Jan Stanisław – Smalewski Ich ostatnia defilada (8)

0
194

Jan Stanisław Smalewski

 

Ich ostatnia defilada (8)

Z noco-dziennika: 30 maja – środa 1990 r.

 

smalewski2Znów odwiedził nas w komendzie major Wołodia, który w imieniu kwatermistrza radzieckiej brygady łączności z Poznańskiej ponowił dla mnie zapraszenie do bani (sauny) – na piątek.

Dlaczego akurat tylko mnie? – dociekałem, a on wił się jak piskorz. – Janiek, ciebie koniecznie on polubił, a i… panimajesz… dowódca chyba też chciałby z tobą porozmawiać.

– Porozmawiać ze mną? A o czym?

– No ja tego nie wiem…

Wołodia był bardzo niezadowolony, gdy odmówiłem. A mój komendant jakby coś wiedział więcej. – No, ja bym cię z tej odprawy z szefem zwolnił, żebyś mógł do nich pojechać, ale… – zaczął się zastanawiać.

– Wiem – wszedłem mu w zdanie – Musiałby o tym zadecydować mój przełożony z Wrocławia, ale… on już wcześniej dał mi zadania, z których muszę się przed nim w piątek rozliczyć…

No, może wreszcie dadzą mi spokój. O tym, że mnie chcieli umówić z ich… Leną, żadnemu z kolegów w dowództwie nie mówiłem.

 

13 czerwca – środa

 

Po sprawdzeniu, że zarówno z orkiestrą jak i pododdziałem wyznaczonym do uczestnictwa w obchodach święta Bożego Ciała wszystko zostało dograne, złożyliśmy przed południem wizyty na plebaniach; ja u prałata Bochnaka, a zastępca ds. liniowych (p.o. ppłk Kazimierz Pokora) u prałata Jóźkowa.

Prałat przyjął mnie bardzo serdecznie, poczęstował ciastem i herbatą. Twierdził, że nie spodziewał się, że nasza orkiestra tak szybko opanuje repertuar kościelny. Wczorajsza wieczorna próba w kościele wypadła świetnie. No i dziękował za to, że tak od razu, razem z komendantem, przystaliśmy na sugestie księży; jego i prałata Jóźkowa.

 

15 czerwca – piątek

 

Realizacja ustaleń dotyczących udziału wojska w uroczystościach Bożego Ciała spotkała się z szerokim odzewem i uznaniem społecznym. Mówiąc szczerze, sam byłem ciekawy, jak to zadziała i zabrawszy Oleńkę, udałem się w porze nabożeństwa do kościoła w rynku. Wewnątrz świątyni udział orkiestry w nabożeństwie wzbudzał sporą sensację. Co do jej grania prałat miał rację: chłopcy grali tak, jakby to wcale nie było ich pierwszym graniem w takim miejscu i okolicznościach. A już gdy zagrali na zewnątrz podczas procesji, też mi przyłzawiły oczy; wzruszyłem się. To niesamowite, jaka jest siła oddziaływania pieśni w takim wykonaniu – wojskowej orkiestry.

Księża celebrujący nabożeństwa byli bardzo zadowoleni, o czym nie omieszkali podczas swoich homilii powiedzieć wiernym.

I jeszcze jedno, zgromadzony przed kościołem tłum nagrodził orkiestrę uczestniczącą w procesji gorącymi brawami.

 

21 czerwca – czwartek

 

Ponownie złożyli nam w komendzie COSWŁ wizytę obaj prałaci: Bochnak i Jóźków. Księża podziękowali za udział wojska w obchodach Bożego Ciała. Podjęty też został temat stałej opieki nad wojskiem. Mamy się zastanowić, są dwie możliwości: albo przez kościół usytuowany centralnie, to jest Świętych Apostołów Piotra i Pawła, albo Świętej Trójcy. Podobno, zdaniem prałata Jóźkowa, z racji zamieszkania, rodziny kadry zawodowej przynależą terytorialnie i tak do jego parafii.

W tym miejscu zwróciłem uprzejmą uwagę, że nie chcemy niczego narzucać rodzinom naszej kadry, to są sprawy między nimi i Kościołem. No i odwrotnie. Jeśli tak jest, to i niech tak zostanie. Co do stanów zmiennych… przez park miejski do kościoła w rynku jest tak samo daleko jak do Świętej Trójcy.

Może dlatego, że w Boże Ciało byłem w kościele Piotra i Pawła, moja sympatia ulokowała się przy centralnej świątyni, ale tego nie powiedziałem.

 

W poniedziałek 2 lipca 1990 r.

 

Otrzymaliśmy pismo podpisane przez Komitet Obywatelski Ruchu Młodych Katolików „U siebie” i Duszpasterstwo Ludzi Pracy, w sprawie objęcia opieką duszpasterską wojska przez Kościół Katolicki i zorganizowania z naszym udziałem uroczystej mszy świętej na 15 sierpnia br.

Na pytanie komendanta o zdanie wyraziłem pogląd, że jak się powiedziało A, należy powiedzieć i Be. Z orkiestrą problemu nie będzie, grają w kościele, jakby do tego zostali… stworzeni. A co do żołnierzy… ogłosi się, że w uroczystościach kościelnych mogą wziąć udział wszyscy chętni.

Ni cholery – komendant na to. – Jak ogłosisz, że pójdą chętni, to ci potem połowa z nich zamiast do kościoła pójdzie na piwo.

No ale zmuszać też nie możemy – wtrącił pan Kazimierz.

Zmuszać? – zapytał komendant. – A ile mamy w Polsce katolików? To znaczy jaki procent społeczeństwa stanowią wierzący?

Duży – odparł Kazimierz. – Co nie oznacza, że tak samo dużo ludzi chodzi do kościoła.

– Zrobimy tak – zaproponowałem. – Wyznaczy się pododdział i ogłosi, że ci kadeci, którzy z racji swoich przekonań w uroczystościach religijnych uczestniczyć nie chcą, będą mogli pozostać w koszarach. Oczywiście bez żadnych z tego tytułu reperkusji, żeby ich na przykład za karę nie wyznaczono do szuflowania węgla czy obierania kartofli.

– No, rzecz jasna. Tak zrobimy – poparł mnie komendant. – Niech pan, panie Janku, zredaguje zatem pismo… Albo nie, po co bawić się w biurokrację? Umówi się pan przy okazji z księdzem i dogra to osobiście.

A ta opieka na czym miałaby polegać? – zapytał pan Kazimierz.

Sprawę opieki na razie zostawmy. Niech pan księżom wyjaśni, że czekamy na ustalenia z góry; mamy otrzymać instrukcje z ministerstwa – polecił komendant.

A mamy otrzymać? – zapytał mój kolega liniowiec.

No co, kurna, telewizji nie oglądasz? – przystrofował go komendant.

 

W lipcu przyjęliśmy sugestię miejscowych władz i kleru, dotyczące napisania pisma do kurii z prośbą o kościół garnizonowy i opiekę duszpasterską. Po uzgodnieniu przeze mnie jego treści z prałatem Bochnakiem, zawiozłem dokument 2 sierpnia do Kurii Metropolitarnej we Wrocławiu.

 

Z dziennika: W czwartek 2 sierpnia 1990 r. (22.45)

 

Przed południem byłem we Wrocławiu w Kurii Metropolitarnej. Niesamowite!.. Jak to było? – „…Żeby tutaj dotrzeć, musiał pan pułkownik przejść przez Most Mieszczański, pra-wda? I wraca pan pociągiem? Ile sytuacji przyjdzie panu pokonać po drodze, w których łatwo o nieszczęście..?”

– Nie rozumiem, do czego ksiądz kanclerz zmierza?

–  „No jak to do czego? A do tego, że życie ludzkie jest takie kruche. Nigdy nie możemy być pewni jego końca. Ja, broń Boże, niczego złego panu nie życzę, ale niechby tak przez przypadek na moście potrącił pana pułkownika tramwaj. I co wtedy? Co z dziennikami, które pan spisuje od lat i które pozostają bez stosownego zabezpieczenia? Prawdopodobnie ktoś przypadkowy z rodziny wrzuci je do kosza. Albo trafią w niepowołane ręce. Chce pan tego..?”

Tak w kurii metropolitarnej przekonywał mnie ksiądz kanclerz do oddania pod jego pieczę dzienników, o których dowiedział się od poznanego przeze mnie w Legnicy księdza Władysława. Kilka dni wcześniej zwierzyłem mu się, że prowadzę swoisty pamiętnik. Odnotowałem w nim między innymi działania bezpieki dotyczące inwigilacji duchowieństwa w stanie wojennym.

W okresie stanu wojennego każdego trzynastego dnia miesiąca (na pamiątkę „13 grudnia”) odbywały się w kościołach msze święte w intencji ojczyzny. Część księży sympatyzując z „Solidarnością”, jawnie opowiadała się nie tylko przeciwko stanowi wojennemu, ale także przeciwko socjalistycznemu porządkowi w państwie.

Zapewne kanclerz spodziewał się po nich znacznie więcej, niż istotnie tam wartościowej wiedzy się znajduje. Zaskoczony taką niezwykłą interpretacją możliwości potoczenia się mojego życia, nie uznałem jednak tej troski za przekonującą.

Owszem, księże kanclerzu, może się tak zdarzyć, że potrąci mnie tramwaj, trafi na ulicy niespodziewany zawał lub nawet spadnie mi z dachu na głowę przypadkowa dachówka. Ale moje dzienniki nie są tak wartościowe, by o nie zabiegać. Nawet, gdyby poszły do kosza, historia nie straci na tym, są o wiele wartościowsze dokumenty w archiwach i… Bóg wie, gdzie jeszcze.

No, proszę w to Boga nie mieszać. Archiwa, to archiwa. A taka żywa materia spisana przypadkową ręką ludzką też ma swoją wartość. Moglibyśmy zrobić tak, że będzie pan zawsze do nich, gdy zajdzie potrzeb, miał dostęp.

– Rzecz w tym, że to tylko zapiski na własny użytek, w których jest mnóstwo spraw osobistych, dotyczących także osób najbliższych. To nie tylko historia. Rejestruję fakty z codziennego życia i… raczej z potrzeby doskonalenia pióra, niż utrwalania historii. Ja nie jestem Kadłubkiem, ani żadnym innym dziejopisem. To prywatny dziennik, który być może właśnie, przeczuwając jakieś nieszczęście, należałoby spalić.

Prawdą jest, że nad jego przydatnością po mojej śmierci nigdy się nie zastanawiałem. Tłumaczenie księdza kanclerza, że mają ludzi, którzy by oddzielili to, co prywatne, od tego co warte historii, nie przekonało mnie. To gra nie warta świeczki.

Nieprzekonany kanclerz udzielił mi rad, jakie w przyszłości mogłyby zaważyć na wzroście rangi dzienników (nie był zatem Kasandrystą i nie przewidywał mojej rychłej śmierci pod tramwajem na Moście Mieszczańskim?); że należy oddzielić sprawy osobiste od społecznych. Powinienem też dać na każdym z zeszytów widoczną adnotację, co zrobić z nim na wypadek mojej śmierci.

Najlepiej jednak – upierał się – powierzyć je Kościołowi. A przepraszam, czym je pan pisze? Ołówkiem? Piórem? Czy może długopisem?” – dociekał.

Odparłem, że tym, co mi wpadnie w rękę, najczęściej długopisem.

– Oj to fatalnie!– wykrzyknął. – Błąd! Nigdy pan nie sprawdzał w starych dziennikach, jak wyglądają zapisy długopisu po latach?!

Przyznałem, że dawno do nich nie zaglądałem, na co on wyraził obawę, że w takim razie może nawet niepotrzebny jest ten spór, bo tam już nic nie ma.

Pióro! Tylko atrament zachowa czytelność pisma na wieki! Długopis znika po dziesięciu, najpóźniej dwudziestu latach! Co, nie wiedział pan o tym?!

I obserwując moje zdziwienie, kontynuował: Mamy w swoich archiwach rękopisy Sienkiewicza. O, właśnie jego dzienników, które być może zna pan z literatury, bo opisuje tam swoje uczucia do panny.

– Ani... – wtrąciłem.

– Zatem zna je pan. Sienkiewicz pisał je atramentem. Już wtedy wiedział, że tylko atrament jest w stanie zachować jego dzieło dla potomnych. Jakby pan kiedyś zdecydował się na zmianę decyzji, to przy okazji będzie sposobność, żeby to zobaczyć. Dokumenty są już bardzo stare… i wartościowe, nie możemy ich wystawiać na widok publiczny.

Hmm, Sienkiewicz wiedział, że nie pisze się długopisem, bo go wtedy (długopisu) nie było. Zaraz po powrocie do domu sięgnąłem do nadbudówki w korytarzowej szafie i wyjąłem jeden ze starych dzienników. Pochodził z 1967 roku. O Boże! Kanclerz miał rację. Kartki z zapisami dokonanymi długopisem są ledwie czytelne…

 

Z noc… 3 sierpnia 1990 r. – piątek (po 22.50)

 

Kolejny upalny dzień lata. Tragiczne chwile dla przyrody; połowa liści na drzewach jest żółta, wszystkie uprażone. Część liści opada. Trawy brązowe, spalone słońcem, wysuszone przez ciepłe wiatry i bardzo długi już okres posuchy. W lipcu w ogóle nie było deszczu, w czerwcu i maju tylko pojedyncze, niewiele znaczące dla przyrody opady.

Krążą pogłoski, że to od momentu postawienia stupięćdziesięciometrowego komina w legnickiej hucie zapanowała nad Legnicą martwa strefa odpychająca wilgoć i opady… Ale w kraju nie jest lepiej.

 

Szybkie przemiany polityczne w świecie. Niemcy przyśpieszają procesy zjednoczeniowe. Tragiczny alarm Kuwejtu o pomoc ONZ po wczorajszej napaści przez Irak.

 

Kolejny historyczny dzień dla COSWŁ. Po raz pierwszy od dziesiątków lat (od powojnia) ksiądz katolicki spotkał się z żołnierzami – kadetami. Spotkanie odbyło się na moje zaproszenie, które złożyłem księdzu prałatowi doktorowi Bochnakowi podczas mojej drugiej wizyty na plebanii; jak określiłem wówczas z trzech powodów:

– żeby proces normalizacji życia społecznego, jaki dotyka również wojsko, przebiegał planowo. Należy go rozpocząć od rozbudzenia potrzeb wiary, ujawnianych oddolnie przez środowiska żołnierskie w rozmowach z kadrą dowódczą;

– żeby absolwenci Szkoły Chorążych (kadeci III rocznika) przed uroczystościami promocyjnymi planowanymi na 24 sierpnia, mogli skorzystać z mszy świętej, na którą mają ochotę przybyć w przeddzień uroczystości wojskowych wraz ze swoimi rodzinami;

– by powrócić do przedwojennych tradycji współpracy kościoła z wojskiem.

Spotkanie zaplanowałem na 17.00, ksiądz przybył pół godziny wcześniej. Oczekiwałem go na biurze przepustek. Gdy wchodził, podszedł do niego pomocnik oficera dyżurnego, chorąży Wasilewski. Byłem przekonany, że zachowa się zgodnie z regulaminem; przedstawi się, a on po prostu niegrzecznie zapytał: Co księdza do nas sprowadza?..

– Czy pan pułkownik zdaje sobie sprawę z tego, że jeszcze rok temu, gdyby tak spotkał się z księdzem w jednostce, groziłyby panu poważne konsekwencje? – zapytał infułat, wyraźnie zainspirowany sytuacją z chorążym.

Tak – odparłem. – I szczęście, że mamy to już za sobą.

Szczęście od Boga – dopowiedział ksiądz. I wskazując dłonią na plac ćwiczeń, zawahał się, jak zadać kolejne pytanie. Pluton kadetów pierwszego rocznika ćwiczył musztrę.

– Hartują się w wojskowym fechtunku – wyjaśniłem: – To przygotowanie do służby wartowniczej. Tego plutonu na spotkaniu z przyczyn służbowych nie będzie.

Poprowadziłem gościa do sztabu, do swojej kancelarii, gdzie poczęstowałem go kawą ze śmietanką (w proszku). Usiedliśmy w rogu pomieszczenia na wygodnych fotelach przy ławie. Ksiądz wyjął mały kartonik zapisany drobnym pismem. – Wszystko tu mam – wyjaśnił, pokazując na karteczkę i zaraz zapytał: Czy mógłby pan pułkownik spojrzeć uprzejmie na moje… propozycje?

W tym momencie rozległo się pukanie. Ksiądz schował kartonik, do pomieszczenia wszedł dyżurny biura przepustek, który przyniósł mi z naszej wojskowej poczty paczkę z książkami.

– Panie pułkowniku, melduję wykonanie polecenia!

– Dziękuję koledze. Proszę położyć na stole – poleciłem, nie podnosząc się z miejsca.

– To tylko drobna przysługa – wyjaśniłem księdzu, przepraszając za zakłócenie. Gość ponownie wyjął kartonik.

– Bardzo przepraszam – powstrzymałem go dłonią – ale nie mam zamiaru w niczym księdza prałata krępować. Proszę mi wybaczyć, ale czasy, gdy wszystko nam weryfikowano, odeszły chyba do przeszłości, pozostaje własna intuicja i doświadczenie.

Uśmiechnął się i jakby zawahał. Dla dodania mu odwagi, wyjaśniłem: – Ja też na niektóre spotkania robię sobie takie małe resume, na karteczce.

– No właśnie. To pomaga – zauważył.

– Chciałem księdza prałata poinformować, że wczoraj byłem w kurii metropolitarnej, ale nie miałem szczęścia zastać kardynała Gulbinowicza. Pismo o opiekę duszpasterską nad naszym Ośrodkiem zostawiłem u kanclerza. Rozmawiałem z nim ponad godzinę. Bardzo sympatycznie zresztą.

A tak, ksiądz kanclerz jest bardzo uprzejmy.

– Mówił mi, że przyjaźni się z księdzem prałatem i w pełni popiera nasz wybór księdza prałata na naszego duszpasterza. Muszę jednak przyznać, że sam początek rozmowy przyjemny nie był. Kanclerz kazał mi zwracać się do siebie świecko, przez „pan”, a gdy oponowałem, wyjaśniając, że wiem, jak należy zwracać się do osób duchownych, ofuknął mnie: Proszę mówić tak, jak mówiliście do nas do niedawna!

– Poważnie?! – prałat był zaskoczony.

– Najpoważniej w świecie. Byłem zdumiony i nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi.

– Ksiądz kanclerz wybaczy, ja nigdy nie miałem sposobności zwracać się do księży inaczej – wyjaśniłem.

– Taaak?! A zna pan pułkownika… – tu wymienił obce mi nazwisko. A następnie kolejne i kolejne.

Żadnego z przywołanych pułkowników nie znałem. – A przepraszam księdza kanclerza, skąd niby miałbym ich znać?

Zamiast odpowiedzi obdarzył mnie długim spojrzeniem spod krzaczastych dużych brwi.

– Skąd oni są? Skąd ksiądz ich zna? – Czekałem.

– Jak to skąd?! Z Wrocławia. To oficerowie SB.; ówczesny zastępca komendanta i jeszcze jeden z promoskali. Przychodzili tu w stanie wojennym i pouczali, co nam wolno, a czego nie. I grozili.

Gdy wyjaśniłem, że nie miałem z tą służbą nic wspólnego, wyznał: Patrzyłem nieraz na nich i myślałem: jaki ty człowieku jesteś biedny, jaki ubogi wewnętrznie?! I żal mi ich było, wie pan?

Ksiądz prałat uśmiechnął się. – To rzeczywiście… No bo on nie wiedział, z czym pan pułkownik przychodzi – próbował go usprawiedliwiać.

– Tak było, ale wszystko sobie z kanclerzem wyjaśniliśmy. Przedstawiłem się, a następnie pokazałem pismo. Przeczytał go, a potem mi wyjaśnił, że ma przykre doświadczenia ze stanu wojennego, z rozmów z panami w mundurach, a że nie za bardzo je rozróżnia, tak wyszło, za co przeprasza. Panowie z SB zwracali się do niego przez „wy”. – W okresie, kiedy niektóre nabożeństwa kończyły się pieśnią: „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie…” przychodzili do mnie – wyjaśniał – i żądali, żebym ja wpływał na księży, którzy, wyobraża pan sobie, demoralizowali w ten sposób społeczeństwo!

Boże! Że kilka rąk podniosło się w znanym geście „V”, że śpiewano „Ojczyznę wolną…”. Chcieli ludzie wolnej ojczyzny. Czy to były powody do polewania ich wodą i bicia pałkami?!”

Popijając kawę ze śmietanką prałat westchnął.

– To, że dzisiaj mamy takie przemiany, należy zawdzięczać ojcu świętemu. To prawdziwy cud, że właśnie wtedy Bóg objawił swą chęć pokierowania światem właśnie przez papieża – Polaka.

– A wie ksiądz, że kanclerz też to podkreślał – wtrąciłem. – Powiedział, że to papież, Polak – papież spowodował, że to wszystko zło mogło spękać i runąć. Tak podgryzał ten pień, aż całe to drzewo zła runęło. No, niezbyt eleganckie porównanie – pomyślałem nawet – ale prawdziwe.

– Oczywiście, że prawdziwe – potwierdził ksiądz. – A u nas, w kraju – kontynuował – jest to również zasługa zwierzchnika pana pułkownika, generała Jaruzelskiego. Powiem panu pułkownikowi pewną rzecz, może zresztą coś pan o tym słyszał. Jak papież był z pielgrzymką we Wrocławiu, podczas odpoczynku po uroczystościach przebywał w rezydencji księdza kardynała.

– Byłem wówczas z racji pełnionej funkcji przy kardynale – podkreślił. – Z papieżem byli dwaj nuncjusze; z Lazurowego Wybrzeża i Wybrzeża Kości Słoniowej.

Tu prałat wprowadził mnie w funkcje najwyższych dostojników papieskich, których teraz ze szczegółami nie odtworzę. Chodziło o to, że jeden z nich miał władzę nad dwoma, a może trzema prowincjami, a drugi był tym, który oprowadzał Jaruzelskiego podczas jego wizyty w Rzymie, po rezydencji papieża. I z pochodzenia był Polakiem.

– Otóż ojciec święty powiedział wówczas rzecz znamienną: „Lody ruszyły. Generał Jaruzelski jest Polakiem. On myśli po polsku. Trzeba z nim rozmawiać. Trzeba rozmawiać z jego rządem i wszystkimi, którzy za nim stoją.”

I dodał jeszcze, że podczas swojej wizyty w Rzymie, gdy generał Jaruzelski poprosił o audiencję, podczas spotkania z papieżem powiedział do niego:Przybyłem do Jego Świątobliwości ze swoją córką. Kiedyś generał Popławski zabrał mi żonę. Ale to mu wybaczyłem. A córkę wziąłem ze sobą dlatego, że ją kocham.”

– Właśnie o to chciałem zapytać pana pułkownika: wie pan coś konkretnego o pierwszej żonie Jaruzelskiego?

Nie wiedziałem. Przeszliśmy do sprawy pisma; ksiądz prałat podziękował za egzemplarz do jego wiadomości. Oceniał, że kardynał powinien podjąć decyzję niebawem.

Zbliżał się umówiony czas spotkania z kadetami. Spojrzałem w okno. Jeden z organizatorów oczekiwał na schodach wejściowych do bloku szkoleniowego, spoglądając w kierunku sztabu.

Gdy opuszczaliśmy korytarz sztabu, pochwaliłem się najnowszą informacją – Chciałem księdzu prałatowi powiedzieć, że mam szansę znaleźć się w składzie grypy żołnierzy zawodowych, którzy wyjadą do Rzymu, do ojca świętego z pierwszą pielgrzymką kadry zawodowej WP.

– To pięknie, ale jak? – zdziwił się.

Opowiedziałem o inicjatywie wiceministra Komorowskiego zorganizowania w dniach 7 – 21 października br. pielgrzymki, i o telefonogramie, jaki w tej sprawie przyszedł z ministerstwa. Nakazano wytypowanie po jednym żołnierzu z wybranych jednostek i instytucji wojskowych; z Ośrodka ma to być oficer starszy. Ustaliliśmy wstępnie w komendzie, że to będę ja.

– To gratuluję. Pięknie. I w takim ładnym terminie…

Nie zapytałem dlaczego termin – w ocenie księdza – jest ładny. Ważne, że podoba mu się pomysł – pomyślałem.

Idąc do auli, gdzie zgromadzili się kadeci, rozmawialiśmy o możliwości porozumienia między Wałęsą a Mazowieckim. Wyraziłem pogląd, że wszystko wskazuje na to, że rozłam jeszcze się pogłębi.

Wchodząc na aulę, gestem ręki powstrzymałem porucznika, który podał komendę „Baczność!”, by złożyć mi meldunek. Kadeci stali, obserwując w skupieniu, jak przechodzimy pomiędzy nimi środkiem auli, w kierunku stołu prezydialnego.

Proszę siadać! – podałem komendę. Gestem ręki zachęciłem prałata, by podążył ze mną w kierunku mównicy.

Stał przy mnie, kiedy serdecznym tonem zwróciłem się do zebranych.

– Panowie kadeci! Przedstawiam wam księdza prałata doktora Władysława Bochnaka, proboszcza kościoła pod wezwaniem świętych apostołów Piotra i Pawła w Legnicy. Czynię to z satysfakcją, gdyż ksiądz prałat obejmie w najbliższym czasie funkcję naszego kapelana wojskowego. Kościół, w którym nasz czcigodny gość jest proboszczem, był na krótko po wojnie kościołem garnizonowym. Jest szansa na to, by ponownie tę funkcję spełniał. By ponownie stał się naszym kościołem. Pismo, w którym komenda Ośrodka postanowiła zwrócić się do kardynała Gulbinowicza o opiekę duszpasterską nad naszym Ośrodkiem, zawiozłem wczoraj do kurii metropolitarnej we Wrocławiu. Co prawda niebawem opuszczacie mury naszej szkoły, ale zdążyliście doczekać odnowy w stosunkach państwa z kościołem, która przekłada się również na wojsko. Wielu z was wyraziło życzenie, by uroczystości waszej promocji na stopnie młodszego chorążego Wojska Polskiego miały także akcent religijny. Pomyśleliśmy zatem o zorganizowaniu dla was mszy świętej, w przeddzień promocji. Obecny tutaj ksiądz prałat przyjął także zaproszenie naszej komendy na uroczystość wojskową.

Wystąpienie prałata zamknęło się w czasie piętnastu minut. Oczekiwałem, że będzie dłuższe; nasz czas nie był ograniczony. Ważne nie jak długo, ale co się mówi. A ksiądz mówił ciekawie, jego barwa głosu była serdeczna i ciepła. Akcentował, że to wszystko, co obecnie jest nowe w stosunkach państwa z kościołem i co przywraca normalność także w wojsku, rozpoczęło się od papieża.

Nie powtarzając tego, o czym rozmawiał wcześniej ze mną, podkreślił, że nie przyszło to łatwo. Cały blok wschodni był niejako w stanie wojny z kościołem i bardzo zależało różnym złym mocom, żeby papieżowi przeszkodzić. „Zły przygotował najgorsze. Zamach na papieża był tego dowodem. Ale Pan Bóg nie pozwolił przerwać tej drogi, jaką Jan Paweł II rozpoczął”…

Tutaj prałat opowiedział, jak ratowano po zamachu życie papieża. Kto, w jaki sposób i gdzie dostarczył rannego ojca świętego. Mówił o ciągłej sterylności dyżurujących, przygotowanych na każdą ewentualność zespołów ratowniczych i medycznych. – „A mimo to, kiedy papieżowi usunięto półtora metra jelit, operacja się udała, wszystko przebiegło w jak najlepszym porządku, papież znalazł się w stanie śmierci klinicznej. Trzeba było nie lada wysiłku i natchnienia od Boga, żeby wszystko przewidzieć.

Szybko w organizmie papieża pod mikroskopami wykryto niezwykle groźne bakterie. Prawie nie znane na świecie. Operujący papieża profesor wiedział jednak o nich i wiedział, że w Niemczech w Hamburgu prowadzone są badania nad nimi. Naukowcy opracowali szczepionkę do ich zwalczania, którą rozpoczęto właśnie wypróbowywać na zwierzętach, na szczurach. Natychmiast skontaktowano się z Hamburgiem. Specjalny samolot wystartował po nią i papieżowi podano ten preparat, jak się okazało ratujący mu życie. Zamachowiec był tak przygotowany, że nawet gdyby nie zabił papieża, zabić go miały owe, nierozpoznane jeszcze śmiercionośne bakterie.

Tak się nie stało, dzięki tym, którzy ratowali życie papieża i dzięki decyzjom, jakie przy pomocy Opatrzności Bożej wówczas oni podjęli.”

Następnie ksiądz prałat krótko potwierdził i uszczegółowił ustalenia organizacyjne dotyczące uroczystości związanych z promocją kadetów.

 

Tak. Jest coś, co kieruje losami tego świata. Naszej planety – ziemi. Jest coś, co kieruje losami poszczególnych jej istot – ludzi. Dowodzą tego między innymi przepowiednie jasnowidzów, możliwości przewidywania przez niektórych z nich zdarzeń o charakterze historycznym, i w aspektach ludzkiego życia i śmierci.

Jest coś, co i mnie każe teraz przyłączyć się do nurtu szlachetnych przemian, jakie oczyszczają po latach niewoli nasz naród. Niewoli, której przecież tak do końca niedawno nie byłem w pełni świadomy.

 

No ale dochodzi północ, muszę pomyśleć o regeneracji sił fizycznych, jutro też czeka mnie pracowity dzień.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko