Stanisław Grabowski – Czy heroizm popłaca?

0
430

Stanisław Grabowski

 

 

CZY HEROIZM POPŁACA?

 

wymarsz do wielkiego swiataPo przychylnie przyjętym debiucie prozatorskim pt. Bez cenzury, jego autorka Mira Modelska-Creech nie zwolniła tempa. Jak pamiętamy, Bez cenzury to bezpretensjonalna opowieść o latach dzieciństwa i młodości pisarki na warszawskim Mokotowie. Urodzona w 1946 roku przeżyła wszystkie „etapy” Polski Ludowej, do końca nie potrafiąc się w nich odnaleźć. Pierwsze mocne wrażenia, jak powrót ojca ze stalinowskiego więzienia, wyprawy na Bazar Różyckiego, czy pierwsze zauroczenia miłosne, wszystko to oddała sprawnym piórem w swej pierwszej powieści o charakterze mocno autobiograficznym, co oczywiście nie jest zarzutem. Raczej trzeba się cieszyć, że ciągle przybywa nam nieocenzurowanych wspomnień z tamtych lat.

 

Także drugi tom powieści zatytułowany Wymarsz do wielkiego świata ma charakter autobiograficzny. Jak już tytuł wskazuje wyprawą do wielkiego świata stał się wyjazd do Stanów Zjednoczonych. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku była to wyprawa do raju, dawała profity, niekoniecznie finansowe, które mogły się okazać nieocenionym kapitałem na całe życie.     

Autorka, osoba wrażliwa, ale i o dużych możliwościach intelektualnych, także ambicjach, pragnęła tym swoim wyjazdem naładować „akumulatory”, które pozwolą jej na samodzielny ogląd świata, na własne refleksje. Po siermiężnych latach PRL-u trafi przecież do kraju, który jest ucieleśnieniem „american dream”, kraju o nieograniczonych możliwościach we wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności, ponadto którego waluta na rynkach światowych ma swoją niekwestionowaną siłę.  

Książka zaczyna się wręcz sensacyjnie, kiedy to „o czwartej nad ranem czasu warszawskiego, na pół godziny przed lądowaniem w porcie lotniczym im. Johna F. Kennedy’ego, stewardesy budzą zaspanych podróżnych, którzy na wpół przytomni muszą wypełnić karty graniczne oraz karty celne. Nie należy zapominać, że na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku każdy lot z Warszawy do Nowego Jorku był niezwykłym wydarzeniem”.  W trakcie lektury autorka z tonu lekkiego i żartobliwego przechodzi na poważny ogląd Stanów Zjednoczonych w całej ich okazałości, to znaczy autorka opisuje zarówno jasne, jak i ciemne strony „amerykańskiej demokracji”. Pamiętajmy jednak, że pół wieku temu był to zupełnie inny kraj niż dziś, co zresztą autorka z naciskiem podkreśla.

Śpieszymy wytłumaczyć, że wyprawa do Ameryki stała się możliwa dzięki narzeczeństwu z Amerykaninem Marionem Creech. Poznali się przez przypadek w Szwecji, o której autorka też sporo pisze, i… pokochali, choć początki tej miłosnej historii też były dość niebanalne.

Oto panienka z dobrego domu (gdyby takie domy miało prawo obywatelstwa w PRL-u), zakocha się w przystojnym Amerykaninie i przedsiębierze do niego wielką wyprawę  nie znając swego statusu? Kim jest, kim będzie? A przecież czekają ją np. wspólne pobyty w hotelowych pokojach, spotkania z przyjaciółmi Amerykanina (jak ma ją wówczas przedstawiać?) etc. Jak się w tym nowym i nieznanym, a wodzącym na pokuszenie życiu, odnaleźć, jak słuchać mamy i taty, kiedy oni daleko, i tylko serce może podpowiadać, co czynić, kiedy boy zamyka za sobą drzwi w hotelowym apartamencie, zostawiając oboje przed ogromnym małżeńskim łożem. Autentycznie zakompleksiona panna musi zatem sama podejmować decyzje, na które nie zawsze jest przygotowana. 

Małżeństwo z Amerykaninem, dzięki któremu zdążyła poznać kawałek Ameryki, nie trwa długo. Mężczyzna umiera na nieuleczalną wówczas chorobę. Kobieta zostaje z małym dzieckiem i… samochodem, bez którego w Ameryce właściwie nie można istnieć. A przecież dopiero co zaczęła naukę jazdy!

Tak pisze po latach o swoim rajdzie do Waszyngtonu po śmierci męża: „[…] pewnego niedzielnego poranka usiadłam do volkswagena, kładąc małego na tylnym siedzeniu i pod strasznym, tropikalnym deszczem odjechałam na Północ, to znaczy do Waszyngtonu. Dziś nie wiem jakim cudem dojechałam, ponieważ byłam wtedy całkowicie niekompetentnym kierowcą, który nie tylko miał problemy z prowadzeniem pojazdu, ale który niezupełnie rozumiał filozofię highway’u, reguły tam panujące, nie zawsze właściwie odczytywał znaki drogowe”.

Jednak młodziutka wdowa jest przecież szlachecką potomkinią, z tych co jak Emilia Plater brały do ręki strzelbę, kiedy trzeba było bić się o wolność. Ta „wolność” w Ameryce dla p. Miry to samodzielność, wzięcie spraw w swoje ręce i próba odnalezienia się w amerykańskiej dżungli, w której niejeden emigrant przepadł bez śladu. Ma za sobą uniwersyteckie studia, zna kilka języków, pragnie zrobić doktorat… Czy to dużo czy mało na początek? Aha, zna też kilka przyjaznych i życzliwych jej osób, które nie poskąpiły pomocy lub przynajmniej moralnego wsparcia. Warto byłoby ich nazwiska wymienić, ale niech o tym przekonają się sami czytelnicy.

Clou książki, jej ważnym wątkiem jest przede wszystkim… spotkanie z Bankiem Światowym, z tym bankiem, który był tak ważny na świecie w ubiegłym wieku. Niósł pomoc finansową, doradzał, konsultował, podpowiadał pomysły na ożywienie gospodarek w różnych krajach, na ich start wręcz rakietowy. Przygodny urzędnik, którego Modelska spotkała, tak go określił: „Bank Światowy, to taka instytucja, która od krajów wysoko rozwiniętych bierze środki i transferuje je do Trzeciego Świata, żeby tam powstrzymywać tym sposobem bunty, rewolucje i wojny”. Hm! Autorka tak pisze o pierwszym spotkaniu z tą instytucją: „Pewnego dnia odkryłam zgrupowanie gigantycznych budynków wzdłuż ulicy K i 18, na każdym z nich widniał napis World Bank”. Ba, ale jak dotrzeć do jego wnętrza, jak wejść w łaskę jego szefów, jak zawładnąć ich wyobraźnią, przynajmniej jednego, który mógłby zadecydować o przyjęciu jej do pracy, o awansach, podwyżkach? Bo nie oszukujmy się, wdowa z małym dzieckiem, nie tylko w Ameryce, to nie jest atrakcyjna pracownica, czyli taka, która może harować w biurze po dwanaście, czy czternaście godzin.

Autorka z humorem i z dużą dozą autoironii opowiada nam o początkach swojej „kariery” w owym Banku, choć można przypuszczać, że w jej ówczesnym realnym życiu śmiech nieraz przeplatał się ze łzami, a wieczory bez kolacji były na porządku dziennym.

A jednak szczęśliwy zbieg okoliczności, a także małe fortele nie do końca fair, pozwalają jej na kontakt z bossami potężnego Banku… W tym miejscu zwracam uwagę na anegdotę o tym, jak spotkanie z panem Wierzejskim (nazwisko znalazła w książce telefonicznej Banku, myślała, że to Polak) okazało się… spotkaniem z czarnym potomkiem polskiego legionisty, niegdyś zesłanego wraz z towarzyszami przez Napoleona na San Domingo.

Modelska poznaje też innych szefów, którzy nie szczędzą jej przeszkód, to znaczy brutalnie sprawdzają jej znajomość języków obcych. I p. Mirze udaje się, jeśli ich nie zadziwić, to na pewno wystarczająco zaintrygować. Warto dodać, że nie bez pomocy kilku biurowych przyjaciółek, które okazują się prawdziwymi, nie fałszywymi „psiapsiółkami”, o które niełatwo w pracy, gdzie wyznacznikiem działania jest bezwzględna rywalizacja.

No, a jak się zaczęły pierwsze sukcesy związane z tłumaczeniami, później było już łatwiej, choć co rusz na drodze pisarki pojawiały się różne przeszkody. 

Autorka nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała wracać do Polski, i tu szukać pola do aktywności, zwłaszcza po 1989 roku. Przykładem współpraca z Amerykaninem Scottem Holdenem, który pragnął zawrzeć kontrakt z fabryką w Wolbromiu. Nie wyszło, więc autorka próbowała pomóc biznesmenowi, który był przyjacielem prezydenta Stanów Zjednoczonych Georga Busha, nawiązując kontakty z Elektrimem. I tu były problemy, które udało się rozwiązać z tego powodu, że akurat w radio usłyszeli, iż „po pierwszym głosowaniu w Kongresie (amerykańskim – S.G.) zabrakło jednego głosu, aby Polska otrzymała członkostwo w NATO!”

Scott Holden postarał się, by po przerwie obiadowej w Kongresie ten jeden jedyny głos się znalazł. A w jaki sposób? A to już jego tajemnica, podpatrzona zresztą przez autorkę.

Cytuję zakończenie książki:

„Korespondent radiowy ponownie powtórzył:

– Po drugim głosowaniu w Kongresie decydującym głosem senator Richardson z Teksasu Polska weszła do Sojuszu Północnoatlantyckiego NATO.     Trąciłam się ze Scottem szklaneczką ginu.

Oboje milczeliśmy. Bo o czym tu mówić?

Polska w NATO. Jutro będzie to tak naturalne, że gdyby było inaczej, dopiero można byłoby się dziwić”.

Wymarsz do wielkiego świata czyta się z prawdziwym zaciekawieniem, w końcu dr Mirze Modelskiej udało pracować w latach 80. i 90. ub. wieku w tak szacownych instytucjach jak Biały Dom, Departament Stanu, Biblioteka Kongresu, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, ONZ czy NASA, jako tłumacz spotykać się nie tylko z amerykańskimi prezydentami, ma także za sobą długie i owocne delegacje służbowe, jak np. do Azerbejdżanu, do Baku.  

Gdyby jednak zapytać autorkę dzisiaj o cenę sukcesu, o cenę, jaką poniosła, by w dalekiej Ameryce, z dala od bliskich, zbudować swoje gniazdo rodzinne, znaleźć satysfakcjonującą ją pracę, ale także cieszyć się, choć rzadko, turystycznym zwiedzaniem USA, czy korzystaniem z jej kulturalnego dorobku, myślę, że ta cena byłaby wysoka, bardzo wysoka. Czy jednak pisarka się do tego przyzna? Może napisze o tym w trzeciej części swoich wspomnień, które podobno przygotowuje, może nam wyjawi, jakie pobudki kierowały jej słowiańskim heroizmem w samym sercu kapitalizmu, czyli w Waszyngtonie.

_____________________________

Mira Modelska-Creech, Wymarsz do wielkiego świata, Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR, Warszawa 2017.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko