Krystyna Konecka rozmawia z Markiem Wawrzkiewiczem

0
201

ŻYCZĄC SOBIE LEPSZYCH CZASÓW DLA KULTURY

Z  MARKIEM WAWRZKIEWICZEM – prezesem Związku Literatów Polskich rozmawia Krystyna Konecka

Marek Wawrzkiewicz

 

– Kiedy kilka lat temu rozmawialiśmy na łamach czasopisma ISKRA, byłeś w trakcie trzeciej kadencji sprawowania funkcji prezesa Związku Literatów Polskich. Powiedziałeś wtedy: „Oddałem naszej organizacji 13 lat życia, mam nadzieję, że dociągnę do piętnastki, będę drugim po Iwaszkiewiczu – stażem, tylko stażem! – prezesem tak długo sprawującym te funkcje”. Dzisiaj coraz bliżej do granicy stażu Pana Jarosława Iwaszkiewicza: jesteś niemal w połowie czwartej kadencji, i kontynuujesz swoje posłannictwo, mimo coraz trudniejszych warunków w jakich działa Związek.


– To porównanie było żartobliwe. Nie mam żadnych szans dorównania Panu Jarosławowi – ani w twórczości, ani w działalności związkowej. Twórczość Iwaszkiewicza, jego poezja jest dla mnie czymś wielkim i ciągle budzącym wzruszenie. A działamy w krańcowo różnych warunkach. W tamtych czasach Związek Literatów Polskich był potężną organizacją nie tylko dlatego, że skupiał blisko 2500 pisarzy. Z jego zdaniem musiały się liczyć najwyższe władze i nigdy nad naszą organizacją do końca nie zapanowały. Personel urzędniczy liczył 27 osób. Dziś skupiamy w 21 oddziałach około 1200 członków, dla władz jesteśmy uciążliwym petentem, którego można traktować lekceważąco. Wynika to z malejącej roli kultury, a literatury w szczególności. Niezależnie od tego jaka opcja polityczna sprawuje władzę, zawsze jest tak samo: kultura jest ostatnia na liście potrzeb, a pierwsza na liście oszczędności. Konsekwencją przekonania, że kultura to fanaberia narodów zasobnych, a zatem zajmiemy się nią, kiedy będziemy bogaci,  jest między innymi nędza związków i stowarzyszeń twórczych. Czasem mam wrażenie, że prowadzi się politykę tak, aby zdechły one śmiercią głodową.

    Nasze książki wydawane są w mikroskopijnych nakładach, a system rozpowszechniania legł w gruzach: tylko najstarsi z nas pamiętają słowo „honorarium”. Słusznie: po co pisarzowi pieniądze, skoro je ma? A skąd ma? Nie wiadomo. Przecież nie z własnej pracy, którą jest pisanie… Ale jednak w tych warunkach chcemy upowszechniać książkę, upowszechniać literaturę, przypominać o jej pięknych tradycjach. I robimy to na przekór wszystkiemu, bo jesteśmy przekonani, że tak trzeba, bo nie wymarła jeszcze grupa ludzi, którym zależy… ja też należę do grona tych niedobitków.

– Czy pisarz z bogatym dorobkiem, autor licznych książek poetyckich, powieści, antologii, publicysta, tłumacz, laureat wielu prestiżowych nagród twórczych, prezes Związku Literatów Polskich, pełniący tę funkcję już czwartą kadencję, czynny organizator kolejnych edycji Warszawskiej Jesieni Poezji – czuje upływ czasu?

– Czuję to od wczesnej młodości. Ale najwyraźniej odczułem w wieku lat 34, kiedy zrozumiałem, że już nigdy nie będę lepiej grał w koszykówkę. A byłem w tej grze, nie bacząc na swój nikczemny wzrost, całkiem dobry. Było to jednak w czasach, kiedy pod koszami hulały garbate karzełki… Jest, niestety, tak, że doświadczenie i – wybacz nieskromność – tzw. mądrość życiowa nabyta z wiekiem niewystarczająco rekompensują zapał i młodzieńcze siły. Pomysły i zamiary są, ale niekiedy nie wystarcza energii na ich realizację. A i przeszkody są chyba wyższe. Ale to może takie starcze marudzenie.

– Każdy artysta ma bardzo osobiste doświadczenie, związane z początkiem twórczości. Jak to było w Twoim przypadku? Zadziałała jakaś szczególna sytuacja podczas wojennego dzieciństwa? Książka, która zapadła w głąb świadomości? Późniejszy, przemyślany wybór, może podczas studiów historycznych?

– Nieszczęście polegające na przymusie pisania wierszy bierze się – a przynajmniej tak to było w moim pokoleniu – z czytania. Pierwszą książką, którą przeczytałem były baśnie Braci Grimm. Po wielu, wielu latach kupiłem baśnie, stoją na półce nieotwarte. Napisałem kiedyś wiersz: boję się wojny i niemieckich baśni. Potem była trylogia Sienkiewicza (już dorosłem, miałem 7 lat). Dość wcześnie zacząłem czytać poezję. I pisać – oczywiście lepiej od Byrona (jeśli go właśnie czytałem), Majakowskiego (pisałem schodkami), Gałczyńskiego, Tuwima, Broniewskiego… Bogu dziękuję, że nic z tego nie przetrwało. Wojna, którą przeżyłem jako dziecko, wróciła później. Miałem kilkanaście lat, kiedy przeczytałem „Traktat moralny” Miłosza. Ponieważ nic z tego nie zrozumiałem, musiałem się nauczyć. Dlaczego Heidelberg, Taormina, Triest, co to jest „pociecha zrozpaczonych klerków”, dlaczego obowiązkiem jest nie czytać Witkacego… Zacząłem pisać niemal świadomie, a nie instynktownie. A potem pierwszy Eliot. I – niemal jednocześnie – zachwyt nad polską poezją baroku, którą uważam za najważniejszą. Dużo by o tym mówić.

– W dorobku poetyckim masz znakomite tomy złożone z wierszy, z których każdy porusza czytelnika bogactwem wyobraźni i metaforyki, pięknem, harmonią i dyscypliną języka, przesłaniem i zarazem dystansem do siebie. Osobiście bardzo wysoko cenię, z tych nowszych – „Dwanaście listów”, bliskich mi z uwagi na odniesienia historyczno-literackie, czy „Światełko”, gdzie za sprawą Twojej własnej selekcji mogłam spotkać się i z tymi wierszami, i  z już niedostępnymi. Które ze swoich książek uważasz za najważniejsze?

– Dla młodego poety pierwsza książka jest najważniejsza. Może kiedyś tak traktowałem swój debiut, dziś czytam te wiersze z zawstydzeniem. „Orzech i nimfa” – już lepiej. Ale chyba tom „Serce przepiórki” jest przełomem, mógłbym go w całości przedrukować. Potem pierwszy wybór wierszy wydany w nobilitującej serii Czytelnika, potem kolejne „powszednie” książki, aż do wydanego po dziesięcioletnim milczeniu „Późnego popołudnia”. Masz rację: „Dwanaście listów” jest zbiorem wierszy szczególnie dla mnie ważnym, toteż miałem satysfakcję, kiedy ukazało się jego drugie wydanie, rozszerzone i pięknie obrazami Krzysztofa Rapsy ozdobione. „Światełko” to już trzeci mój wybór wierszy, duży, reprezentacyjny, więc może też coś znaczy.

–  Stanisław Lem powiedział kiedyś, iż „przekład poezji na życie codzienne nie bardzo wychodzi”.  Mimo to spotkania autorskie nadal mają swoich słuchaczy, którzy wielokrotnie podkreślają terapeutyczny wręcz wpływ słowa poetyckiego na własne życie. Może masz na ten temat własne, zbieżne lub odmienne, zdanie?

– Żyjemy w marnych dla poezji czasach – książki wydawane są w mikroskopijnych nakładach i źle rozpowszechniane, toteż każdy sposób dotarcia do czytelnika jest ważny. Co więcej – przekonujemy się w czasie spotkań autorskich, że jednak poezja jest ludziom potrzebna, że dobrze, wrażliwie i ze zrozumieniem na nią reagują. Myślę, że jest to pożyteczne dla odbiorcy, a dla poetów – krzepiące i napełniające nadzieją.

– W tomie „Dawne słońca” umieściłeś cykl wierszy zatytułowany „Listy do matki”.  Czy poza tymi osobistymi, głęboko wzruszającymi frazami (gdzie podmiot liryczny niewątpliwie jest utożsamiony z autorem), zachowałeś w pamięci inne jeszcze, powiązane z postacią swojej mamy żywe obrazy, do których powracasz? Czy przemijający czas ma na to jakiś szczególny wpływ?

– Mija piętnasty rok od śmierci mojej matki, a ona ciągle jest. Napisałem o niej kilkadziesiąt wierszy, jej pamięci poświęciłem dwie książki. Prawie każdy wspomina swoją matkę jako osobę wyjątkową, ale ja uważam, że mam do tego szczególne prawo: była uosobieniem dobroci i mądrości, wyrozumienia i życzliwości dla ludzi. Z upływem lat wcale się ode mnie nie oddala. Była nauczycielką, uczyła mnie polskiego i jej zawdzięczam to, że nie mam trudności w pisaniu. Nie robię błędów ortograficznych, rzadko mi się zdarzają błędy gramatyczne. Choć miewam kłopoty z interpunkcją, a w tamtych czasach „nie” łączne i rozłączne pisało się inaczej. Więc tych błędów matka mi nie poprawia. Teraz słyszę: zdania nie zaczyna się od „więc”.

– Literatury uczymy się od dziecka. Najlepiej, kiedy mamy kontakt z książkami od najmłodszych lat, a przewodnikiem po tych pierwszych jest tato i mama. Czy Ty także byłeś takim przewodnikiem dla własnych dzieci?  A jeżeli tak – to jakie książki, jakich autorów podsuwałeś im do lektury?

– Chciałbym się pochwalić, ale chyba nie mam czym. Może tylko tym, że swoich dzieci nie obciążałem własnymi książkami. Nie miałem wielkich talentów wychowawczych, czego najlepszym dowodem jest fakt, że córka jest aktorką, a syn artystą plastykiem. Porąbana rodzina.

– Julianowi Tuwimowi przypisywane jest dziewięćdziesiąt procent wcześniejszych przekładów literatury rosyjskiej. Współcześnie również Twojej pracy translatorskiej polski czytelnik zawdzięcza liczne tłumaczenia zarówno z rosyjskiego jak i innych języków słowiańskich. W dobie, kiedy zalewani jesteśmy obcojęzycznymi książkami na różnym poziomie,  tym cenniejsze wydaje mi się przybliżanie polskiemu czytelnikowi tego, co oferuje literatura sąsiadów.

– W nawale różnych, często czysto urzędniczych zajęć, niewiele zostaje mi czasu na przekłady, zajmuję się tym dorywczo i mam do siebie nieustanne pretensje: jest przecież wiele wierszy, opowiadań, powieści, sztuk – rosyjskich, ukraińskich, jeszcze innych – które powinno się udostępnić polskiemu czytelnikowi. Prawie już zapomnieliśmy ile świat zawdzięcza rosyjskiej literaturze: bez Dostojewskiego nie byłoby powieści psychologicznej, bez Czechowa – współczesnego teatru, bez Tołstoja – epickiej powieści. Kilka lat temu uczestniczyłem w festiwalu im. Wołoszyna na Krymie i stwierdziłem, że bardzo wiele nowego, oryginalnego, odległego od dawnych wzorów dzieje się w poezji rosyjskiej i ukraińskiej. Bez tej literatury nasza kultura staje się uboższa.  I jeszcze jedno: kiedyś tam, na Wschodzie panowała wielka moda na kulturę polską, Rosjanom została jeszcze skłonność do niej, a my nie umiemy wykorzystać możliwości, jakie daje ten ogromny rynek kulturalny.

– „Po co pisałem, po co piszemy…” zastanawiasz się w wierszu „Wiersze znalezione”. Bo przecież nie dla zarobku… Przypomniałam sobie te słowa ze strofy anonimowego, nadesłanego na konkurs utworu: „Teraz w Polsce nikt nie czyta. Teraz w Polsce wszyscy piszą”.  Błądząc po szczelnie wypełnionych książkami półkach księgarskich widzimy, że tak jest w istocie. Czytelnictwo w kraju jest katastrofalne. Tylko niektórzy autorzy są widoczni na rynku (nie wiem – dlaczego ci a nie inni, może Ty wiesz). Ale przecież nadal piszesz i będziesz pisał „po coś”…

– Wyliczyłem sobie, że w naszym kraju literaturę  uprawia na zasadach recydywy około czterech i pół tysiąca osób. Może 20, a może tylko 15 osób w naszym wielkim kraju może się utrzymać z uprawianego przez siebie zawodu pisarza.  A mimo to ludzie piszą opowiadania i powieści, wiersze i dramaty, bo ciągle żyją nadzieją, że do kogoś to trafi, bo wierzą, że mają społeczeństwu coś ważnego do powiedzenia. Czuję przynależność do tego zespołu naiwnych wariatów, myślę, że mój osobisty los zapisany w wierszach przez swoje podobieństwo do losu innych ludzi może się stać dla nich bliski. Tę nadzieję i to przekonanie podzielają bardzo liczni i bardzo utalentowani, a zatem zupełnie nieznani poeci, którzy nie mogą się przebić przez ostrokół dyżurnych wielkości poetyckich i prozatorskich. A w dodatku jedynym sukcesem na literackim rynku stał się sukces komercyjny. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jakie to niesprawiedliwe i szkodliwe.

– Rozmawiamy o pracy twórczej, z konieczności – w sposób telegraficzny. A chciałam jeszcze powrócić do równorzędnej formy Twojej aktywności, jaką jest wieloletnie kierowanie (zarządzanie) Związkiem Literatów Polskich oraz (do niedawna) jego najliczniejszym, warszawskim oddziałem. Czy społeczne szefowanie twórczej organizacji, mimo licznych rozczarowań, sprawuje się także – „po coś”?

– Uważam nieskromnie, że mam pewne talenty organizacyjne i mediacyjne – środowisko nasze, jak każde środowisko artystyczne nie należy do łatwych: buzują w nim ambicje, walki o miejsce na piedestale twórczym, osobiste animozje. To normalne, choć trudne. A mimo to ci ludzie chcą być razem, mają sobie coś do powiedzenia, coś ich łączy i dlatego Związek, któremu przyszło działać i istnieć w szczególnie trudnych warunkach trwa – przeszło 90 lat. Sam jestem w ZLP od ponad pół wieku, coś mu się ode mnie należy, bo wiele mu zawdzięczam. Więc to dlatego. A także dlatego, że mam wielu utalentowanych kolegów, którym czasami w jakiejś sprawie udaje się pomóc.

– Mając na co dzień ogląd stołecznego środowiska literackiego, w tym – nowej generacji, jak oceniasz potencjał tej ostatniej? Czy jest możliwa płaszczyzna porozumienia pomiędzy pokoleniami? Czy jest sens kontynuowania działalności, mającej na celu integrację twórców „z różnych planet”?

– Co roku zasiadam w 4 – 5 sądach konkursowych różnych turniejów poetyckich i mam prawo uważać, że potencjał twórczy młodszych pokoleń jest olbrzymi. Bieda w tym – i jest to bieda tradycyjna – że ci najmłodsi nie tylko uważają, iż dopiero od nich zaczyna się literatura: wielu z nich nie zna i nie chce znać tego, co było przed nimi. Wykonują więc mozolne czynności wyważania otwartych drzwi. Moje pokolenie – i pewnie parę późniejszych też było obciążone ta młodzieńczą wadą, ale myśmy przynajmniej czytali tych, których krytykowaliśmy. A potem w miarę upływu lat weryfikowaliśmy swoją zapalczywość. Mam nadzieję, że i teraz tak będzie.

– Cykliczna kumulacja przeróżnych imprez literackich w kraju, także o charakterze międzynarodowym, to jesień. Nie ukrywasz nigdy, że co roku napotykacie trudności podczas organizowania Warszawskiej Jesieni Poezji. Ale mam nadzieję, że w jakiś sposób podtrzymuje Cię na duchu świadomość, że organizatorzy np. Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu czy Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej „solidaryzują się” z Tobą, pokonując również podobne bariery. Jest to chyba jakiś akcent optymistyczny?

– Już to mówiłem: pisarz w naszych czasach ma podwójne obowiązki. Powinien nie tylko dobrze pisać, ale też ubiegać się o czytelnika, docierać dla niego, przyciągać go do literatury. Toteż wielką wagę przywiązuję do wszelkich przedsięwzięć upowszechniających poezję. Warszawska Jesień Poezji – w tym roku ma być już 46. –  to prawie 200 imprez, w tym większość imprez upowszechniających: lekcje poetyckie  i spotkania autorskie w szkołach oraz placówkach kulturalnych Warszawy i Mazowsza, wieczory galowe poetów polskich i zagranicznych itd. Mam wielkie uznanie dla kolegów organizujących poznański Listopad Poetycki, polanickie spotkania Poeci bez granic, czy mająca długą i chlubna tradycję Międzynarodową Galicyjską Jesień Literacką. Andrzej Grabowski, jeden z tych nawiedzonych szaleńców, robi ją z coraz większym rozmachem i ogarnia coraz to nowe terytoria. Już się boję, że wtargnie na moje Mazowsze. Ale niech tam.

– No, niech tam… Wracajmy jednak do Ciebie. Zbliżasz się do wspaniałego jubileuszu 80-lecia. W tej dekadzie wielu Twoich kolegów woli (albo musi) spędzać czas w fotelu. A Ty… Parę tygodni temu miałam okazję widzieć jak w swoim gabinecie zajmowałeś się równocześnie kilkoma sprawami: pisaniem na komputerze, rozmową telefoniczną na przemian z dyskursem z obecnymi osobami. Wciąż jesteś obecny na łamach literackich czasopism, że wymienię chociażby Twój stały  felieton w „Migotaniach”, publikujesz wiersze, powstają nowe książki, podpisujesz przeróżne dokumenty, podróżujesz – spotkaliśmy się chociażby w listopadzie na jubileuszu Oddziału ZLP w Zielonej Górze. Nie mam pojęcia jak to wszystko łączysz. No i – nie wiem, czego chciałbyś, żeby Ci życzyć na kolejne dekady życia?

– Ghandi powiedział kiedyś: „To, co zrobiliśmy, i tak się nie liczy. Ale trzeba było to zrobić”. Naprawdę nie przeceniam ani swojej twórczości, ani działalności społecznej. Jubileusze skłaniają do bilansowania. Mój nie jest imponujący mimo przeszło 40 wydanych książek, w tym 6,  które ukazały się za granicą. A propos: jedna moja książka wydana w Chinach (100 tys. egz.) przewyższyła parokrotnie łączny nakład wszystkich innych.

    Z tymi dekadami to mocno przesadziłaś. W moim wieku liczy się raczej dni i miesiące. A życzę sobie lepszych czasów dla kultury. Wtedy i mnie byłoby trochę lepiej. Ale nie posądzaj mnie o optymizm.

– A jednak – stu lat Ci życzę, w lepszych dla kultury czasach. Dziękuję  bardzo za rozmowę.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko