Zdzisław Antolski – Modigliani na ścianie w sypialni

0
494

 Zdzisław Antolski

MODIGLIANI NA ŚCIANIE W SYPIALNI

 

Amedeo Modigliani      Status „młodego pisarza” niewiele w PRL-u znaczył, oprócz bogatego życia knajpianego. Tam można było błyszczeć przy stoliku, jako „poeta” lub „prozaik przed debiutem książkowym”, bo oczekiwanie na pierwszą książkę wydłużało się niemiłosiernie, i robić wrażenie na starszych paniach, których zorganizowane kółko zajmowało całkiem obszerny stolik w kieleckim Klubie Dziennikarza. Panie w wieku od czterdziestki wzwyż, wdowy, a częściej rozwiedzione, dość obficie i jaskrawo wymalowane, bo na ich lekko pomarszczonych twarzach czerwień mieszała się z fioletem i jakąś zgniłą zielenią, a wszystko pokrywał miłosiernie biały puder. W dodatku, nie wiem czemu, ale każda z kolorową apaszką na pomarszczonej szyi. Często prosto od fryzjera, z jeszcze dymiącą tapirowaną fryzurą, błyszczące lakierem, nieźle ubrane. Światła w Klubie były łaskawie przyćmione i wszelkie oznaki starzenia się znikały w czerwonawej poświacie. Panie rezydentki lubiły, zwłaszcza wieczorami, po jakiejś dawce alkoholu, poflirtować z młodymi, niedopieszczonymi adeptami literatury. I to całkiem bezinteresownie, choć zdarzało się, kiedy wszyscy byli już mocno pod wpływem alkoholu, że taka pani wymykała się cichcem z młodym poetą na niedaleki postój taksówek w Rynku i zapraszała go do swojego domu na dalsze pogaduszki, które, wiadomo, kończyły się tam, gdzie zawsze, czyli w łóżku.

      Rano, zakochana para znów zjawiała się w Klubie na kawę, może piwo na kaca, śniadanie i pogaduchy towarzyskie. Często podjeżdżali taksówką, a jeśli bali się plotek, to po wyjściu z samochodu, poeta stawał w bramie na papierosa i przychodził do lokalu, jakby nigdy nic, kwadrans później po swojej partnerce. Taka samotna, starsza pani, ustawiona w życiu finansowo, była nieocenionym skarbem dla młodego pisarza nie mającego stałego zajęcia, a przecież prawie cała nasza paczka „młodych pisarzy”, to byli bezrobotni wałkonie, na utrzymaniu rodziców.

      Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat, dumny byłem ze swojego świeżo wydanego zbiorku poetyckiego, mojego debiutu książkowego, za sobą zaś miałem krótkotrwałe, nieudane małżeństwo z pewną szaloną poetką i całą masę kompleksów. Alina natomiast była rozwiedziona z dziennikarzem lokalnej gazety partyjnej, zaangażowanym chwalcą socjalizmu, zresztą znanym babiarzem i erotomanem. Nigdy nie pytałem Aliny o jej wiek, wyglądała na trzydzieści pięć, góra czterdzieści lat, była zadbana, zdrowa, miała gdzieś w świecie dorosłego syna, inżyniera, i chyba doskwierała jej samotność. Z urody podobna trochę do Agnieszki Osieckiej, gładko uczesane włosy, wyblakłe trochę, niebieskie oczy, ale trzymała się prosto jak świeca, co przy moim przygarbieniu wyglądało trochę zabawnie, a może dla mnie żałośnie. Ale przecież nie takie dziwaczne pary widywało się w naszym mieście, a w światku dziennikarsko-literacko-aktorskim szczególnie. Ubierała się bardzo prosto, czarna bluzka, szara spódnica albo odwrotnie, jakby zupełnie nie zależało jej na strojach.

      Nie mówiliśmy dużo. Piliśmy jakieś drinki. Pewnego wieczoru wyszła za mną z klubu, i zaczęła rozmowę o niczym. I tak rozmawiając odprowadziłem ją pod dom, a ona zaprosiła mnie na herbatę i kieliszek koniaku. I tak zostałem, ale nie mieszkałem u niej stale, dość często wracałem do swojego pokoju przy rodzicach, gdzie miałem swoją bibliotekę i maszynę do pisania.

      – Muszę wracać do domu, mam chorych rodziców – mówiłem Alinie. – Ojciec po drugim zawale, a nie uprzedzałem go, że nie wrócę.

      To nie była prawda, bo często nie powiadamiałem rodziców czy będę nocował w domu, czy na mieście. Jednak Alina nigdy nie protestowała, nie wypytywała, wierzyła mi bezgranicznie i tylko kiwała ze zrozumieniem głową.

      Bałem się jakichś scen, krzyków, bo tak  zdarzyło się kilka razy z innymi dziewczynami Jednak Alina była zadziwiająco spokojna, oczy miała bez wyrazu, całe ciało znieruchomiałe. Nie okazywała gniewu ani smutku. Pomyślałem, może krzywdząco, a może nie, że nie jestem pewnie pierwszym, który tutaj trafił, na pewno miałem wielu poprzedników, ale czy to ważne, jakie to ma znaczenie?. Zastanawiałem się czy wczoraj Alina była pijana, czy trzeźwa? Czy wybrała mnie, bo akurat nawinąłem się jej pod rękę, czy miała jakiś inny, specjalny powód, podobałem się jej, pociągałem ją, może doceniała mój intelekt, a może się nade mną litowała, a może jeszcze coś innego? Byliśmy trochę podobni do siebie charakterami,

      – Dobrze, idź – powiedziała jakoś drewnianym głosem. – Ale uważaj na siebie. Weź taksówkę – i po chwili wyjęła z białej torebki portfelik i wciągnęła banknot. – Masz, trzymaj… powiedziała rzeczowo, tonem nie znoszącym sprzeciwu.

      Nie afiszowaliśmy się ze sobą, bo niby po co? Nasz związek (bo trudno to nazwać miłością?) pozostawał w ukryciu. Trochę się bałem, że koledzy będą się śmiać ze mnie, bo Alina była jednak te około dwadzieścia pięć lat starsza, więc żadna zdobycz i trofeum, nie ma się czym chwalić. Co do Aliny, to była bardzo zamknięta w sobie, małomówna, miała jakieś dwie serdeczne koleżanki, z którymi stale się spotykała, w kawiarni albo w mieszkaniu jednej z nich.

      Co mnie dziś najbardziej dziwi w moim zachowaniu, że traktowałem Alinę tylko jak przejściowy port, z którego muszę wypłynąć. Dlaczego nie zostałem na stałe, tylko szukałem jakiejś toksycznych miłości z gówniarami? Nie mogę tego zrozumieć… Może dlatego, że Alina nigdy nie zaproponowała mi, żebym został na stałe i zamieszkał z nią. Była na to zbyt delikatna, być może oczekiwała mojej decyzji, a ja byłem zbyt głupi i niedojrzały.

      Wydawało mi się, że nie może być między nami nic stałego, nic trwałego. Byłem przy niej zbyt głupi życiowo, niedojrzały. Coś nas dzieliło, jakiś niewidzialny mur. Czy to sprawa różnicy wieku, czy co innego? Może zbyt mało rozmawialiśmy, nie zwierzałem się Alinie z niczego, z tego co myślę, co czuję, a ona też była bardzo małomówna, nawet mnie to trochę drażniło. Była całkiem inna niż wszystkie kobiety, jakie spotkałem w swoim życiu, nie narzekała w kółko, jak moja matka, nie krzyczała, nie cudowała, nie robiła fochów, nie obrażała się i nie urządzała awantur. Wewnętrznie była bardzo silna, twarda jak polny kamień, co czuło się niemal fizycznie, ale równocześnie miała okresy melancholii i wtedy godzinami przesiadywała w kuchni, przy małym, kwadratowym stole pokrytym białą ceratą z niebieskimi kwiatuszkami, gdzie zawsze na środku stała wysoka porcelanowa cukierniczka, nad szklanką whisky, której butelka dyskretnie stała pod stołem, warując jak pies u nogi właścicielka. Na wysokiej lodówce miarowo cykał okrągły, niebieski budzik. Dłonią podpierała podbródek, wpatrując się godzinami tępo, nieruchomym spojrzeniem, przez okno z białą firaneczką na kawałek parku, z ludźmi spacerującymi wzdłuż meandrującej, brudnej rzeczki porosłej po brzegach bezlistnymi krzewami…

      Mieszkanie było bardzo przytulne, choć urządzone prosto i funkcjonalnie. Każda rzecz miała swoje ustalone miejsce i łatwo ją było znaleźć. W sypialni, nad szerokim popielatym tapczanem, wisiał obraz w prostych ramkach: reprodukcja obrazu Modiglianiego, akt kobiecy. Ten obraz był świadkiem naszych miłosnych uniesień. Natomiast porządek i czystość w mieszkaniu Aliny koiły moją rozedrganą duszę, pełną obaw i lęków.

      Była zazdrosna o moje przyjaźnie z młodymi dziewczynami, poetkami, ale okazywała to jakoś dziwnie, na swój sposób, łagodnie. Nigdy nie krzyczała, nie robiła scen zazdrości, nie była złośliwa, tylko stawała się smutna, milcząca i zniechęcona. Ale życie przyjmowała takim, jakie ono jest, godziła się ze wszystkim, co przynosiło i nadal trwała, robiła co do niej należało: chodziła po chleb, gotowała, prasowała, prała, sprzątała, podśpiewując pod nosem. Była na swój sposób, po chłopsku, twarda i niezniszczalna. Bardzo to było mi potrzebne, bo w tamtym czasie cierpiałem na depresję i miałem myśli samobójcze.

      Pracowałem w małej, osiedlowej świetlicy, z łaski urzędu, jako obiecujący poeta. Nie mogłem znaleźć lepszej posady. Wszędzie, w gazetach i w lepszych domach kultury, byli ustawieni ludzie z układów, partyjnych i rodzinnych. Może, gdybym już w szkole średniej wstąpił do organizacji młodzieżowej, a potem do partii, to miałbym lepszy start, ale tępa propaganda komunistyczna odpychała mnie, zbyt dobrze widziałem jej kłamstwa i manipulacje.  Chciałem być wolny i niezależny, ale byłem tylko pogardzanym popychadłem z ambicjami i urojeniami wielkościowymi. Natomiast moi koledzy potrafili się urządzić: jeden w gazecie partyjnej, drugi w organizacji młodzieżowej, trzeci mimo młodego wieku w komitecie wojewódzkim partii.

      Później jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności i dzięki temu, że przestałem nadużywać alkoholu, dostałem lepszą pracę, instruktora kulturalnego oraz przyzwoitą pensję. Ożeniłem się z dziewczyną młodszą ode mnie, przy pomocy kolegów pisarzy dostałem mieszkanie na nowym osiedlu i wkrótce urodził mi się syn. Zmieniłem styl życia, nie chodziłem na wódkę, rzadko bywałem na imprezach. Po paru latach, kiedy stałem na przystanku autobusowym z żoną i kilkuletnim, biegającym synkiem, po drugiej stronie ulicy zobaczyłem Alinę. Postarzała się, przygarbiła, ale nadal wyglądała na mocną kobietę. Nasze oczy spotkały się i zobaczyłem uśmiech na twarzy, a jej ręka, uniosła się, ale jakby w połowie drogi opadła w dół. Nadjechał samochód, do którego wsiedliśmy i straciłem ją z oczu. Nie myślę o Alinie, czasem tylko, gdy w jakimś filmie, w książce lub w programie publicystycznym, zobaczę obraz Modiglianiego, przeszywa mnie dreszcz żalu i tęsknoty.

      Nie wiem, czy znałem Alinę, była skryta i małomówna, ale zachowałem o niej jak najlepsze wspomnienie, które wspiera mnie w trudnych chwilach. Mój szkolny kolega z liceum, który działał w Solidarności i musiał emigrować, a teraz mieszka w Kanadzie, nazwał mnie na Facebooku marzycielem i twierdzi, że upiększałem sobie rzeczywistość dodając jej kolorów, których nie posiadała. A zwłaszcza w dziewczynach widziałem coś, czego one nie miały, przez co przeżywałem później gorzkie rozczarowania. Być może kolega ma sporo racji, ale w takim razie złudzenia były czymś najpiękniejszym, co mnie w życiu spotkało. I za nic nie chciałbym się ich pozbywać.

.

Zdzisław Antolski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko