałem do żony. – Poproszę Pana Bolesława, żeby wysłał po mojego kolegę radiowóz. Gdy się rozstawaliśmy, namawiał mnie, żebym go odwiedził po południu, będzie do wieczora w komendzie.

Kapitan Dąbrowa nie wysłał jednak radiowozu, ale pojechał po Zdzicha sam. Mój kolega był zaskoczony, że przysłałem po niego… policjanta. A ja, gdy przyjechali obaj, nie miałem innego wyjścia, jak obu poprosić do siebie. Czekałem przed domem. Mieli w samochodzie wódkę i po wiązance kwiatów.

– Wódkę zostawcie w samochodzie, mam alkohol. A kwiaty?.. – zawahałem się.

– Dla twojej żony – wyjaśnił Zdzichu. Miał jeszcze kolorowe książki dla dzieci.

Jeśli dobrze zrozumiałem, żona Zdzicha rozkręca jakąś prywatna inicjatywę, w którą on zamierza wejść po zdjęciu munduru. Czasy się zmieniają, życie staje się niepewne, trzeba mieć zapewniony byt na starość – mówi. Przy okazji zaprasza mnie na ryby. Ma jakieś stawy rybne z karpiami.

Kapitan Dąbrowa przyjął zaproszenie, wyjaśniając, że chętnie „walnie sobie z nami kielicha, bo miał ciężki dzień. A wczoraj… było Bolesława i nawet nie miał czasu na alkohol.

– To rzeczywiście pech – żartował Zdzisiek. Złożyliśmy mu spóźnione życzenia.

Moja żona podała gorący bigos i kanapki. Czas Zdzicha był jednak ograniczony i już o 18.30 odebrał go teść, z którym był umówiony – jak powiedział – na proszoną kolację. Zdążyliśmy jednak troszkę poplotkować. Mój kolega twierdził, że znając moje możliwości, wiedział, że dam sobie radę na tym – jak mawiałem – przysłowiowym bocznym torze, ale trochę obawiał się o moje podejście do nowej sytuacji. Wiedział przecież, co spotkało byłych oficerów politycznych i słyszał o wielu z tego powodu frustracjach i załamaniach. – Cholera wie, co za kilka lat będzie z tą naszą armią. Dawna opozycja ma świadomość, że obok kościoła cieszyliśmy się jako instytucja największym autorytetem w państwie. Teraz nie może zapomnieć wynikającego z tego, naszego poparcia dla rządu i będzie robić wszystko, żeby te struktury rozwalić – wyjaśnił i niespodziewanie zażartował. – A ty, słyszałem, że… chcesz połączyć kościół z parafią?

– A Andrzejek trzeźwy był? Bo tylko on mógł takie głupstwa opowiadać – wypaliłem, bo nie mając w koszarach dla niego czasu, przekazałem go Andrzejowi.

– Żartowałem – zreflektował się Zdzisiek. – I popatrz, Jasiu. Kto by pomyślał, że w tej samej armii każą robić nam to, za co kiedyś wyrzucali z partii?

– Nie tylko z partii – zauważyłem.

– No, z tym wiązało się wszystko – Zdzichu zwrócił się do kapitana Dąbrowy. – Wystarczyło, żeby dowiedzieli się, że ochrzciłeś dzieci i po tobie. Wydalenie z PZPR równało się albo z całkowitą odstawką albo… – zawahał się.

– Trochę nie tak. Pamiętam kilka przypadków ze sztabu Okręgu – wtrąciłem. – Wystarczyło, że córka oficera starszego wzięła ślub kościelny, by gościa wyrzucić z armii, to znaczy przymusowo zwolnić do rezerwy.

– Albo, gdy któreś z jego dorosłych dzieci wyjechało na Zachód – uzupełnił Zdzichu.

– Oczywiście. A za chrzest… to zależy. Dla oficera, jeśli go wywalili z partii, było to całkowite zatrzymanie kariery. Podoficerów i chorążych traktowano łagodniej; dwuletnia kara partyjna blokowała im za to samo wszelkie wyróżnienia i awanse.

Gdy pan Bolesław powiedział mu, że teraz wspólnie przygotowujemy uroczystości o charakterze religijnym, Zdzisiek przypomniał sobie, co robiliśmy w Brzegu.

– O, pułkownik, tak! On zawsze miał pomysły na miarę wyczucia czasu. Kiedyś na powitanie u nas swojego szefa, zastępcy dowódcy Okręgu, kazał podległej mu orkiestrze garnizonowej zagrać „Pierwszą Brygadę” – tłumaczyl kapitanowi Dąbrowie. – Generał zaniemówił. Słuchał, w gardle go dławiło, bo melodia była mocno od serca, ale nie wiedział, jak się zachować. Dopiero po jakimś czasie przyznał się, na odprawie z wszystkimi dowódcami jednostek Okręgu, że zastanawiał się: zawiesić od razu pułkownika Smalewskiego w obowiązkach, a potem wezwać go do dowódcy Okręgu i ukarać, czy może tylko o incydencie powiadomić telefonicznie generała Rapacewicza, niech on sam zadecyduje? Coś mu podpowiadało, żeby się nie śpieszył. Udał więc, że nic się nie stało. Postanowił poczekać z tym do jutra, ale już wieczorem, podczas oglądania dziennika telewizyjnego, dowiedział się, że… „w stolicy po raz pierwszy w historii odrodzonego Wojska Polskiego odegrano przed Grobem Nieznanego Żołnierza „Marsz Pierwszej Brygady”. Pokazano to zresztą w telewizji. I wtedy generał pomyślał sobie: – Pierwszy to u mnie był Smalewski. I nie w Warszawie, ale w Śląskim Okręgu Wojskowym. I pomyślał też, że dobrze, że się nie wyrwał z karceniem i karaniem, bo… byłby się zbłaźnił.

– A pamiętasz? Miałeś też odwagę – przypominał mi – organizować pogrzeby z księdzem na długo, nim wydano w tych sprawach stosowne decyzje?

– Tak, ale to był ksiądz kapelan Stebnicki. Podpułkownik zresztą. I nie ja decydowałem, tylko rodziny zmarłych żołnierzy. Ja im tylko podpowiedziałem sposób załatwienia sprawy. Znałem księdza z czasów, jak służyłem w Okręgu. Wolałbym zresztą, żeby do tych pogrzebów nigdy nie doszło. Śmierci mojego nieodżałowanego świętej pamięci kapitana Krzysia Szymczakiewicza, którego czerniak powalił w niespełna rok od momentu ujawnienia, do dzisiaj nie mogę przeboleć. Tak samo nie potrzebna była ta druga śmierć, gdy młody porucznik zginął w wypadku drogowym.

Kapelani wojskowi w wysokich stopniach majorów, podpułkowników funkcjonowali przez cały czas w Ludowym Wojsku Polskim. Było ich jednak niewielu; po jednym na duży garnizon wojskowy. My wówczas podlegaliśmy pod Wrocław.

– No a teraz co z nimi? – zainteresował się pan Bolesław.

– Z ich usług, i to chyba tylko pogrzebowych, bo o innych nic nie wiem, korzystali naprawdę nieliczni. Głównie podoficerowie. A co z nimi? Zwolniono ich niedawno do rezerwy. Kościół uważał ich za tych, co się poddali. To znaczy poszli na ugodę z komunistami. A władze wojskowe… no cóż, teraz, gdy się sytuacja zmieniła, mogły im jedynie przyznać wojskowe emerytury.

Zanim pożegnaliśmy się, przychodzi mi do głowy szalony pomysł.

– Zdzisiu, z nieba mi dzisiaj spadłeś – mówię do kolegi.

– Serio? Chcesz przyjechać do mnie na ryby? – próbuje zgadnąć.

– Chciałbym, ale na razie nie mogę. Sam widzisz; roboty zatrzęsienie, a w domu małe dzieci. Ale… słyszałeś, przygotowujemy wspólnie z policją mszę polową. Za ojczyznę i region. Chciałbym zrobić to z wielką pompą.

– A w czym niby miałbym ci pomóc?

– Przypominając tę historię z „Pierwszą brygadą”, podsunąłeś mi myśl, że warto byłoby pokazać tę „byłą” moją orkiestrę tutaj w Legnicy.

– ???

– To będzie wielka uroczystość, w mieście, przed kościołem. Poprzednio było parę tysięcy ludzi. Jakbym tak połączył dwie orkiestry: twoją i moją, to byłoby coś. Już to widzę!

A ile to roboty? – mówi Zdzichu. Pomysł chyba mu się podoba. – Chcesz? Dam polecenie swojemu wychowawcy, żeby ci ją przysłał, naszym autobusem?

– No tak. Nasz autobus będzie wykorzystany na miejscu. Dobrze by było.

– W porządku. Wydam stosowne polecenia. Tylko dograj sobie telefonicznie szczegóły – zgadza się dowódca 1. Bsap, mój przyjaciel.

– Z pana naprawdę jest świetny organizator – chwali mnie kapitan, gdy zostajemy sami.

– Sam pomysł to jeszcze nie wszystko. Proszę sobie pomyśleć, ile biorę na siebie? Trzeba dokładnie skonsultować wszystkie melodie, jakie wspólnie zagrają. Być może zrobiłem im kłopot, bo moja orkiestra już od jakiegoś czasu przygotowuje się do grania w kościele. A ta z Brzegu nie wiem, czy grała podczas nabożeństw. Musi przejść dodatkowe próby.

A, przyda im się – macham ręką. I dodaję refleksję: – A przy okazji przypomną sobie starego szefa. Chociaż z tego, co wiem, nowy też jest wymagający.

Jeszcze godzinkę, po wyjeździe pułkownika Lubery, spędzamy razem z panem Bolesławem. Pyta mnie o radę, jak teraz uzupełnić sprawę chrztu dzieci?

– Sądzę, że właśnie rozwiązywaniu takich spraw służyć będzie nowe duszpasterstwo. Wspólny, lub oddzielny dla wojska i policji, kapelan będzie wiedział, co z tym zrobić – myślę głośno.

– A do tego, o czym rozmawialiśmy z pana kolegą – kontynuuje kapitan – chciałbym panu powiedzieć, że miał rację: wojskowych mogą tak skrzywdzić, jak teraz krzywdzi się policję. Przeprowadzona u nas weryfikacja była zbyt szybka, pochopna i w związku z tym niesprawiedliwa. Skrzywdzono wielu porządnych ludzi. Niektórych usunięto ze służby za zwykły wpis w karcie wyróżnień, że… wyróżniony został za zasługi w zwalczaniu podziemia politycznego. A wie pan pułkownik, bywało, że to modne określenie zasług było po prostu nadużywane przez piszącego rozkazy. Bywało, że takich wpisów dokonywano mechanicznie, nawet tym, którzy z podziemiem nie mieli nic wspólnego.

Nie podobają mi się też tworzące się nowe układy i koligacje. Po prostu stare zastępuje się nowymi; nic się nie zmieniło. Tylko aktualna ocena. Nie chcę plotkować o przełożonych, ale przecież wie o tym całe miasto; porucznik Pisarski nie zostałby komendantem wojewódzkim, gdyby nie był spokrewniony z prezydentem Pokrywką.

Po 21.00 zadzwoniłem do prałata, żeby się umówić na następny dzień w sprawie inscenizacji literackiej. Powiedział, że zleci to księdzu Andrzejowi. Możemy spotkać się pod wieczór, bo wyjeżdża do kardynała i wróci dopiero po szesnastej. A póki co, dziękuje mi, że tak ładnie od niedzieli już rozpoczęliśmy uczestnictwo w stałych mszach świętych.

A policji nie było – dopowiedział.

– Jeszcze się nie zorganizowali – wyjaśniłem. I dodałem zaraz: – Ale komendant policji był. Razem ze mną.

– Taaak? – prałat był zaskoczony. – Nie widziałem panów.

Byliśmy obaj po cywilnemu.

 

21. 08. 1990 r. (21.25)

    W godzinach porannych rozwiozłem resztę zaproszeń na promocję. W pierwszej kolejności trafiłem do komendanta policji, który zaraz o ósmej zadzwonił, prosząc mnie na kawę. Oczywiście chodziło o dogranie ważniejszych szczegółów związanych z mszą świętą na 1 września, ale nie tylko. Prosił o ustalenie z prałatem czy i jaki wypada ofiarować upominek księdzu kardynałowi Gulbinowiczowi. Niewykluczone, że kardynał celebrował będzie mszę. Ponoć napomknął o takiej możliwości, gdy legnicka delegacja spotkała się z nim w kurii metropolitarnej.

No i prosił mnie osobiście o pomoc w zredagowaniu pisma do kardynała o opiekę duszpasterską. Coś na wzór tego, jakie przekazało mu wojsko.

W zamian komendant ofiarował się przysłać zawodowego fotografa do obsługi promocji młodych chorążych. Obiecał także wykonanie zdjęć podczas uroczystości patriotyczno – religijnej.

O 9.30 byłem już u pełnomocnika rządu pana mecenasa Potycza. Subtelny młody człowiek, aczkolwiek trochę niezdecydowany. Próbował mnie wciągnąć w jakieś niezrozumiałe rozgrywki, sugerując niezręcznie wyłączenie paru osób z udziału w mszy na 1 września; w tym prezydenta miasta i pana mecenasa Sobolewskiego. Wyjmując z szuflady biurka ostatni numer „Konkretów”, zaczął narzekać, że mimo iż udzielił wywiadu o wizycie władz wojewódzkich u kardynała w sprawie biskupstwa w Legnicy, prezydent miasta spowodował, że pominięto ich (?) nazwiska. Posłużono się jedynie samym posłem Glapińskim.

– Do tego nie potrzebny był prezydent miasta, redaktorzy zapewne sami ocenili, że wystarczy w materiale posłużyć się nowym wojewodą. Reprezentuje wyższą rangę władzy – pozwoliłem sobie na przypuszczenie.

– Poseł Glapiński nie jest jeszcze przez premiera zatwierdzony na wojewodę – wyjaśnił, jakby to nie było pewne. To na pewno prezydent. Bo wcześniej, w „Gazecie Robotniczej” było – upierał się – że naszej delegacji przewodniczył prezydent Pokrywka. Co wywołało nasze (?) wzburzenie.

Przypomniałem sobie rozmowę z prezydentem, gdy zaprosił nas obu z Jurkiem Wyrowskim. Pan mecenas nie miał racji.

– Wie pan? Nie wierzę, żeby w ogóle prezydent zawracał sobie tym głowę. To dziennikarze.

– A ja podejrzewam prezydenta, że robi nam (?) na złość. I dobrze by było, gdyby pan przekonał prałata Bochnaka, żeby go nie ujmować na liście zaproszonych gości.

Nie wytrzymałem. Musiałem powiedzieć prawdę.

– Dziwię się panu, że daje się pan podpuszczać. Sądzę, że ktoś w gronie panów robi to celowo. I muszę panu powiedzieć, że mam podstawy tak sądzić. Będąc bowiem 14 sierpnia zaproszonym przez pana prezydenta na kawę, kiedy rozmawialiśmy o przygotowaniach do mszy i o innych ważnych sprawach miasta, wyrażał on bardzo pochlebne opinie o panu, i stosował zwrot w formie łączonego z pańskim nazwiskiem zdrobniałego imienia, co wywołało u mnie przypuszczenie, że jesteście panowie serdecznymi przyjaciółmi.

Pan Potycz zaczerwienił się. I nie bardzo wiedział, co może jeszcze powiedzieć. Przeprosił jedynie, że na promocji nie będzie, bo… właśnie po południu wyjeżdża na urlop. Do szóstego września.

Słysząc ten termin, pomyślałem sobie: – Ot, jeszcze jeden organizator. Namieszać, podrzucić problemy innym, a samemu… na urlopik. Niech się inni martwią. I biorą za łby, szukając winowajców w gronie tych, co będą na miejscu.

Gryzło mnie to do tego stopnia, że wieczorem powiedziałem o tym prałatowi. Był także oburzony.

 – Przecież to niedopuszczalne. Jak oni myślą, panie pułkowniku? Chcą jednoczyć społeczeństwo, w tym i władze miasta, a proponują jakieś insynuacje. Póki co, to prezydent jest przyjacielem kardynała. I ja miałbym go nie zaprosić na mszę, którą on będzie celebrował?

O 17.00 byłem umówiony na plebani z księdzem Andrzejem. Prałat zlecił mu inscenizację opracowanego przeze mnie wprowadzenia literackiego do uroczystej mszy za region i ojczyznę.

Gdy kończyliśmy omawianie spraw, wrócił z Wrocławia (od kardynała) ksiądz prałat. Mimo zmęczenia i faktu, że o 18.30 odprawiał mszę, przesunął na później kolację, by jeszcze pół godziny porozmawiać ze mną w swoim pokoju.

Ustaliliśmy, że scenariusz i listę gości zrobimy w poniedziałek, bo obaj mamy następne dni tygodnia zajęte; on przygotowaniami do posiedzenia dekanatu legnickiego, a ja przygotowaniami do promocji kadetów. Doradził, jakie rozwiązanie sugerować kardynałowi w piśmie policji o opiekę duszpasterską. Sprawę upominków dla kardynała omówi na dekanacie i efekty także przedstawi mi w poniedziałek.

Poza tym, dowiedziałem się od prałata, że kościół katolicki bardzo niepokoi się obecną sytuacją w kraju. Jest ona na tyle napięta, ze może nawet za rok, dwa dojść do nieprzewidzianej rewolty. Nie przypadkowe było wszczęcie szumu wokół Wałęsy, bo rząd Mazowieckiego dogaduje się z byłą nomenklatura, posługując się hasłami rzekomego porozumienia przy okrągłym stole, idzie na ugodę, wyprzedaje majątek narodowy Żydom. Żydostwo chwyciło za władzę i teraz patrzy, jak się umocnić, rozszerzyć swoje wpływy. Wiara katolicka jest w takich sytuacjach ostoją patriotyzmu, umacnia polskość.

Cdn.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko