Wacław Holewiński
Londyn 1967 – stolica świata
Piotr Szarota napisał niezwykłą książkę. Książkę-przewodnik, książkę kompendium wiedzy, książkę zestaw nazwisk, faktów, wydarzeń, premier, skandali. Wybrał do tego najlepsze z możliwych miejsc – Londyn, najlepszy czas – rok 1967, najlepszą formę – miesiąc po miesiącu, od stycznia do grudnia.
Kogo tam nie ma: piosenkarze, począwszy od Beatlesów, Rolling Stonesów, Hendrixa, pisarzy – Amis, Burgess, Burrougs (i wielu, wielu innych), filmowców – Antonioni, Kubrik, Polański, Chaplin malarzy – Blake, Fini, Kokoschka, psychiatrów – Laing, gangsterów – bracia Kray, projektantów mody – Quant, fryzjerów – Sasson. Kogo zresztą tam nie ma – feministki, krytycy teatralni, przedstawiciele pop-artu, filozofowie, zoolog. Czasami nawet ma się wrażenie, że to niemożliwe aby w tym jednym roku zgromadziło się w tym mieście tylu tuzów z wszystkich dziedzin życia.
To jednak nie wszystko. Tak, Londyn był w tym czasie (czy jest jeszcze?) stolicą albo przynajmniej jedną z dwu, trzech stolic świata. Tych najważniejszych! Niepodrabialnych! Innych od reszty nie tylko Europy! To tu działo się to, co wpływało na jego rozwój, to tu kreowano trendy, to tu budowano kariery o zasięgu globalnym. Ale, co więcej, to wszystko pulsowało, żyło z jakimś nieprawdopodobnym napędem, dawało impuls całemu światu. W dobrym, a czasami i złym sensie.
Dla nas, Polaków, także coś miłego, polskie akcenty – Stefan Themerson, Jerzy Pietrkiewicz.
Warto tę książkę czytać – przede wszystkim dlatego, że często zapominamy. Nie tylko o ludziach, o przebiegu ich karier, także o tym, gdzie i kiedy „nakręcali” te swoje kariery!
Piotr Szarota – Londyn 1967, Iskry, 2016, str. 412.
Piotr Müldner-Nieckowski
Poprawianie masek. Wokół pisarstwa Kazimierza Truchanowskiego
Nie powinienem rekomendować tej książki, ponieważ jestem autorem jednego z jej rozdziałów. Czynię to jednak, mimo początkowych oporów, z ochotą, ponieważ po pierwsze jest to dzieło niesłychanie ważne, a po drugie dlatego że to nie ja nadaję mu ważność, ale ono mnie. Warto się nim pochwalić. Książka zapowiadała się już w 2004 roku, kiedy w listopadzie w Bibliotece Narodowej w Warszawie pod egidą jej ówczesnego dyrektora śp. Michała Jagiełły odbyła się konferencja poświęcona Kazimierzowi Truchanowskiemu, wspaniałemu prozaikowi, artyście słowa, o którym pamięć minione półtoradziesięciolecie niestety niemal całkowicie wymazało. Może jednak coś się zmieni. Truchanowski powinien być stale obecny.
Tylko nieliczni, i to starsi, pamiętają tego twórcę i jego „Młyny boże”, „Zatrute studnie” czy „Totenhorn”. Mistrzowskie opowiadania. Był zresztą nie tylko prozaikiem, ale także tłumaczem. To on wraz z księciem Krzysztofem Radziwiłłem przyswoił polszczyźnie „Zamek” Franza Kafki, tłumaczył także z języka rosyjskiego. On także był redaktorem literatury w znanych i ważnych w swoim czasie czasopismach kulturalnych, takich jak sławna i niesławna Putramentowska „Literatura”. On również odgrywał rolę we wprowadzaniu do literatury wielu świetnych pisarzy, choćby Leopolda Buczkowskiego, czy w upowszechnianiu twórczości Brunona Schulza: pamiętam, że na ścianie w głównym pokoju mieszkania Truchanowskiego przy ul. Koszykowej wisiały ofiarowane przez Brunona Schulza rysunki. Przykuwały wzrok. Truchanowski w czasie wojny, kiedy był leśniczym na Kielecczyźnie, w lipcu 1942 r. chciał zorganizować ucieczkę Schulza z getta i ściągnąć do siebie, żeby ratować mu życie, zapewniając wikt i opierunek, ale pan Bruno po wahaniach odmówił, miał inne plany, zamierzał przenieść się do Warszawy; wkrótce, w listopadzie zginął zastrzelony w Drohobyczu.
Z autorów konferencji w tomie ostali się tylko Bogusław Gryszkiewicz, Ryszard Chodźko, niżej podpisany i Zbigniew Taranienko, który dla książki napisał od nowa bardzo ciekawy esej, wtedy niewygłaszany, o późnych powieściach Truchanowskiego. Wszystkie teksty są niezmiernie zajmujące, pisane nie tylko dobrze pod względem merytorycznym, ale i ze swadą. Czytają się doskonale i wiele wnoszą do wiedzy o Truchanowskim i o literaturze w ogóle.
Zbigniew Chlewiński zdobył dla książki m.in. teksty dawno zmarłego śp. Stefana Rassalskiego (1910-1972), malarza, grafika, historyka sztuki i co najważniejsze – dziennikarza o rzadko dziś spotykanych, rozległych horyzontach, ale także Jana Tomkowskiego, Bogdana Truchy, Małgorzaty Jokiel. Przeprowadził rozmowy z córką pisarza, Bożeną Truchanowską i zasygnalizował dalsza współpracę z Wojciechem Skalmowskim. Szkoda, że zabrakło tekstu referatu Michała Głowińskiego, który w czasie konferencji zrobił na słuchaczach duże wrażenie. Nie ma także słowa od śp. Kazimierza Boska (1932-2006), którego wkład w konferencję był znaczący. Ale o tym zadecydowały czynniki pozaliterackie, zwłaszcza tak zwany nieubłagany los, przemijanie.
Piotr Müldner-Nieckowski
_______________________
Poprawianie masek. Wokół pisarstwa Kazimierza Truchanowskiego. Pod redakcją Zbigniewa Chlewińskiego. Projekt okładki: str. I – Janusz Stanny, str. IV – Jacek Czuryło i Zbigniew Chlewiński z wykorzystaniem grafiki Jana Tarasina. Barwne ilustracje Stefana Rassalskiego. Liczne fotografie. Wydał: Samizdat Zofii Łoś, Płock 2017. Stron 296. Oprawa twarda. ISBN 978-83-926659-3-9.
Małgorzata Karolina Piekarska
Pomieszany świat „Babeliady”
Wbrew temu, co niektórzy próbują nam wmawiać, lektury szkolne nie są po to, by zachęcić uczniów do czytania. One mają po prostu nauczyć ich historii literatury polskiej. Od czytania dla przyjemności są zupełnie inne książki. Czy należy do nich „Babeliada” Krystyny Lenkowskiej? Z pewnością. Jest to jednak książka specyficzna. Należy do tych powieści, które albo czyta się za jednym zamachem i jednym tchem, albo smakuje tygodniami, po kawałeczku niczym zakazany owoc. I jedna i druga metoda ma sens. Niektórzy wolą dozować sobie wrażenia i myśli, a inni lubią wszystko wiedzieć od razu. „Babeliada” to mieszanina gatunków. Prozatorski debiut rzeszowskiej poetki to wysmakowana opowieść o życiu z suspensem, wieloma wątkami i zabawą językiem. Dlaczego „Babeliada”? Jej bohaterka (choć naprawdę nazywa się inaczej) określana jest jako Babel, a jej „pseudo” pochodzi od biblijnej wieży, na której Bóg pomieszał ludziom języki. Jest ich zresztą, tak jak i krajów, miejsc czy narodowości w książce sporo. Przyjaciel Babel to Homer, ale też nie jest to jego prawdziwe imię. W „Babeliadze” niemal nikt nie jest tym za kogo pierwotnie się go uważa. Nic nie jest też takim, jakim się z pozoru wydaje. Dwutorowa narracja (mamy w powieści dwóch narratorów – wszechwiedzącego i specjalny autorski komentarz) sprawia, że „Babeliada” jest czymś więcej niż powieścią. To i traktat filozoficzny i rodzaj reportażu i… zbiór opowiadań, bo każdy z 14 rozdziałów można potraktować jako osobny tekst, choć łączą się w całość osobami Babel i Homera, który wikła w platoniczną miłość tysiące kobiet.
Koło „Babeliady” trudno jest przejść obojętnie. Trudno też napisać coś mądrego, bo można popaść w banał. A nie ma nic gorszego od popadania w banał pisząc o czymś tak absolutnie niebanalnym.
Małgorzata Karolina Piekarska
Krystyna Lenkowska „Babeliada”
wydawca: Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne „Fraza”
Rzeszów 2016