Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
203

Wacław Holewiński



Mebluję głowę książkami


mebluje-glowe



Na skrzyżowaniu strachu i podłości. Węgierski Kafka

salon wiosennyPo dwudziestu stronach tej książki zastanawiałem się, czy ją w ogóle dalej czytać, po pięćdziesięciu wiedziałem, że coś w niej jest, po stu – że jest ciekawa, a po trzystu, że to jedna z najciekawszych, o ile nie najciekawsza książka, jaką w tym roku przeczytałem.

György Spiró, prozaik i dramaturg (także tłumacz z polskiego!) jest pisarzem, którego kilka powieści polski czytelnik mógł już poznać („Niewola”, „Mesjasze”), choć ja ze wstydem muszę przyznać, że przygodę z jego pisaniem (nadrobię, nadrobię!) zacząłem właśnie od „Salonu Wiosennego”.

Kiedy ją zaczynałem czytać, pomyślałem, że Węgrzy od ćwierćwiecza nadrabiają stracony czas, że wreszcie to, co musiało ich boleć najbardziej – doświadczenie ’56 roku, jego ofiara, kataklizm emigracyjny, zbrodnie Kádára – znajduje swoje odbicie w literaturze, bo przecież Spiró jest w licznej grupie tych, którzy powstanie na Węgrzech przeżyli i zapamiętali na całe życie (miał wówczas dziesięć lat).

Ale „Salon Wiosenny” różni się od innych. Tu nie ma opisu walk na ulicach Budapesztu, nie ma powstańców, rosyjskich czołgów, nie ma przesłuchań, bicia… Nie, tego tu nie ma. Ba, nie ma samego powstania. „Nie zaszkodzi, jeśli na kilka dni przed wybuchem rewolucji człowiek pójdzie do szpitala, zostanie tam aż ją stłumią, a w okresie represji spokojnie będzie dochodził do zdrowia – u siebie w domu.” Banalna historia – hemoroidy. Wyznaczony termin operacji, a gdzieś za oknem strzały, burzone budynki, rozprawa powstańców z funkcjonariuszami reżimu i odwrotnie – terror, procesy tych, którzy uwierzyli, że Węgry mogą być inne.

Inżynier mechanik Gyula Fátray ma czterdzieści sześć lat, lewicowe, komunistyczne przekonania (choć do partii nie należy), żonę, którą raczej pogardza, syna zastrachanego, pracuje w fabryce, w której zamiast deski kreślarskiej, zamiast roboty, do której się przygotowywał na studiach, bardziej łata kontakty na linii pracodawca kooperanci – czuje, że choć raz w życiu miał szczęście. Nikt nie może go prześladować za sympatię do którejkolwiek ze stron konfliktu. Był w szpitalu! Ktoś uciekł, emigrował, żona suszy mu głowę, że też powinni, ale… Ale przecież nikt rozsądny nie będzie uciekał w tym wieku, nie będzie układał życia na nowo (choć do Jugosławii można jeszcze się przedostać). No są jeszcze dodatkowe informacje: Fátray tak naprawdę nie nazywał się Fátray, a Klein – kazali zmienić nazwisko na bardziej węgierskie – zmienił. Z trzech do wyboru wybrał Tátrai, ale… komuś ze stalówki spłynęło za dużo atramentu. Kleks zamienił T na F, a na końcu przez niedbalstwo y. To wbrew pozorom ważne. „Fátray” to raczej hrabiowskie niż proletariackie (a z takiej się wywodził nasz bohater) nazwisko. I zupełny już drobiazg – Fátrayowie, oboje, byli Żydami.

Pan inżynier łatwo sobie tłumaczy rzeczywistość: „Skoro Zachód oddał kiedyś cały ten region, z nami włącznie, Rosjanom, a nie mógł postąpić inaczej, bo to żołnierze radzieccy byli tu wyzwolicielami, dlaczegóż miałby nas brać z powrotem? Niepotrzebnie tylko rozniecono namiętności, co skończyło się wojną domową.” Ale ta historia go dopadła. Gdzieś wypowiedział się o planach gospodarczych, ktoś zaproponował go na dyrektora, z kimś wiódł niewinną, wydawało się,  pogawędkę. Wystarczyło.

Kolega przyniósł mu gazetę. Wykryto spisek. Wymieniono zbrodniarzy z nazwiska. Znalazł swoje. Bez imienia, ale cóż to ma za znaczenie. Nawet się szczególnie nie zdenerwował. Leżał w szpitalu. Wystarczy wziąć zaświadczenie, przecież nie może chodzić o niego. Z drugiej strony, ilu mogło być Fátrayów na Węgrzech? To rzadkie nazwisko. W stołówce kadrowa, która jeszcze chwilę wcześniej oddałaby pół kraju w zamian za jego uczucia, poprosiła aby wyszedł, a kucharka… dla niego nie miała obiadu…

Ta powieść gęstnieje z każdą stroną, wszyscy po kolei odwracają się od inżyniera, kłamią, zmyślają, sąsiedzi na jego widok przechodzą na drugą stronę jezdni, zaświadczenia ze szpitala nie dostanie, telefonu do znajomej okulistki mającej „dojście” do władzy, też nie, właśnie gdzieś zginął. To jest kafkowski obłęd.

Jest jedna osoba, która rzeczywistość widzi taką jaka jest. Stary komunista, były sędzia, który skazywał przeciwników nowego ustroju na karę śmierci, a teraz adwokat. Jeden z nielicznych, który staje w prawdzie, broni powstańców, angażuje się w sprawy z góry przegrane. Nie bardzo boi się władzy – ma swoich „radzieckich”, którzy roztaczają nad nim parasol ochronny. Mówi wprost: to czerwoni faszyści, uciekaj, inaczej zrobią ci proces i przyznasz się do wszystkiego. Ma być proces i będzie: „Potrzebny jest jakiś oficer armii Horthyego albo jego potomek, potrzebny jest jakiś kalwin, potrzebny jest jakiś katolik i potrzebny jest jakiś Żyd. Żyd w miarę możliwości niech będzie komunistą. Żydowskiej burżuazji teraz nie sekują.”

Nie będę Państwu zdradzał zakończenia. W tej powieści rozstrzygniecie nie jest oczywiste (choć długo zmierza w jedną możliwą stronę). Spiró zagęścił atmosferę w sposób mistrzowski, dał nam Węgry ’57 roku w pigułce: strach, zbrodnia, podłość, donos, komunizm… Ktoś powie: a gdzie heroizm, odwaga, szukanie prawdy? Nie, nie, jak cię trzymają za gardło, strzelają w łeb, biją do nieprzytomności – nie licz na lepszą stronę człowieczeństwa. Nie znajdziesz.

Wielka książka! Wybitny pisarz!

 

György Spiró – Salon Wiosenny, przełożyła Irena Makarewicz, Czytelnik, Warszawa 2016, str. 321.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko