Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Wszyscy staliśmy się cynikami
Świat się – i słusznie – zachwyca współczesnymi Chinami. Przyspieszenie gospodarcze, rozwój, zamożność obywateli, ekspansja na wszystkich rynkach. Miliony, miliardy dolarów, loty w kosmos, drapacze chmur, autostrady, koleje wielkich prędkości, turystyka. Coś, co pół wieku temu, ba, trzydzieści lat temu, było nie do pomyślenia – stało się faktem. Ten wielki kraj, wielki naród, dokonał skoku cywilizacyjnego na skalę zupełnie nieprawdopodobną. I wszyscy, dokładnie tak, wszyscy, zgubili gdzieś w swojej pamięci, że ten kraj wciąż jest rządzony przez najbardziej zbrodniczą z partii – Komunistyczną Partię Chin, że nic się tam nie dzieje bez jej przyzwolenia, że wciąż dopuszczalne są brutalne represje, zabójstwa, że wczorajszy bohater może dziś stać się zbrodniarzem.
Ćwierć wieku temu Liao Yiwu nie był nikim znaczącym. W ponad miliardowych Chinach są tysiące, dziesiątki tysięcy, a może i setki tysięcy poetów. Znanych i tych, którzy składają swoje strofy wyłącznie dla siebie i znajomych. No dobrze, był awangardowym poetą, który próbował się jakoś przebić ze swoimi wierszami. Ktoś go gdzieś wydrukował, ale przecież w świecie nikt, dosłownie nikt go nie znał, nie miał szans go poznać. Nie mieszkał w Pekinie ani żadnym innym znaczącym mieście, w życiu rodzinnym nie był przykładem do naśladowania, próbował żyć po swojemu, co raczej nie prowadziło do stabilizacji.
I pewnie gdyby nie Tian’anmen, gdyby nie rozjechana czołgami rewolucja chińskich studentów nikt do dzisiaj nie potrafiłby przytoczyć tego nazwiska. Bo Liao Yiwu napisał wiersz. Wiersz o masakrze, o represjach, straconych złudzeniach. Wiersz o śmierci, bestialstwie, bólu. Wiersz, który czytał znajomym, wiersz, który stał się rodzajem manifestu. Co więcej, odważył się z grupą znajomych nakręcić jakiś eksperyment filmowy. Jaki? Trudno powiedzieć, tego tak naprawdę się z tej książki nie dowiemy. To wystarczyło, aby któregoś dnia, otoczyła go zgraja tajniaków, zakuła w kajdanki i przewiozła do policyjnego aresztu.
Czym jest zło? Dno piekieł? Koszmar azjatyckiego znieczulenia? Czym jest chińskie więzienie? Pałką, biciem, torturami, zniewoleniem, odczłowieczeniem? Tym wszystkim też, ale system, system jest najgorszy. To coś, co Europejczykom nie mieści się w głowie.
Siedziałem w więzieniu. To, oczywiście, nie było przyjemne. Siedzieć w więzieniu z przyczyn politycznych to żaden wstyd, czasami nawet powód do dumy. Zwłaszcza po latach. Tak, tutaj, w Europie, naszym świecie. A tam?
Wiecie Państwo, co to jest „Tofu świeżo mielone (duża porcja)”? „Egzekutor dziabie czaszkę więźnia pałeczką, powodując powstanie fioletowych guzów wielkości ziarnka grochu. Następnie pociera siniaki, żeby nabiegły krwią. Kilka dni później, kiedy wdaje się zakażenie, egzekutor wyciska z nich ropę. Po zagojeniu na głowie ofiary zostaje trwała opaska z czerwonych blizn.” Pastylki na gardło. Zupa ze skorupy żółwia i świńskiej skóry. Dwie kaczki po mandaryńsku pluskające się w wodzie. Kebab w ostrym sosie chili. Polędwiczka z grilla. Dziesiątki dań, są nawet specjalności zakładu. Cały zestaw potraw, cały zestaw tortur serwowanych przecież nie przez okrutnych śledczych, a przez więźniów. No tak, nikt nie ma wątpliwości dlaczego więźnia, dlaczego akurat tego, dotykają kary, czemu musi spełniać takie, a nie inne zachcianki starszego celi, czemu jest cała hierarchia więźniów, czemu jednego można bić do nieprzytomności, a inny jest całkiem bezkarny.
Dziwna to książka. Okrutna i męcząca. Czasami odrzucająca nadmiarem okrucieństwa. To zło, zło każdego dnia, powszednieje. Czytelnik od któregoś momentu już wie, że w tym świecie nie wydarzy się nic dobrego. Że dla wielu wybawieniem nie jest mityczna wolność, a raczej śmierć. Bliska, codzienna, nie robiąca na nikim wielkiego wrażenia. Oczywiście to nieprawda. W każdym piekle pojawia się anioł. Jakiś mnich tybetański grający na flecie, ktoś, kto stanie w twojej obronie, albo tylko po ludzku wykaże zainteresowanie tym, co się z Tobą dzieje.
Liao Yiwu był więźniem politycznym. Bez wątpienia, także tam, w Chinach, traktowano go inaczej niż zwykłego kryminalistę. W celi nigdy nie spadał na samo dno. Także dlatego, że potrafił sam być brutalny, że potrafił bronić swego człowieczeństwa. Że znajdowali się tacy, którzy byli gotowi pracować za niego, wyrabiać normę.
Czasem się gubił, po ludzku był na krawędzi. Czasami był gotów zaprzeczyć sam sobie.
Siedział cztery lata. Za wiersz. A może nie za wiersz? Może za samą myśl o sprzeciwie? Został sam. Opuściła go żona, córka nie chciała mieć z nim nic wspólnego, przyjaciele – także ci, z którymi poszedł do więzienia za ich wspólny projekt filmowy – chcieli żyć. Zarabiać pieniądze, cieszyć się życiem, zapomnieć o więzieniu.
Zastanawiałem się jak książkę Liao Yiwu przełożyć na język literatury, jak odnieść go do Sołżenicyna, Koestlera, Herlinga-Grudzińskiego. To inny świat, ale zbrodnia wciąż pozostaje zbrodnią. Sukces gospodarczy i setki tysięcy więźniów, egzekucje, tortury. Codzienność. Wzruszenie ramion, kogo to obchodzi…
Liao Yiwu uciekł z Chin, jego książka tłumaczona jest (z angielskiego) na wiele języków. Nikt z jej powodu nie zerwie kontaktów z chińskim reżimem, nikt nie zrezygnuje z biznesów, nikt nie odmówi wizyty chińskiej delegacji. Świat wie, ale udaje, że nie wie. Cynicznie. Wszyscy żyjący w wygodnym świecie staliśmy się cynikami. Ale dobrze, że ktoś od czasu do czasu budzi nasze sumienia.
Liao Yiwu – Za jeden wiersz. Cztery lata w chińskim więzieniu, przekład Agnieszka Pokojska, Tomasz Biedroń, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2017, str. 479.