Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Obcość Europejczyka
Dzieło Zdzisława Najdera powstaje właściwie od wielu lat. Każde kolejne wydanie „Życia Josepha Conrada Korzeniowskiego”, a to o którym mowa to już czwarte wydanie polskie, autor poszerza o nowe treści, o nową wiedzę, o którą w międzyczasie wzbogaciła się conradologia, nauka w obrębie historii i teorii literatury bardzo rozbudowana. We wstępie Najder zarysowuje swoje zmagania z materią biograficzną, otwarcie mówi o atutach swego dzieła i metody, ale też o jego niedostatkach i o jego – by tak rzec – permanentnym niedokończeniu. Powstało dzieło o jednym z najwybitniejszych i zarazem jednym z najbardziej osobliwych pisarzy… Europejskich? Tak, to chyba najlepsze określenie. Nazwać bowiem Conrada pisarzem polskim, mimo pochodzenia i utrzymywania przez niego związków duchowych z ojczyzną, nie sposób. Jednakowoż także jego zwyczajowe i przyjmowane przez wielu jako oczywistość przypisanie do literatury angielskiej nie do końca jest uzasadnione, choć pisał po angielsku i figuruje w słownikach literatury Albionu.
A przecież ta angielszczyzna była osobliwa, na granicy autoprzekładu z polszczyzny, obfita w długie, rozbudowane, nietypowe dla języka angielskiego frazy. Zatem najtrafniejszym w odniesieniu do Conrada wydaje się być chyba określenie „pisarz europejski”, bo to i Polak z pochodzenia, i Francuz z krótkotrwałej acz intensywnej naturalizacji oraz bliskości francuskiej kultury, po trosze Anglik jako angielski kapitan żeglugi morskiej, człowiek angielskich armatorów. Dzieło Najdera jest szczególne w ramach conradologii. On, rodak Conrada jest właściwie jedynym polskim biografem pisarza pośród niezliczonych zastępów jego egzegetów i to właśnie jest jego szczególnym atutem, bo wydaje się, że tylko polski biograf może w pełni pojąć i oddać ów niezwykły duchowy klimat twórczości pisarza, który mimo swego kosmopolityzmu zakorzeniony jest w polskości, w tym w polskim romantyzmie, a jednocześnie wszędzie, i jako osoba i jako artysta, „obcy”, wszędzie „inny”. W ciągu 60 lat pracy nad tą biografią Najder poznał spore grono osób, które Conrada znały, w tym jego synów i Józefa Rettingera, organizatora niezwykłej podróży Conrada do Krakowa i Zakopanego w roku 1914. To nadaje jego dziełu dodatkową wagę, dodatkową wierzytelność. Podróż z Najderem przez niezwykłą biografię i niezwykłe pisarstwo twórcy „Lorda Jima” jest absolutnie fascynująca.
Zdzisław Najder – „Życie Josepha Conrada Korzeniowskiego”, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2014, wydanie IV, rozszerzone i uzupełnione, tomy I i II, 828 str,, ISBN 978-83-233-3657-0
—
Poeta Termopil polskich
Z okładki biografii Tadeusza Gajcego autorstwa Stanisława Beresia uśmiecha się z fotografii młody człowiek o łagodnych, pogodnych rysach. A przecież życie tego poety było naznaczone tragizmem i aspirujące „do wielkich skal”, by zacytować Rachelę z „Wesela” Wyspiańskiego. Tragizmem naznaczona była też jego poezja. Jego legendę, podobnie jak legendę jego kolegów, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Zdzisława Stroińskiego, Wacława Bojarskiego, Andrzeja Trzebińskiego stworzyła w dużym stopniu „Genealogia ocalonych” Lesława M. Bartelskiego. Ci ledwo nieco ponad dwudziestoletni młodzieńcy mieli końcówkę życia na miarę homeryckich herosów. Pod okupacją niemiecką w Warszawie żyli jak pod krwawą łuną, w owym tytułowym „pierścieniu śmierci”. Byli kimś na kształt egzystencjalistów. Swojej kruchej egzystencji w cieniu okupacyjnej grozy i codziennej szarości oraz materialnej mizerii nadali sens sięgający najwyższych diapazonów ducha. O nich powinny postawać dobre filmy, a nie tylko o „rębajłach wyklętych”. Bereś znalazł do biografii Gajcego klucz osobistej bliskości. Poeta jawi się bardzo wyraziście i bardzo osobiście. Opowieść o nim to cenny klucz do zrozumienia roli jaką w polskiej kulturze, nie tylko literackiej, odegrali ci „polscy Grecy, polscy Spartanie”, jak 300 Spartan broniący Termopil człowieczeństwa przed barbarzyństwem w upodlonej egzekucjami, łapankami i głodem okupacyjnej Warszawie. Znakomita, choć gorzka i cierpka lektura.
Stanisław Bereś – „Gajcy. W pierścieniu śmierci”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, str. 711, ISBN 978-83-8049-377-3
—
Demolka w blasku „Marsylianki”
W „Roku 93” Wiktor Hugo, portretując rewolucyjny Konwent napisał jedno zdanie o deputowanym, niejakim Javogues, „przeraźliwym ekshumatorze grobowców z Saint Denis”. Nie cierpię wszelkiej maści dewastatorów, wandali, burzy murków czy ścinaczy drzew i to niezależnie od ich ideologicznego koloru. Pierwszą wielką dewastacją Wielkiej Rewolucji Francuskiej było rozebranie Bastylii. W rezultacie na paryskim place de la Bastille rysuje się dziś po niej jedynie blady cień w postaci obrysu budowli na jezdni i trotuarze. I nie zdobycie Bastylii, ale jej rozebranie uważam za prawdziwy wandalizm. Francois Souchat niechybnie musi być reakcjonistą, bo nie pisze o Rewolucji na kolanach, jak większość francuskich historiografów, lecz ze złością za to, co zrobiła z dużą częścią dawnej francuskiej architektury świeckiej i kościelnej. Z polskiej perspektywy substancja architektoniczna i kulturowa Francji może się wydawać niemal nienaruszona, ale on ze swej perspektywy francuskiej widzi to zgoła inaczej – ubytek tej substancji wskutek nadgorliwości klubów rewolucyjnych i władz był, przynajmniej jak na Francję, ogromny. Souchat właściwie wcale nie zajmuje się aspektem politycznym Rewolucji. Nie musi. Jemu wystarczy pokazanie ran na ciele dawnej Francji, ofiary wandali i już wiadomo, że Rewolucja nie ma u niego żadnych szans. Znakomita, acz bardzo antyrewolucyjna książka.
Francois Souchat – „Wandalizm rewolucji”, przekład, posłowie i komentarze Paweł Migasiewicz, wyd. Fundacja Augusta hr.Cieszkowskiego, Warszawa 2016, str. 373, ISBN 978-83-62609-78-9
—
Okopy świętej Trójcy
W lekturę swoich szkiców autor wprowadza nas bez ogródek i bez niedopowiedzeń: „Nie mam zamiaru ukrywać, że przynależę do konserwatywnego „obozu”. Co więcej, o tym właśnie „obozie” jest ta książka, o tym jak można go rozumieć. (…) Wyjaśniam również, dlaczego nie ufam przepływowi czasu i dlaczego nie daję wiary człowiekowi – zwłaszcza temu, który sądzi, że potrafi naprawić świat. Z takich tedy racji lepiej zawierzyć nawet nieistniejącemu Bogu niż próżnemu „filozofizmowi” wszelakich tak zwanych teorii krytycznych”. Dalej Bartosz Jastrzębski niemal enumeratywnie wylicza , dlaczego lubi stary świat, a nie lubi nowego, tego naszego powszedniego.
Lubię takich Don Kichotów, bo i w sobie mam coś z takiej postawy pietyzmu dla przeszłości i niechęci do wielu aspektów współczesności. Tyle tylko, że ja wolę raczej formę niż treść „dawnego świata”. Wiem też przecież, że „dawny wspaniały świat”, który tak Jastrzębski, młody uczony z Wrocławia, idealizuje, jest podobnie fałszywą utopią, jak „nowy wspaniały świat” huxleyowski. A po tym wprowadzeniu mamy naprawdę interesujące szkice o nostalgii za przeszłością, o narodach, o konserwatyzmie, o Henryku Rzewuskim, o Adolfie Bocheńskim, o Marianie Zdziechowskim, o Josephie de Maistre, o Platonie i na końcu o Kościele – Ostatnim Królestwie. Czytając je, ciągle przypominałem sobie rozmowę Hrabiego Henryka z Pankracym w „Nieboskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego. Można być konserwatystą (którym nie jestem), można kochać czar zmitologizowanej przeszłości i odczuwać za nią nieustającą nostalgię (jakże prawdziwie rozumiem takie stany ducha!), można „nie ufać przepływowi czasu”. Tylko co z tego wynika poza udręczonym kształtem naszego duchowego wnętrza? I tak rację mieli ednocześnie i Hrabia Henryk i Pankracy. I tak żadnemu konserwatyście nie uda się wywikłać z „paradoksu kontrrewolucjonisty”, o którym tak mądrze opowiedział Jerzy Szacki. Ale lektura tych cichych jeremiad jest naprawdę wyborna.
Bartosz Jastrzębski – „Ostatnie Królestwo. Szkice teologiczno-polityczne”, Wyd. Sic!, Warszawa 2016, str. 247