Jan Stanisław Smalewski – Ich ostatnia defilada (12)

0
280

Jan Stanisław Smalewski

 

Ich ostatnia defilada (12)

Z noco-dziennika: 16 sierpnia – czwartek (po 22.30)

smalewski2Historyczny dzień dla policji. Wszyscy funkcjonariusze, którzy wyrazili chęć służenia nowej władzy, musieli jej złożyć ślubowanie. W ramach dobrej współpracy pomiędzy naszymi instytucjami kilkanaście dni temu zaproponowałem komendantowi policji skorzystanie z naszego klubu przy ulicy Bielańskiej. Zastanawiał się bowiem, czy wypada taką uroczystość przeprowadzić na placu apelowym i narzekał do mojego przełożonego, że legniccy policjanci dotychczas nie doczekali się porządnej sali widowiskowej w swoim obiekcie. Obecny przy rozmowie Andrzej Gil zażartował wówczas: – A nie mogliście wcześniej coś zabrać ruskim? W każdym obiekcie mają i kino i porządną salę widowiskową.

 

Nie będę komentował miny, jaką w tym momencie zrobili obaj komendanci. Dość powiedzieć, że nie mieli ochoty do żartów, a na dodatek „najwyższemu organowi” policji trochę się śpieszyło.

Ukończona niedawno renowacja sali pod orłami w naszym klubie garnizonowym nadała temu pomieszczeniu nowego blasku. W marcu przybyła do klubu ekipa plastyków pod przewodnictwem znakomitego malarza i plastyka porucznika Grzesia (na etacie Klubu ŚOW) i zrobiła z niej dosłownie cudo. Kolorowe postaci rycerzy, herby i orły piastowskie z różnych epok historycznych zdobią całą rozległą boczną ścianę. Wychodzące na obszerny taras z wyjściem do ogrodu okna po przeciwnej stronie, rzucając światło na malarskie kompozycje, dodają im blasku i wyrazu.

O godzinie 15.00 rozpoczęła się uroczystość ślubowania policjantów, w której udział wzięła komenda Policji Wojewódzkiej w pełnym składzie oraz wszyscy zawodowi funkcjonariusze w stopniach chorążych i oficerów. W ślubowaniu, to znaczy w uroczystym złożeniu przysięgi nowej władzy, udział wzięli liczni goście: ustępujący wojewoda Jelonek, pełnomocnik rządu, prezydent miasta, senator Obertaniec, poseł Kosmalski, dziekan ksiądz prałat Jóźków, wiceprzewodniczący Dolnośląskiej Solidarności, szef WSzW płk Nawara i przewodnicząca Związku Sybiraków. Naszego komendanta reprezentował Jurek, któremu skromnie towarzyszyłem.

Niemal wszyscy goście po złożeniu przez policjantów nowej przysięgi, w kolejności: senator, poseł, ja, wojewoda, prezydent, sybiraczka i ksiądz, zabrali głos, składając policjantom gratulacje i życzenia. Kolejność nie była wcześniej ustalona, kto zdecydował się w danej chwili podejść do mikrofonu, ten coś powiedział.

Prezydent miasta stał obok mnie na lewym skrzydle zebranego establishmentu (blisko drzwi, gdzie było trochę chłodniej; dzień był upalny i duszny). Gdy głos zabierał wojewoda, pan Pokrywka zwrócił się do mnie: Wie pan, panie pułkowniku, patrzę i oczom nie wierzę.

Wyraziłem zdziwienie, nie wiedziałem do czego zmierza.

– Tak. Pan wie? – kontynuował – że sporo twarzy spośród stojących tu osób znam osobiście?

– Domyślam się, że mówi pan o stanie wojennym?

– Oczywiście. I nie wiem, co mógłbym im powiedzieć dzisiaj. Nie będę zabierał głosu – wyjaśnił, jakby chciał się usprawiedliwić. I o ironio, kończący w tym momencie swoje wystąpienie wojewoda poprosił imiennie prezydenta miasta o uzupełnienie wypowiedzi. Jak to się mówi – wywołany do tablicy prezydent nie mógł się przełamać.

– Właściwie to wszystko zostało już tu dzisiaj powiedziane przez moich przedmówców – rozpoczął niezręcznie. – Ja tylko w imieniu władz miasta… serdecznie gratuluję państwu i będę życzył wszystkiego najlepszego.

Ot i całe przemówienie. Ile serca, tyle słów – pomyślałem.

Ładnie mówił prałat Jóźków. Bez uprzedzeń i bez wywlekania tego, co było. Z akcentem na to, co teraz jego zdaniem powinno być najważniejsze: zapewnienie bezpieczeństwa publicznego wszystkim obywatelom i współpraca z nowymi strukturami państwa, samorządu i z kościołem także.

Ja też w krótkich słowach akcentowałem wspólne cele: służbę narodowi, regionowi; służenie społeczności ziemi legnickiej. Podkreśliłem wagę współpracy wojska z policją i złożyłem życzenia.

Prałat Bochnak nie przybył na ślubowanie, gdyż – jak wyjaśnił prałat Jóźków – wypadło mu niespodziewanie wziąć udział w pogrzebie przyjaciela. Stojący przy mnie prezydent Pokrywka wyjaśnił mi, że tym jego przyjacielem był prałat z Głogowa.

– Później panu powiem, jaka to niesamowita historia – dopowiedział tajemniczo. I faktycznie. Podczas koktajlu siedziałem koło komendanta policji i prezydenta miasta. I przypomniałem prezydentowi tę myśl.

– Może pan pułkownik słyszał, odbyła się pielgrzymka piesza z Legnicy do Częstochowy? rozpoczął prezydent.

– Tylko tak ogólnie.

– No, muszę się pochwalić, że wzięły w niej udział nasze córki; i moje, i pana prezydenta – wtrącił komendant.

Prezydent uśmiechnął się tylko na to i nie zmieniając tematu, wyjaśnił: Otóż biskup Orzechowski, który ją prowadził, zatrzymał całą grupę gdzieś na przydrożnym rowie, około 60 kilometrów od Częstochowy. Podczas odpoczynku i posiłku rozmawiał z prałatem z Głogowa, który miał powiedzieć mu, że jest to jego dziesiąta pielgrzymka i więcej nie pójdzie. – „Tyle żeśmy przez te dziesięć wspólnych pielgrzymek wymodlili dla Polski, że warto by było na tę okazję postawić jakiś krzyż, księże biskupie”.

– Ale gdzie? – miał zapytać biskup.

Może tu, na przydrożnej łące– odparł prałat i przekroczywszy rów, z zadowoleniem rozejrzał się wokoło. Rozpostarł ręce i niespodziewanie upadł. I mimo że natychmiast przyszła pomoc, skonał.

– Wiem co nieco o biskupie Orzechowskim. Tuż przed i w okresie stanu wojennego razem z biskupem Dyczkowskim byli duszpasterzami akademickimi we Wrocławiu. Ówczesna władza zarzucała im, że buntują studentów. Na celebrowane przez nich msze święte wysyłano tajniaków, którzy skrzętnie zbierali wszystko i donosili do bezpieki.

– Skąd pan pułkownik wie? – zapytał prezydent.

– Pracowałem wtedy w dowództwie Śląskiego Okręgu i jako jeden z nielicznych miałem dostęp do tych materiałów. Ponieważ dobrze pisałem, wykorzystywano mnie czasem do opracowywania wystąpień dowódcy Okręgu; informacji o sytuacji w kraju i regionie, na spotkania z kadrą dowódczą jednostek wojskowych. Na moje biurko lądowały wówczas materiały z różnych tajnych źródeł, w tym opatrzone klauzulą „ściśle tajne” z podpisami szefa SB pułkownika Błażejewskiego.

Obaj panowie zbyli te informacje milczeniem, chociaż zapewne wymienione nazwisko nie było im obce.

Po tak zwanej części oficjalnej odbył się krótki koktajl w pokoju gościnnym komendanta (na piętrze w klubie).

Gdy goście zaczęli się rozchodzić, zwinąłem się i ja. Wprawdzie Jurek proponował mi, bym poczekał, zabiorę się z nim samochodem służbowym, ale odmówiłem; do domu mam przecież nie więcej jak 500 metrów. Chciałem się przejść. Gdy powiedziałem, że chciałbym trochę odpocząć, zaproponował, żebyśmy to zrobili na rybach. Zgodziłem się.

– Przygotuj przynętę, a ja za godzinę do ciebie zadzwonię. – Ale nie zadzwonił ani za godzinę, ani za dwie. Postanowiłem więc sprawdzić, czy wyszedł z klubu; wykonałem telefon do kierownika.

– Szefie, jest komendant. Zawołać? – zapytał Jurek Janas.

– Poproś do telefonu.

– Janek! Jak tak mogłeś? Komendant policji żalił mi się, że się wyłgałeś. Powiedziałeś mu, że wychodzisz, bo musisz do Wrocławia odwieźć teściową.

– Chyba mu nie powiedziałeś, że umówiliśmy się na ryby?

– A powiedziałem. Niech wie, że nie jesteś taki święty, na jakiego wyglądasz. Teraz musisz przyjść i go przeprosić.

– Nie żartuj. Słyszę, że jesteś pod humorkiem. To dobrze, ale nie wrabiaj kolegi. Szanuję komendanta policji, ale wiesz, jakie miałem ostatnie dni? Chcę trochę odpocząć.

– To przychodź szybko do klubu, potrzebuję twojego wsparcia. Ryby nie uciekną.

No tak, ryba nie zając. Byłem już po cywilnemu. I tak wróciłem do klubu. I niepotrzebnie, bo chwilę później przyjechała swoim samochodem żona komendanta policji. Ktoś dał jej znać, że należy go odebrać. Zwinęli się też pozostali goście. A Jurek zamiast w domu, wylądował w mieszkaniu zastępcy komendanta policji. Po 22.00 dzwonił co parę minut (już trzy razy), przekazując mi rewelacje, kto z kim w Legnicy trzyma.

Nie interesują mnie te rewelacje, bo… nie zamierzam z tego korzystać. A mój przyjaciel popełnia błąd; wygaduje głupstwa przez telefon. Jestem na niego zły. Niektórzy mężczyźni przy wódce są jak baby; plotkują o znajomych.

Dzisiaj opracowałem tekst do Rozkazu Dziennego komendanta Ośrodka informujący stany osobowe (środowiska żołnierskie), że począwszy od 19 sierpnia co niedzielę o godzinie dziesiątej odprawiana będzie w kościele Piotra i Pawła msza święta dla wojska. Po uzgodnieniu z pułkownikiem pełniącym obowiązki komendanta, podałem także, że żołnierzy SPR woził będzie autokar. Kierowałem się nie tym, że są to absolwenci wyższych uczelni, ale faktem, że zgodnie z nowymi przepisami mundurowymi podchorążowie nie otrzymują już na czas służby wojskowej mundurów wyjściowych. Na przepustki w związku z tym wychodzą po cywilnemu. Gdyby do kościoła również chodzili bez mundurów, nie zaznaczyliby w kościele swej obecności wobec pozostałych wiernych.

Na odprawie z oficerami wychowawczymi omówiłem treść rozkazu, który komendant podpisał bez wahania. Wyjaśniłem, że uczestnictwo w nabożeństwach jest sprawą prywatną. Informację należy doprowadzić do wiadomości wszystkich żołnierzy. Nie wolno ani zmuszać do uczestnictwa, ani też w nim żołnierzom przeszkadzać. Wyjątek stanowić będą uroczystości organizowane centralnie, w których służbowo brać będą udział takie pododdziały jak kompania honorowa i orkiestra, wyznaczane każdorazowo osobnym rozkazem.

 

17 sierpnia – piątek (po 21.30)

 

Wreszcie ziemia trochę ożyje. Odżyje przyroda. Od rana do piętnastej padało. Piękny deszcz. Gdy mu się przyglądałem, radowała się dusza, myślałem o działce i robiło mi się lżej. Jadąc o trzynastej na plebanię, żartowałem do kierowcy: Widzisz Jacek jak to jest. Od dziesięciu dni mam pierwsze wolne popołudnie, mógłbym pojechać na ryby, a tu leje.

Do prałata Bochnaka zadzwoniłem przed ósmą. Złożyłem mu kondolencje z powodu śmierci przyjaciela i chciałem umówić się przed południem. – Proszę przyjechać o trzynastej – zaproponował, a ja zapomniałem, że o tej porze na plebani spożywa się posiłek. Dlatego opóźniłem trochę wyjazd. Dochodziła 13.15, gdy przycisnąłem dzwonek domofonu.

– Czekamy, czekamy – usłyszałem ciepły głos księdza.

Nie udało się? Opóźniając przyjazd, popełniłem jeszcze większy nietakt. Mogłem zadzwonić. Na stole czekało na mnie drugie danie; ruskie pierogi. Ksiądz Andrzej żartował, że prałat nie lubi ruskich i dlatego je pierogi z czereśniami, ale było ich mało i sam jestem sobie winien, już brakło.

Naprawdę? Z powodu nazwy ksiądz prałat ich nie lubi, czy tak w ogóle? – zażartowałem, prowokując. Towarzyszący prałatowi trzej księża zaczęli się śmiać.

– Nie, wcale nie dlatego – roześmiał się także prałat. Nie miałem jednak czasu na żartowanie z ruskich, bo jeszcze o 14.15 spotykałem się na auli z kadrą ośrodka.

Przepraszam za spóźnienie i dziękuję – pokazałem dłonią na talerz, który wylądował przede mną. Ksiądz Andrzej usiłował nałożyć mi pierogów. – Muszę zaraz wracać, przywiozłem tylko dokument.

– Spokojnie, zdążymy prałat powstrzymał mój pośpiech. – Ja też jestem umówiony o czternastej u księdza Jóźkowa, z komendantem policji – wyjaśnił i nie zdradzając ciekawości, przedstawił mi najpierw jednego z księży, którego dotychczas nie spotkałem. Po wyjawieniu mu funkcji , jakie pełnię, dodając: To jest nasz przyjaciel.

– A to ksiądz z sąsiedniej parafii, o którym kiedyś panu pułkownikowi wspominałem, że pisze historię pierwszych lat powojennych legnickich kościołów, w tym właśnie Piotra i Pawła – wyjaśnił.

Podałem prałatowi dokument i zabrałem się za pierogi; ruskie. Prałat czytał uważnie. Na jego twarzy najpierw odmalowało się zdziwienie, a następnie rozpromienił się.

– To wspaniale! – powiedział głośno, delektując się wypowiadanym słowem. – Wiecie, co nam pan pułkownik tutaj przywiózł? – I przeczytał księżom otrzymany odpis rozkazu komendanta Ośrodka (podpisany przez niego i podbity pieczęcią) o doprowadzeniu do wiadomości kadry i żołnierzy, organizacji dla wojska coniedzielnych mszy w kościele.

– Nie spodziewałem się, że to tak szybko nastąpi. I sprawnie – dodał. A ja zaproponowałem, że może dokument pokazać komendantowi policji.

– Oczywiście – przyznał. – Będziemy właśnie rozmawiali o ewentualnym uczestnictwie policjantów w nabożeństwach. Mogłoby to być nabożeństwo wspólne.

Ksiądz prałat odprowadził mnie do wyjścia, i zaskoczył nieoczekiwaną propozycją. – Myślę, że nadarza się sposobność, abym mógł odwiedzić pana pułkownika w domu.

– ???

W pierwszym momencie nie wiedziałem, co powiedzieć. Akurat przed wyjazdem na plebanię, zadzwoniła do mnie żona. Pytała, czy będę po obiedzie mógł odwieźć na dworzec jej matkę. W tej sytuacji – przebiegło mi przez myśl – dobrze byłoby teściową zatrzymać.

– Jeśli coś nie pasuje, to po pierwszym września – prałat dostrzegł moje wahanie.

– Ależ nie. Będzie nam bardzo miło. Zaskoczył mnie ksiądz prałat, bo… nie spodziewałem się, że to w ogóle możliwe. Żeby w moje skromne progi… Pomyślałem jedynie, że w tej sytuacji warto by było zatrzymać teściową. Właśnie szykuje się do odjazdu do Wrocławia.

– To nie przeszkadzać jej.

– Ksiądz prałat nie zna moich dzieci. Są małe i dobrze byłoby, gdyby w tym czasie babcia nimi się zaopiekowała.

– Ale ja lubię dzieci. Chcę państwa odwiedzić w domu i myślę, że aż tak źle nie będzie z ich powodu.

– To serdecznie zapraszam. Bardzo się cieszę. A teściową może mi się uda jeszcze zatrzymać. O której przyjechać po księdza prałata?

– Nie ma potrzeby, ja sam przyjadę. Na wszelki wypadek proszę jeszcze jutro do mnie zadzwonić.

 

O piętnastej zadzwonił telefon. Szef prewencji RUSW z naszej ulicy, kapitan Dąbrowa poprosił, żebym na parę minut do niego przyjechał. Wysłał nawet po mnie poloneza. Wyznaczono go na organizatora udziału policji w uroczystościach kościelnych na 1 września. Szukał porady, jak ustawić pododdziały, czy wystawić kompanię honorową z bronią, ale bez sztandaru, bo nie mają jeszcze nowego, i czy strzelać salwę honorową?

Poradziłem, żeby zrezygnował z dwóch kompanii honorowych, ludzie będą porównywać, kto wypadł lepiej: wojsko czy policja, a w tym przypadku lepiej tego uniknąć.

No i po co tyle huku pod kościołem? Tym bardziej, że policjanci nie mają tradycji wystawiania kompanii honorowej, a zatem i wyszkolenie jej pozostawia zapewne wiele do życzenia.

Nie chciałem decydować od ręki i zaproponowałem, że to jeszcze przekonsultuję z fachowcami od musztry i ostateczną decyzję podejmiemy po niedzieli.

Gdy zamknęliśmy ten temat, kapitan zagadnął: Widzi pan pułkownik jak to jest? Wspólnie z innymi kolegami ponoszę teraz konsekwencje tego, że kiedyś starałem się wiernie wykonywać wszystkie polecenia przełożonych.

– Dlatego nowa władza zażądała od nas nowej przysięgi – wtrąciłem.

– Przysięga to powinna być jedna na całe życie.

– Pod warunkiem, że nie zawiera rzeczy niegodziwych i nie wymaga w ich obronie poświęceń. Ja też kiedyś przysięgałem na sojusze – przyznałem – które okazały się wymuszonymi. Ale wtedy nie wiedziałem o tym.

– No właśnie. A ta cała walka z kościołem katolickim w Polsce, potrzebne to było?

– I komu to służyło, prawda? Bo na pewno nie społeczeństwu – dodałem.

– A ja przez to nawet dzieci nie ochrzciłem. Co szczególnie teraz sobie wyrzucam, bo wywodzę się z rodziny katolickiej. Ale niech mi pan pułkownik wierzy, u nas te sprawy były wyjątkowo ostro przestrzegane. Po prostu gdybym to zrobił, nie miałbym szans, żeby się nie wydało i… natychmiast poleciałbym ze służby.

A dzisiaj, ci, co są przy władzy, mają jedno kryterium: czy brał udział w walce z opozycją. Nie sądzi się tych, co tym kierowali, tylko nieświadome masy, to znaczy tych, co w dobrej wierze wykonywali rozkazy. A przecież inaczej nie było można, no niech pan powie?

– Należy pan do tych wrażliwych. Jak ja. Ale proszę mi wierzyć, nie wszystkim to spędza sen z powiek. Angażując się w sprawy tak zwanej odnowy, czasami mam wrażenie, że stanąłem po stronie donkiszoterii. Osobiście jednak uważam, że najważniejsza jest prawda. Choćby tak spóźniona, jak te wszystkie prawdy, które teraz nas dotknęły. Prawdy o totalitaryzmie, jego bezprawiu, prawdy o naszym czerwonym bracie i wszystkie inne im pokrewne, z narzuconym ateizmem włącznie.

 

A swoją drogą, tak sobie teraz myślę, co byłoby ze mną, gdyby ode mnie wymagano innych poświęceń? Czy, będąc nadwrażliwcem, potrafiłbym się zmienić i mógłbym na przykład zostać agentem lub szpiegiem? Chyba nie. Przecież wciąż trwała selekcja. Najpierw ktoś zwracał uwagę swoim charakterem, a potem mu proponowano odpowiednie stanowiska, doskonaląc go w wybranym zawodzie.

Jednym słowem w tej sprawnie funkcjonującej machinie nie każdym trybem można było zostać ot tak sobie.

 

Po 17.00 wypogodziło się. Zadzwoniłem do Jurka i pojechaliśmy na ryby. Za dwie godziny (od 18.00 do 20.00) złowiłem 30 płoci. Po deszczu brały jak głupie.

Podczas wędkowania wpadł mi do głowy pomysł napisania wiersza – utworu poetyckiego, który otwierałby mszę polową za ojczyznę i region, planowaną na 1 września. Po powrocie zapisałem nasuwające mi się wcześniej metafory, a teraz – przed północą – ułożyłem tekst. Początkowo myślałem o przedstawieniu go osobiście, ale gdy zacząłem pisać, doszedłem do przekonania, że powinni go wyrecytować na przemian: żołnierz, policjant i cywil.

Tak został ułożony. Zobaczę zresztą, co na to powie prałat?

 

Cdn.

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko