Jan Stanisław Smalewski – …ale za to niedziela będzie dla nas

0
211

Jan Stanisław Smalewski

…ale za to niedziela będzie dla nas

smalewski2            Kto z nas jeszcze pamięta czasy, gdy o wolnych sobotach można było tylko pomarzyć, gdy hasła (żądania) wolnych sobót wypisywano na sztandarach „Solidarności”, gdy walczono o nie jako o przywileje robotnicze, prawa demokracji? Weekend nie kojarzył się jeszcze z dwoma wolnymi dniami w tygodniu, a tak naprawdę był w kraju pojęciem nieznanym.

            Niedziela to był dzień, który wieńczył ciężki i zapracowany tydzień. Tydzień, który także w szkolnictwie (tak w podstawówce jak i na studiach) nie miał żadnych wolnych sobót. Sobota w ogóle nie należała do jakichś uprzywilejowanych dni, nie nosiła charakteru świątecznego, jak na przykład wielki piątek, czy poniedziałek wielkanocny, lub środa popielcowa. Sobota była normalnym i o tyle różnym od pozostałych dni pracy, że w niektórych przypadkach zmniejszano nieznacznie jej godzinowy charakter zajęć; nauki, pracy (do 6-ciu godzin).

            Jak ważną w takiej sytuacji rolę odgrywała niedziela? Proszę mi wierzyć, że znacznie ważniejszą, niż odgrywa obecnie. Była bardziej doceniana, bo dłużej czekaliśmy na nią, żeby odpocząć. Aby odreagować po całym tygodniu pełnym różnych zajęć, ciężkiej pracy, niedostatku wypoczynku. Lepiej, dokładniej planowaliśmy ten dzień dla siebie, dla rodziny, chociaż wiadomo – też różnie z tym bywało. Na ogół możliwości były niewielkie, bo zrobienie czegoś, co wymaga dłuższego czasu, na przykład wyjazd na wieś, w góry, nad jezioro, nie wchodziły raczej w rachubę. Nie dało się tego fizycznie wykonać.

            Niedziela, jak w tradycji chrześcijańskiej się utarło, należała więc głównie do Pana Boga i dopiero to, co z niej pozostawało, mogliśmy sobie dowolnie dzielić na drobne świeckie przyjemności: kino, spotkania z rodziną, spacery, czy zwyczajne leniuchowanie (czytaj też – odreagowywanie od codzienności, jaką niósł dla nas tydzień.

            Pamiętam niezapomniane zresztą dla mnie niedziele na wsi, gdy zaraz po śniadaniu następowało w domu szykowanie się na mszę świętą (zwaną sumą) do kościoła. Ojciec sprawdzał, czy mam porządnie wyczyszczone buty, a matka wyciągała dla mnie z szafy świeżą koszulę z białym, wykrochmalonym i porządnie wyprasowanym kołnierzykiem. Rodzice przygotowując się do wyjścia na mszę, sprawdzali też zasobność portmonetki, pamiętając, by nie zabrakło w niej drobnej monety, którą należało księdzu wrzucić do koszyka.

            O tym, że część kobiet na wsi wyjście na sumę traktowało jako swoistą rewię mody, lub raczej popis przed innymi sąsiadkami ze wsi swoich możliwości w zakresie ubioru, pisał nie będę, był to raczej margines, chociaż w niektórych sytuacjach także bardzo ważny.

            Z wyjściem do kościoła natomiast wiązała się nieodłącznie celebracja niedzielnego obiadu, który też różnił się znacznie od pozostałych posiłków w tygodniu. Na wsi, co doskonale zapamiętałem, w tygodniu mięsa się nie jadało. I to wcale nie dlatego, że obowiązywał jakiś post, bo post – czyli nie jadanie mięsa – jak wszędzie obowiązywał w piątki. Wieś była za biedna, by domowników stać było na mięso w tygodniu. – Stąd zapewne i niedzielny obiad był zawsze na tyle szczególny, że był obiadem mięsnym.

            Do niedzielnego obiadu gospodynie przygotowywały się częściowo już w sobotę. Wtedy najczęściej bito kurę na rosół, którą wcześniej też należało oporządzić, to znaczy obedrzeć z pierza i wypatroszyć. Kura nie była przypadkowo złapanym domowym ptakiem. Matka wybierała zawsze jakąś felerną, która na przykład zaczynała kuleć, co w praktyce oznaczało, że miała chorą wątrobę i z tego powodu przestawała nieść jajka.

            Jakie jeszcze mięso jadało się na niedzielny obiad? Oczywiście w okresie dorastania wiosennego drobiu mógł być to kogutek. Wszelki ich nadmiar w stadzie, poza jednym dominującym kogutem, przeznaczany był albo do sprzedaży, albo do zjedzenia.

            W ważniejsze (rodzinnie, obyczajowo) świąteczne niedziele jadało się także kaczkę lub gęś, a w mojej rodzinie od czasu do czasu był to też królik, gdyż ojciec z upodobaniem hodował te użyteczne zwierzęta.

            W sobotnie popołudnia, wieczory, kobiety przygotowywały też makaron. Makaron na niedzielny obiad, którego podstawą najczęściej był niedzielny rosół.

            Pamiętam także, że w naszej wsi była remiza strażacka. I nie tylko w Ślizowie. Ochotnicze Straże Pożarne funkcjonowały niemal w każdej gromadzie, a remizy były czymś w rodzaju świetlic wiejskich, w których właśnie w niedzielne popołudnia odbywały się zabawy wiejskie

i potańcówki.

Potańcówki były na ogół skromniejszą formą zabawy ludowej dla lokalnych środowisk. Natomiast o większym rozmachu zabawa każdorazowo ogłaszana była plakatem na tablicy przy sklepie lub siedzibie sołtysa, przy czym powiadomienia wędrowały także do sąsiednich wsi, bo chodziło przecież nie tylko, żeby zabawić miejscową ludność, ale żeby umożliwić lokalnym kawalerom i pannom dowolność wyboru partnerów także spoza własnego środowiska.

            Sala w naszej remizie miała scenę z ciężką rozsuwaną kotarą i pomieszczenie z drewnianą podłogą, które po wniesieniu długich drewnianych ław, spełniało też rolę sali wiejskich zebrań.

Przywołując ten wyjątkowy klimat wiejskiej świetlicy, nigdy nie zapomnę swojego pierwszego – nieudanego zresztą – występu, gdy na zakończenie szkoły podstawowej miałem publicznie zadeklamować napisany specjalnie na tę okazję wiersz. – Wiersz dziękczynny wobec grona pedagogicznego i środowiska, które opuszczałem, udając się do szkoły w mieście (do sycowskiego liceum). Gdy kotara się rozsunęła i oczom moim ukazała się mroczna sala wypełniona wlepionymi we mnie oczami lokalnej gawiedzi, skłoniłem się i… najzwyczajniej w świecie z wrażenia zemdlałem.

A co do tych ciekawskich oczu gawiedzi, też nie jeden obraz można by było namalować. Choćby taki z ustawionymi pod ścianami ławami wypełnionymi wiejskimi staruchami, które już podczas zabaw ludowych nie tańcowały, ale za to z rozkoszą wpatrywały się w tańczące pary, mając potem o kim dowoli plotkować…

Oj, zapamiętałem też kilka takich zabaw, gdy musiałem z nich uciekać, kiedy zrobiło się gorąco między kawalerami w walce o pannę. Gdy miejscowe, zazdrosne o swoje dziewczyny chłopaki, podchmielone piwem lub podgrzane gorzałką jednoczyły się przeciwko intruzowi (om) z obcej wsi, gminy. Bywało, że i miała wtedy co robić miejscowa milicja.

            Tak, tak. Żadnego handlu w niedzielę nie było, chyba, że wypadł w którąś z nich odpust, przyjechali zamiejscowi kramarze. No i wtedy, gdy… odbywały się wspomniane wyżej zabawy. Można wówczas było uruchomić miejscowy, towarzyszący im bufet z bigosem, kiszonymi ogórkami i gorzałką.

            Tak wspominam niedziele w rodzinnej wsi. Niedziele na które czekało się cały tydzień. Gdy do tego wszystkiego od czasu do czasu przyjechało jeszcze kino objazdowe. Filmy oglądane wówczas w remizie lub latem na łące przy naszym domu, to znaczy na świeżym powietrzu, pamiętam do dzisiaj. – Dziwne prawda? Zważywszy, że teraz, kiedy naoglądam się filmów na kilkunastu dostępnych nam kanałach telewizji, już po miesiącu trudno mi sobie przypomnieć ich tytuły, a często i szczegółowe akcje.

            …No i te niedzielne majówki, te romantyczne niedzielne spotkania z wyperfumowanymi do przesady „Być może” i do przesady wymalowanymi, kolorowymi, pełnymi nie tylko zapachów i korali, ale i radości, dziewczętami (pannami, koleżankami). Aż serce woła:” ale za to niedziela, niedziela była dla nas…”.

 

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko