Andrzej Wołosewicz – Przeciw sobie

0
202

 Andrzej Wołosewicz – Przeciw sobie

 

Max Klinger

 Max Klinger

 

            Tak, ten tekst pisze przeciwko… samemu sobie. Uważni Czytelnicy mojego pisania już się po latach zorientowali, że za pewnym rodzajem poezji nie przepadam. A może nie tyle za rodzajem, co za sposobem pisania. Otóż nie gustuję w sposobie, który na swój prywatny użytek nazywam bełkotliwym i mam na myśli dokładnie to, co w tym słowie słychać. Mam na myśli sytuację, w której normalnie rozgarnięty czytelnik, władający naszą polszczyzną swobodnie, orientujący się w tym i owym, co się w kulturze dzieje lub działo, słowem czytelnik naprawdę normalny głupieje na widok i głos wiersza. A nie głupieje przy Różewiczu, Grochowiaku, Staffie, Miłoszu, Kawińskim, Jerzynie, Małgosi Lebdzie, Annie Musz, Agnieszce Marek, Jacku Karolaku (ciekaw jestem, co się z nim poetycko dziej, bo zamilkł a nie widzieliśmy się dawno), Cezarym Sikorskim, mógłbym tę listę ciągnąć, ale już wystarczy. Chodziło  mi tylko o przykłady owego nie głupienia. Pisząc nie głupieje, mam na myśli, że nasz czytelniczy wysiłek, jakiś trening we wczytaniu się w ten lub inny, indywidualny przecież głos poetycki daje satysfakcję spotkania; mówiąc w tym samym języku dochodzimy do porozumienia: on coś poetycko nam komunikuje a my coś z tego słyszymy, mamy poczucie jakiejś fundamentalnej satysfakcji, że chwytamy, rozumiemy, odbieramy, odczuwamy a nie, że poeta mówiąc do nas w naszym ojczystym języku mówi w sposób tak sprywatyzowany, hermetyczny, że niekomunikatywny w ogóle. Od strony autorskiej określam tę sytuację, że poeta „nie widzi” czytelnika, nie uwzględnia go w swym pisaniu, nie potrafi choćby na moment – a moment ten jest ważny i możliwy!, bo dotyczy właśnie tego minimalnego choćby residuum wspólnoty językowej i ludzkiej – stać się uszami czytelnika, usłyszeć siebie „z zewnątrz”.

            Moment możliwy i ważny, wspólnota językowa i ludzka, przepraszam za ten napuszenie podniosły ton, ale nie lubię poetów, którzy w swym języku i  w tym, co chcą powiedzieć (o ile nie jest to samooszukiwanie się, owo – za Mertonem – zastępowanie myśli metaforą bez treści) są Robinsonami na wyspie, z której wygonili nawet Piętaszka (przepraszam Cię, Robinsonie, wiem, że Ty byś tego nie zrobił) a wołają: czytajcie nas! Dobrze, ale wychylcie się ze swojej wsobności choć na milimetr, na kilka słów w moim, naszym kierunku.

            Piszę przeciwko sobie, bo ja – wbrew temu, jaki sąd można by wyrobić po moim wieloletnim pisaniu – nie stronię od poezji, która łatwa nie jest (a im bardziej sprywatyzowana, tym łatwa jest mniej) i chętnie podejmuję wysiłek dialogu z taką poezją i z poetą, ale właśnie dialogu. Gdy mimo mego wysiłku, wiersz nie wysila się wcale, odpadam. A nie odpadłem ani od wspomnianej Agnieszki Syskiej, ani od Beaty Patrycji Klary, ani Arkadiusza Kwaczka, ani Krzysztofa Micha, ani Mietka Machnickiego. Poczytajcie tych autorów, autorów kilku pokoleń, autorów różnego poetyckiego temperamentu i bardzo osobistego stylu i języka a zrozumiecie, o czym mówię, zrozumiecie, że z nimi – w lekturze – nie jest łatwo. O, jest cholernie trudno! Ale można, po niemałym treningu, jakoś „wejść” w ich język, składnię, wyobraźnię.

            Nie odpadłem od podanych wyżej autorów, bo zdobyłem się…. na przełamanie siebie, swoich przyzwyczajeń i uporu w (już ukształtowanym) guście. Piszę o tym przełamywaniu siebie, piszę o pisaniu przeciw sobie, bo widzę wiele opinii, także moich koleżanek i kolegów, opinii nie tylko literackich, także tych politycznych, społecznych, cywilizacyjno-kulturowych, opinii wyrażanych również na naszych łamach i opinii wyrażanych w dyskusjach pod niektórymi tekstami i… bardzo mi przeszkadza ich – jakże częsta! – „nieomylność”, ich 100% racji co do głoszonej prawdy (a proszę sobie przypomnieć ową góralską dykteryjkę na temat prawdy, którą przywoływał ks. Józef Tischner i inne podobne, np. z Miłosza). Nieomylność jest blisko śmieszności, łatwo tę granicę przekroczyć. Zatem gdy myślę o jakiejś poezji:  bełkot – a myślę! – to szybko przywołuję Kazimierza Wykę: „To ośmielenie wyobraźni dokonywa się głównie w rejonach, które były magicznie zakazane. Ci, którzy na widok zapadni otwartych w te rejony wołają ostrzegawczo – bełkot, bełkot! – o jednym zapominają. O tym mianowicie, że ucząc się nowego języka, zawsze początkowo bełkoczemy, i nie w tym rzecz, ażeby wobec tego zaniechać nauki nowej mowy, lecz w porę dopilnować, czy rzeczywiście kształtuje się i krystalizuje nowa składnia. Pozwólmy poetom na naukę nowej mowy, na poszerzenie złóż świadomości poza metaforyczny szkic piórkiem, radiowy mikrofon, czy narodową akademię. Oraz dopilnujmy, ażeby rozwinęła się składnia.” Zobrazujmy tę myśl słowami Picassa a więc z dziedziny najbardziej wizualnej, wiem, że nie wszyscy go lubią, nie muszą, ale posłuchać artysty tej miary zawsze warto: „Zapewne, kiedy chcę namalować filiżankę, pokażę panu, że jest ona okrągła, ale może się zdarzyć, że ogólny rytm obrazu, jego konstrukcja, zmusi mnie do pokazania tej okrągłości jako kwadratu. W tamtych czasach mówiono, że krzywe nosy malowałem już w Pannach z Avinionu, przecież musiałem malować krzywe nosy, żeby wiedzieli, że to jest nos. Byłem pewien, że zobaczą później, że nie jest krzywy.”

            Doceńmy i wysiłek autorów, którzy go w dialogu z nami, jak Picasso, podejmują i zaufajmy Wyce, że poeci też muszą mieć czas, by nauczyć się nowej mowy. Może więc zaczynajmy zawsze najpierw od siebie, by zbyt pochopnie nie krzyczeć bełkot! i by podjąć wysiłek uczenia się nowego poetyckiego języka, jeśli się go nam proponuje, nie odpuszczając literackiego wysiłku komunikacyjnego porozumienia, o którym tak pisał Zygmunt Lichniak: „Cały czas dążymy do rzeczy najistotniejszej, do spotkania człowieka, który chce o sobie i o świecie usłyszeć nową prawdę pięknie powiedzianą z człowiekiem, który umie mu ją powiedzieć.”

            Zakończmy bardziej metaforycznie cytatem z wiersza „Zieleń” Juliana Tuwima:

„Oto dom mój: cztery ściany wiersza

W mojej pięknej ojczyźnie-polszczyźnie”

No właśnie, dom. Język jako dom. Wspólny na dodatek (ojczyzna-polszczyzna). A dom meblujemy podług siebie, nadajemy mu swoje piętno/piękno. Nikt chyba nie widział dwóch identycznych domów, mieszkań, ale łączy je jedno – nadają się do zamieszkania, jak język nadaje się do komunikowania. I to jest to wspólne minimum minimorum, reszta może być jak najbardziej różna. Wspólny dom – polszczyzna. Naprawdę da się ta patrzeć na język i tak go używać, nawet wtedy, gdy jest się poetą! Bo przecież ostatecznie jest tak, jak pisze o literaturze Zygmunt Lichniak: „Właściwie cały czas dążymy do rzeczy najistotniejszej: do spotkania człowieka, który chce o sobie i o świecie usłyszeć nową prawdę pięknie powiedzianą , z człowiekiem, który umie mu ją powiedzieć.” Nie o to chodzi? No przecież.

            A swoją drogą czy to nie są nazwiska z lamusa? Lichniak? Wyka? Merton? A jakie piękne eseje o literaturze pisał ten ostatni! Akurat nie o polskiej, ale tym bardziej warto go czytać.

Reklama
Poprzedni artykułKsiążki pod lupą
Następny artykułRekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę wprowadź nazwisko