Krystyna Habrat – Moja upragniona książka o kobiecie

0
178

Krystyna Habrat

 

MOJA UPRAGNIONA   KSIĄŻKA O KOBIECIE 

 

Pablo Ruiz Picasso  Chciałabym znaleźć książkę o kobiecie, którą tak bym polubiła, jak w dzieciństwie “Anię z Zielonego Wzgórza”.

  Jako osoba dorosła mam wiele ulubionych książek, do wielu powracam, wiele bohaterek lubię, ale żadna nie jest tak do końca moją ulubioną postacią, żebym się mogła z nią utożsamiać.

 

 Nie chciałabym się wzorować, ani nawet przyjaźnić z Barbarą Niechcicową, choć  ją rozumiem, ale nie do końca.  Głupio zafiksowała się na jednym mężczyźnie z marzeń, a tego obok siebie histerycznie poniewiera. Zresztą ona żyła w zupełnie innych warunkach: dworek, służba, wielkopańskie fochy… Podobnie odległa mi pani Korczyńska z jej “globusami”,   czy Justyną z “Nad Niemnem”, choć wszystkie je lubię. Ale żadną bym być nie chciała. A tym bardziej Martą z powieści Orzeszkowej pt “Marta”, która owdowiała na próżno szukała pracy, aż zginęła tragicznie w wypadku, choć tej  problemy najbardziej pasują do naszych czasów. Ją dawano w czasach szkolnych jako przykład kobiety wykształconej tylko na damę salonową ale nie do samodzielnego życia i podjęcia pracy zawodowej.  Minione czasy. Tylko dotąd znaleźć dobrą pracę niełatwo.

    Nie utożsamię się też z “Krystyną, córką Lavransa” z powieści S. Undset, nie z  Tanią Buddenbrook, Anną Kareniną, madame Chuchat z “Czarodziejskiej Góry”, czy “Madame” Libery, ani z żadną z bohaterek Conrada, Czechowa,  Dostojewskiego. Niby w każdej z nich coś  mi się podoba, mogłabym z nią długo rozmawiać, pić kawę, ale są mi obce. Prawdopodobnie przez warunki w jakich one żyły, odległe czasy czy dystans filozoficzny autora, który swej postaci użył dla pokazania jakiejś tezy. Może z nich wszystkich najbardziej porusza emocje “Krystyna…” S. Undset. Jest bliska kobietom dzięki jej wielkim namiętnościom i targającym nią sprzecznościom. Ale nie była szczęśliwa. Zaprzepaściła swe szczęście. Z własnej winy? W pewnym stopniu, bo jej ukochany od początku nie rokował, że będzie dla niej oparciem na stałe.

  Za to  mogłabym się zaprzyjaźnić z bohaterkami powieści angielskich i skandynawskich. Z postacią Muriel Spark: starzejącą się nauczycielką – panią Brodie,  a nawet z Judytą, nudną, brzydką, starą panną, która lęk przed samotnością topiła w kieliszku ( z powieści Moore’a “Judyta”). I neurotyczną plastyczką z “Mansardy” M. Hanshofer.

     Jedna jeszcze postać mnie urzeka: Natasza Rostowa, jaką stworzył Tołstoj w “Wojnie i pokoju”. Wzruszająca jest jej miłość. Najpierw o niej marzy przed balem,

na balu się zakochuje i po powrocie, patrząc na balkonie w rozgwieżdżone niebo  dzieli się swym zachwytem pierwszego uczucia wobec przyjaciółki, co  słyszy stojący w innym oknie  książę Andrzej. Podoba mi się jeszcze  wiele dziewczyn czy kobiet z opowiadań Bunina, choć w krótkich  tekstach ukazane bywają oszczędnie, ale jakiś ich rys mi pasuje. I Marqueza, ta, która całe lata po rozstaniu pisała  listy do ukochanego. Niemądre to było, niepraktyczne życiowo, ale jakże to piękny symbol miłości jaka przetrwała. Nie wzięłabym jej za wzór, ale mi się podoba.  

  To moje osobiste odczucia,  jednak wnioskuję, że w tylko dzieciństwie i wczesnej młodości  można pokochać bohaterkę wymyśloną przez dobrego pisarza i się z nią bez reszty utożsamiać, jak Ania czy Natasza. Kobiety dojrzałe, te pełnokrwiste mają  zbyt wiele cech odpychających, jak to w życiu bywa. Niełatwo takie polubić. Ale może wielki “malarz” kobiet potrafi taką piórem  czy na komputerze stworzyć.

  Co do męskich postaci, to nie wiem. Oni  zwykle wydają się bardziej   psychicznie  jednoznaczni, nawet ci pokręceni. W tej chwili przychodzi mi na myśl, że najbardziej urzeka mnie szlachetność i bezkompromisowość lorda Jima Conrada.

  Chciałabym poczytać książkę o kobiecie współczesnej, zapracowanej, zmęczonej, która ma zbyt wiele obowiązków jako matka, żona, córka, siostra, pracownik i kobieta z ambicjami, ale cierpi, bo nie może temu podołać z braku czasu i sił. I żeby taka dała się polubić. Nie była zbyt słodka ani też odpychająca.

  Sama kilka razy stworzyłam obraz kobiety z wzorów zaczerpniętych z rzeczywistości, czyli kobiety prawie-prawdziwe.  Tylko raczej żadną z nich nie chcę się utożsamiać. Widocznie dlatego, że postaci te rzeźbiło prawdziwe życie z jego trudami, troskami i niespełnieniami. Moje bohaterki lepiej lub gorzej przezwyciężały te przeciwności.  Jednak to już nie to samo, co było w cudownym, a niedoścignionym, świecie “Ani z Zielonego Wzgórza”, jaką czytywałam w dzieciństwie. Dobrze, iż taka mnie wtedy zachwyciła na całe życie. Stoją na półce za mymi plecami jej wszystkie tomy, wraz z dziennikiem i biografią autorki i dodatkowymi opowiadaniami. Nie sięgam do nich już od dawna, ale sobie obiecuję, że gdy będzie mi źle zagłębię się w tej lekturze.

   Jestem przekonana, że prawdziwa miłośniczka Ani wyrasta potem na osobę skłonną do zachwytu nad światem, wrażliwą na piękno i życzliwą ludziom.

   Przywołam jeszcze kilka dziewcząt z dorosłych już lektur. Mam je na półce, ale opiszę to z pamięci, żeby pokazać ile pozostaje z lektury, jeśli się ją głęboko przeżyje, polubi. Niewykluczone, że pamięć mnie zawiedzie, ale nic to.

  Pierwsza to  panna z dworku z opowiadania Iwana Bunina “Zorza całą noc”.   Ojciec powiedział jej wieczorem, że zainteresowany nią młodzian przyjdzie z rana się oświadczyć. Ona wzruszona  wychodzi do ogrodu i długo siedzi w altanie przeżywając zapowiedzianą zmianę w   jej życiu oraz wspaniałość nocnego świata przyrody z zorzą na niebie. Opowiadanie jest krótkie, lecz po mistrzowsku oddaje stan duszy dziewczyny: emocje, które tylko w tym wieku są tak burzliwe i wzniosłe, tajemniczość oczekiwań i świadomość spełnienia się już teraz tej wyczekiwanej miłości, czy jakiś jeszcze niedosyt.

  Co dalej – nie powiem. Warto samemu to przeczytać. Może w książce akcenty i niuanse dają inny obraz niż ja zachowałam w pamięci?

  I jeszcze inna postać Bunina – kobieta już dojrzała, smutna samotna wraca późnym wieczorem przy padającym deszczu do domu z knajpki, gdzie jest kelnerką. Idzie zmoknięta pustymi ulicami Paryża. I zdaje się taki ma tytuł opowiadanie: “W Paryżu”. Niewiele się dzieje, a tyle w tym smutku. Tyle emocji wywołuje to w czytelniku. To z okresu, gdy Bunin mieszkał już w tym mieście na emigracji z dala od swojskich i sielskich dworków. Ja tak się tym opowiadaniem przejmowałam, że do dziś byłam pewna, że i mnie podczas studiów zdarzało się czasem wracać wieczorem w deszcz gdzieś do wynajmowanego pokoju i dlatego rozumiałam tę buninowską samotną kobietę. Ale ja miałam przed sobą radosną perspektywę, całe życie przed sobą, jakieś wielkie – myślałam wtedy naiwnie – osiągnięcia, oczywiście  normalne życie z miłością i rodziną. A tamta emigrantka żyła w pustce. I dlatego tak głęboko wbiła mi się w pamięć jej samotność i brak perspektyw, bo było mi jej ogromnie żal.

  A teraz mało raczej znana  “Judyta” Briana Moore’a  i bohaterka o tym imieniu. To stara panna żyjąca w angielskim pensjonacie dla samotnych. Nudna i brzydka bez żadnych talentów towarzyskich, niczym nie pociągająca. Samotność bohaterki jest tak dojmująca, że szuka coraz częściej ratunku w kieliszku. Potem jest jeszcze gorzej, gdy pije więcej i traci pokoik w przyzwoitym pensjonacie. Bardzo się jej losem przejęłam. Bardzo jej współczułam, że brak jej wszystkiego, co potrzeba do szczęścia. Tym bardziej, że sama wówczas (jak i później) byłam bardzo szczęśliwa, bo miałam kochaną rodzinę: męża, dziecko, potem drugie, nowe mieszkanie w nowym mieście.  Gdyby Judyta była gdzieś bliżej, na pewno bym jej pomogła. Upatrzyłam nawet podobną singielkę w zaawansowanym wieku, nieładną i niemiłą dziwaczkę,  ale  jej  charakter był tak kolący, że wnet dała mi się  we znaki i poniechałam prób ulżenia jej losowi. Byłam na to wówczas za młoda.

 

  Na tym na razie poprzestanę. Dużo poznałam bohaterek powieściowych. Często są one tak samo obecne w moim życiu jak dobre znajome. Ale dorosłe panie nie są już takim dla mnie wzorcem jak Ania z dzieciństwa, bo dorosły ma tyleż skłonności do złego, co i do dobrego, bo już nie chcę  przypominać, że do złego więcej. 

  No to czekam – na nową znajomą z powieści. Byle tak pokazaną, jak potrafił to Bunin, Sigrid Undset, czy  mniej znany Brian Moore. Choć już nie  “Pani Bovary”.  Podczytywałam ją  gdy miałam z 15 lat w tajemnicy przed mamą, bo ona ją wtedy czytała, a mnie nie pozwalała. Z jednej strony byłam nią zafascynowana, bo ta piękna kobieta tęskniła za czymś więcej niż w jej prowincjonalnym środowisku było możliwe, za czymś nieuchwytnym, nienazwanym do końca, a bardziej wzniosłym niż zwykła codzienność. Ale niestety to niezwykłe, w czym się zaczęła spełniać, dla mnie nastolatki, było nie już tak wzniosłe, nie poetyczne, a dostępne wszystkim paniom, choć ona się w tym zagubiła. Te jej niby miłości nie były dla mnie poetyckie. Za to z innej powieści poznawałam  tajemnice kobiet dojrzałych, żyjących już w naszych czasach i warunkach. A była to: Zofii Bystrzyckiej “Samotność”. Nie zdradzałam mamie, że jej ją podczytuję.   Nauczyciele też nie pochwalali takich lektur, bo usilnie nakłaniali do poznawania arcydzieł. Nie rozumieli ciekawości dziewcząt. Do tego autorka tej powieści prowadziła w tygodniku dla pań, Zwierciadło, rubrykę dla nieszczęśliwie zakochanych: “Serce w rozterce”. Studiowałyśmy to pilnie na przerwach w szkole, by nauczyć się, jak być szczęśliwą w miłości.   To było wtedy ciekawsze niż podsunięta przez bibliotekarkę biografia Kopernika lub przez profesora “Quo vadis”. Tą ostatnią przeczytałam już po maturze, inne poważne  też czytywałam. 

   Tylko teraz wolałabym coś radośniejszego.  Coś o kobiecie, którą polubię jak w dzieciństwie Anię z Zielonego Wzgórza.

Krystyna Habrat

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko