Esej Andrzeja Gronczewskiego o mordercach drzew raz już publikowany był
w naszym tygodniku. Teraz niech pojawi się znowu – jako alarm – dla jego
przejmującej aktualności.
Andrzej Gronczewski
D o m o w e d r z e w a
Dla Marii Mamczur
Panie: już czas. Tak długo lato trwało.
Rzuć na zegary słoneczne twój cień.
————————————————————-
Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie.
Kto teraz sam jest, długo pozostanie sam
I będzie czuwał, czytał, długie listy będzie
pisał i niespokojnie tu i tam
błądził w alejach, gdy wiatr liście pędzi.
Rainer Maria Rilke, Dzień jesienny, tłum.
Mieczysław Jastrun.
Egzekucje są nagłe, szybkie. Dokonują się z okrutną precyzją. Wystarczy minuta, by – dzięki sprawnym maszynom – obalić to, co trwało dziesiątki i setki lat.
Agonia drzewa jest więc krótka, gdy ogarnie się całe jego bytowanie. To nikła chwila, drobina czasu w niespiesznej, statycznej biografii dębów, sosen czy brzóz.
Jak inna śmierć, i ta śmierć może się pojawić, gdy wspólne niebo – nad nami i drzewem – pełne jest błękitnego światła. „Powrócili <specjaliści>. –napisał Eliade takiego właśnie dnia, ku dalekim obrazom kierując najpierw oczy, nasycone darem światła i błękitu. – <Specjaliści > – notuje Mircea Eliade – kręcą się wokół drzewa, przywiązują do gałęzi liny, przystępują do ćwiartowania. Wysoki, drażniący jęk maszyny. Potem zbiera się gałęzie i wrzuca do pyska innej maszyny, która wchłania je i trawi w ciągu paru sekund. Patrzę zafascynowany na tego Molocha”.
Uczony nie skąpi czasu, by mówić o zabijaniu starych drzew. O śmierci jednego drzewa. Opowiada o niej z widomym przerażeniem. Apeluje do słów, dzięki którym odsłania się mękę skazańca i ofiary. Ścinanie, ćwiartowanie, miażdżenie. Te słowa wyjęte zostały z odwiecznej księgi przemocy, ze słownika tortur, z obszaru kaźni.
Kto słyszał dźwięki, jakie towarzyszą ścinanemu drzewu, pamięta zawsze, że nie chodzi jedynie o zgrzyt piły, której ostrze wdziera się między słoje czasu, zmaterializowane w pniu starego drzewa. Chodzi o dźwięk bez imienia. O głos starego drzewa. O jęk – w innych, nieludzkich miarach płaczu i lamentu. Nie znam słów dla „usłowienia” tej skargi. Nie znalazł ich Eliade, tak biegły w szukaniu słów o najstarszym, świętym blasku.
Wiem natomiast, że głos drzewa miażdżonego na długo zabija we mnie możliwość słuchania dźwięków muzycznych. Czyni mnie głuchym wobec kwartetów Beethovena. Wypiera z mojego ucha dźwięki skrzypiec i wiolonczeli.
Odczuwamy gorzką bezradność. Doznajemy bezsiły o dwoistej naturze. Buntujemy się przeciwko fachowym uzurpatorom. Akt morderstwa osłaniają oni argumentami konieczności. Odwołują się do haseł potrzeby i bezpieczeństwa. Działają w imię troski o życie ludzi, o życie innych drzew.
Doprawdy, przykry to, wstydliwy, podejrzany, nieco żałosny, lecz także swoiście twardy, „wojenny” i męski rodzaj fachu, jakiemu oddają się ci, którzy w tłumie drzew szukać muszą drzewa właściwego, by je potem zabić.
Krążąc po Łosiowych Błotach, śledzę niekiedy ruchy i działania owych lustratorów. Mało wiem o duchowych kosztach wyboru, jaki musi być dokonany. Widzę tylko, że czerwoną lub żółtą farbą znaczą ofiary. Każdego dnia ogłaszają liczne wyroki.
Nie do końca potrafią chyba wyjaśnić, dlaczego jedno drzewo oszczędzili, a drugie skazali. Tak wiele zależy od przygodnych humorów ludzkich. Od woli doraźnej. Od życzliwego uśmiechu albo grymasu niechęci i pogardy.
Jeśli w ich mowie żyje nadal termin „selekcja”, to winien być starannie wygaszony. Las może spłonąć od nonszalanckiej iskry. Ale może zapalić się również od groźnego słowa. Wielu słów zatrutych i złowrogich musimy wyrzec się po doświadczeniach ubiegłego wieku. Nie tylko wówczas, gdy chodzi o cierpienia ludzi, lecz także o ostateczne przygody dębów, świerków i sosen.
Humanista, który widzi drzewa w duchowym kręgu ludzi, byłby tu mazgajem, płaczką, kalekim sędzią. Byłby Hamletem zawieszonych decyzji i mnożących się pytań. Nie umiem przecież ustalić ścisłej granicy między zdrowiem i chorobą. Nie potrafię mówić jednoznacznie o istocie szkodliwości, o całkowitym jej braku. Waham się ciągle między szansą łaski a grozą potępienia.
Nie wolno mi utwierdzać takich różnic w płynnym świecie zła i dobra. Czy mógłbym zatem widzieć je w lesie najbliższym, sąsiedzkim, który każdego poranka otwiera się przede mną – jako las drzew dantejskich ?
Gdy Eliade patrzy na śmierć drzewa przed swoim oknem, to zabójstwo owo odsłania nagle inny rytm, jakby cała akcja składała się z obrazów dotkniętych chorobliwą powolnością, z obrazów sparaliżowanych. Do takiego chwytu sięgają zresztą filmowcy, sądząc, że realny czas zabijania jest zbyt nikły w porównaniu z czasem, jakiego żąda obraz egzekucji, oglądany przez widzów.
A samo zdarzenie, jeśli o drzewo chodzi, o jego śmierć w świetle słońca, ujawnia wtórą, bolesną daremność, jaką wespół z Eliadem dźwigamy, nasilając ją – w sobie: „Nie da się oddać – rozpacza myśliciel – fundamentalnej sprzeczności między powolną, systematyczną, naukową egzekucją skazanego drzewa i tym boskim światłem, które zdaje się dochodzić do nas z jakiegoś innego świata, światłem zaledwie dostrzeżonym w dzieciństwie lub odgadnionym czasem we śnie.”[tłum. I. Kania ].
Obrażamy to światło wieloimienne, niosąc śmierć starym drzewom. Zabijanie ma wiele odmian i form nazbyt ukrytych, bezkarnych, by lekceważyć jakąkolwiek. By w każdej z nich nie widzieć szczeliny, dziury, luki, przez którą wedrze się kiedyś Tanatos groźniejszy i bardziej dla nas dotkliwy. Dłonie z siekierą lub mechaniczną piłą naruszają tę sumę bólu, której musimy być żywą, solidarną cząstką – we wspólnym losie drzew i ludzi.
Drzewo nie ucieka przed sędzią i mordercą. Nie rozumie w ogóle idei ucieczki. Nie korzysta z ludzkiej chytrości, z człowieczej ambicji w szukaniu miejsca bardziej doskonałego, przyjaznego. Jedyne to chyba stworzenie, które podróżuje tylko w czasie, nie znając słodyczy i piołunu wędrówek – w przestrzeni.
Mało wiemy o marzeniach roślin. O snach drzew. O podziemnych dialogach i paktach korzeni. Może kiedyś języki tych marzeń staną się dla nas zrozumiałe, wyraziste ? Może dowiemy się wtedy, czy północna sosna – jak uważał Heine – zazdrości palmie ? Marzy o losie siostrzanej pinii ? O łagodnym powietrzu ? O słońcu, które nie chowa się tak często za szarością martwej pogody ?
Każdy człowiek – między obrazami ludzi, domów i zwierząt – winien wspomnieć w swej autobiografii o kilku drzewach, jakie połączyły się z jego życiem, z kulminacyjnym doznaniem życia cudzego. Winien wyłonić te drzewa z roślinnej anonimowości, nadać im ukryte imiona, uczynić je zwornikami ścisłego, rodzinnego obszaru. Chodzi mi o „domowe drzewa”. O drzewa Mickiewiczowskie.
W tytułach wielu płócien i litografii Wyczółkowski wiąże nazwy drzew z imionami miejsc, dzięki którym drzewa bytują. Ten biograf dębów, cisów, świerków, brzóz, sosen dał nam bezcenne portrety drzew. Jak rzadko kto, Wyczółkowski znał bowiem humory i temperamenty drzew. Wabiła go ich młodość i starość. Śledził ich cierpliwe błogostany, pojmował widome tragedie.
Dopóki nie odczuwa się, że wszystkie drzewa należą do naszej rodziny, nie rozumie się zbyt wiele – w człowieczej pysze i arogancji. Trzeba ogarnąć drzewa miłością, jak Żeromski na kartach opowieści o Samborze i Mestwinie. Trzeba pielęgnować tajemnice, nie do końca wypowiedziane w Żywotach drzew przez Juliana Ejsmonda. Trzeba – wzorem Iwaszkiewicza – wpisać do miłosnego rejestru brata – świerka i siostrę – sosnę. Trzeba pamiętać o wierszach Aleksandra Rymkiewicza, które wplątały się w konary polskich drzew, naśladując ich rysunki architektoniczne, powtarzając wzór i ornament ich liści.
Godzi się czytać Sekretne życie drzew Petera Wohllebena. Trzeba myśleć dalekosiężnie o czasie drzew, o czasie ludzi, by wiedzieć, z jakich drzew formują się stoły życia i stoły śmierci.
Kto tak miłośnie, tak często krąży wśród wysokich drzew, musi w końcu – jak Tuwim w Nieznanym drzewie, poświęconym pamięci Stefana Żeromskiego – pytać o materię ostatecznego domu. Musi wreszcie – błądząc tak mozolnie pośród milionów drzew – dotknąć tego drzewa, z którego sporządzona będzie jego trumna.
Co właściwie zabijamy, mordując stare drzewo ? Czy także sny drzew, zawiłe i szelestliwe ? Czy nie zabijamy również świadków naszego bytu ? Rzeczników wiernych, uważnych i solennie wyrozumiałych, bo zawsze milczących – wobec naszej nędzy, pychy, niewiedzy, braku wiary ? Gdyby ktoś zaczął opowieść w ten sposób : „Moje drzewo zawstydziło mnie i tym wstydem obdarowało…”
Mordując drzewo, unicestwiamy w zasięgu oczu to, co nigdy nie obraziło nas widzialnym gniewem. Co od początku zaufało sile i prawdzie korzeni. Co nie złorzeczyło, nie chciało uciec, zdezerterować, dopuścić się zdrady. Co nigdy nie buntowało się przeciwko własnemu „miejscu na ziemi”, ani też nie znało bolesnego śmiechu, wywołanego przez to pojęcie.
Co nie powtarzało naszych przekleństw i bluźnierstw. Co nie naśladowało ludzkich skarg na więzienie domu i gorycz bezdomności. Co było tak cierpliwe wobec wszystkich naszych złudzeń. Wobec marzeń o prawdziwym szczęściu – za drugim drzewem, za tamtym i jeszcze innym zakrętem, za linią horyzontu, w innym kraju, na innym kontynencie. Co było żyjącym dowodem, rękojmią zgody całkowitej, zgody kosztownej i dojrzałej. Zgody na czas i miejsce trwania.
Śmierć starego drzewa musi być opłakana w jakiejś trudnej, nieznanej i szczególnie dyskretnej odmianie płaczu. Nie wolno zaufać zwykłym łzom. Nie godzi się przecież, by nową kroplą bólu pomnażać nieogarnięty, gniewny ocean, po którym żeglujemy w rozpaczy, lęku i ludzkiej żałobie.
Swą Próbę całości Julian Przyboś opatrzył znamienną dedykacją :
„Kazimierzowi Wyce zamiast elegii na ścięcie topoli za tym samym oknem. 24.IV.61”. Bo krakowskie okno profesora Wyki było wcześniej oknem Juliana Przybosia. W różnych czasach cieszyli się wspólnym obrazem okna i szumem topoli.
Niech trwa, pozgonnie szeleści to drzewo z nienapisanej elegii. Trwa – zamiast drzew sąsiedzkich, zamordowanych w zgodzie z porządkiem ludzkim. I w sporze ze światłem innego sensu, o którym poufnie mówił filozof.
Andrzej Gronczewski