Krzysztof Kwasiżur
Podmiot liryczny – czytelnik
To może być o tyle nietypowa recenzja, że pozbawiona cytatów, fragmentów recenzowanej książki, czy odnośników. Po części dlatego, że mija się z celem szukanie przykładów w tekście na to, czym emanuje cała publikacja. Po części też dlatego, że Zdzisław Antolski tym razem stworzył książkę, której sposobów odbioru jest tyle, co odbiorców.
Czy to źle? nie sądzę by złym było pozostawianie czytelnikowi szerokiego marginesu interpretacji, to jedynie może ubogacić dzieło, a nie zubożyć i śmiem twierdzić, że na taką „nonszalancję pisarską” mogą sobie pozwolić jedynie autorzy mający świadomość własnego kunsztu i wysokiego poziomu artystycznego.
Ale w tej książce nie idzie o nonszalancję, bo uważny czytelnik między wierszami wyczyta jeszcze coś: skromność autora wobec własnych słów, jak gdyby poeta czuł się, czy raczej – miał się za sługę czytelnika. Jakież to bliskie genezie poety, wywodzącego się w prostej linii od bardów, zabawiających w karczmach biesiadników opowieściami sprzed lat!
Tu uderza mnie jeszcze jedno podobieństwo do bardów – Antolski w „Ojczyźnie papierowych żołnierzyków” zawarł opowieści i spostrzeżenia z własnego życia…
Czy aby na pewno?
Najważniejszą chyba zaletą tego tomiku to brak możliwości schematycznego odbioru, ale są i inne różnice; autorem tej książki może być każdy z nas. Nie dlatego, że każdy z czytelników dysponuje takim, czy choćby podobnym piórem, czy umiejętnościami, bynajmniej!
Dlatego, że każdy ma indywidualne przeżycia, przemyślenia, obserwacje.
Dość powiedzieć, że Zdzisław Antolski stworzył książkę nieliniową, której treść dla KAŻDEGO odbiorcy jest inna i znaczy co innego. Jak więc tego dokonuje? Uruchamianie naszych indywidualnych, niepowtarzalnych wspomnień i doświadczeń dzieje się w tym tomie właściwie ciągle z tego samego szablonu: sięganie do własnych wspomnień, obserwacji, ukazanie sceny, czy wydarzenia z własnej przeszłości i przerwanie tego obrazu w chwili najwyższego napięcia dialogowego.
Popchnięty w tym kierunku mózg adwersarza (którym w tym momencie jest czytelnik niniejszego tomiku) dokonuje reszty.
Wydobędzie z najskrytszych zakamarków niepamięci adekwatne wspomnienia po to, by włączyć się w ten dialog z poetą na zasadzie „ty masz takie przeżycia związane z tą sytuacją, natomiast ja, w tej rozmowie mam skojarzenia takie…”
To napięcie dialogowe towarzyszy całej książce, dlatego czytanie jej przypomina trochę rozmowę dwóch, przypadkowych podróżnych spotykających się w jednym przedziale. Wymieniają szczerze wspomnienia, poglądy i uwagi, bo szczerość niczym im nie grozi – najprawdopodobniej nigdy już się nie spotkają. Zwykle umysł, popchnięty do wspomnień błądzi po ścieżkach zawiłych i nie przewidywalnych. Jednak w przypadku tej książki autor potrafi myśli popchnąć w określonym, przewidzianym przez siebie kierunku, jak obyty i doświadczony polemista, wymieniający się argumentami z adwersarzem.
W takich momentach opisywany pierwszy w życiu papieros nie jest papierosem Antolskiego, ale czytelnika, który sięgnął po „Ojczyznę papierowych żołnierzyków”.
Ten „pierwszy papieros” to jedynie temat rozmowy, wymiany myśli pomiędzy pisarzem, a czytelnikiem.
Zdzisław Antolski ma dużo do powiedzenia na wiele tematów, więc ta wymiana myśli jest wyjątkowo wzbogacająca dla odbiorcy.
Poeta mówi językiem jasnym, prostym (ale nie prostackim), zrozumiałym dla wszystkich i używa obrazowości, która czasem aż zaskakuje trafnością; na przykład gdy porównuje sznur ludzi, widzianych z daleka do paciorków nanizanych na nitkę drogi.
Takich błyskotliwych figur stylistycznych w tej dość obszernej – jak na tomik poezji -, książce jest wiele.
Książce obszernej, ale będzie się czytała lekko, wręcz „połykała”, bo dosyć długie, opisowe wiersze są tu poprzetykane krótkimi, błyskotliwymi impresjami i miniaturami prozatorskimi.
Cały zbiór wskazuje (obok śledzenia przez poetę najnowszych trendów w poezji polskiej) na wzmożone zainteresowanie Antolskiego krótkimi utworami fleszowymi[1], które są wspomnieniami, lub są pisane w konwencji wspomnień.
Odnosi się wrażenie, że autor chce rozliczyć czyjąś lub zakląć własną przeszłość.
Było by to zgodne z przepisem na dobry wiersz, jaki zostawił po sobie Stachura, który twierdził, że „(aby napisać dobry wiersz) trzeba mieć coś do powiedzenia, czyli mieć wrażliwość, wyobraźnię i trochę przeżytych dni i nocy”.
Zdzisław Antolski ma już tych parę lat przeżytych, dziesięć tomów poezji i sześć pozycji prozatorskich na swoim koncie.
To wystarczy aż nadto, aby czytelnik poczuł się onieśmielony, jak onieśmielony czuje się ów przygodny rozmówca, wymieniając poglądy z przypadkowym współpodróżnikiem, przewyższającym go wiekiem, doświadczeniem życiowym, czy wykształceniem.
To chyba jedyny mankament tej książki – ciągłe i nieodparte wrażenie, że poeta przewyższa nas na co najmniej kilku poziomach; poziomie doświadczenia życiowego, absorbcji rzeczywistości, którą chłonie całym sobą i sposobem kojarzenia także. Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że to, co inni odbierają jako zwykłe, nocne skrzypienia na starym strychu – w uszach artysty urasta do dowodu na kłótnię dwóch duchów o stare łóżko?[2] Tak odmiennie rzeczywistość potrafią postrzegać jedynie artyści z krwi i kości, ze wskazaniem na poetów! I jak na rasowego poetę przystało przyziemne sprawy pozostawia maluczkim, a w „Ojczyźnie papierowych żołnierzyków” skupia się raczej na szczegółach życia, które tym maluczkim najczęściej umykają. Na każdej z tych kart, w każdym z tych utworów znajdziemy zoom na inny szczegół, a to z dzieciństwa, a to z lat młodzieńczych. Nawet, gdy czytelnik jest z innego pokolenia, czyta z wielkim zainteresowaniem, bo wiersze są bardzo obrazowe, a następna okazja na ZOBACZENIE tych sytuacji, miejsc odeszłych w przeszłość może się nieprędko zdarzyć. Trochę to podobne do „Szuflady świętej Anny” Magdy Korytkowskiej z tą czystą, niewinną prostotą, graniczącą z infantylizmem (ale tej granicy nigdy nie przekraczające), oboje są dobrymi poetami – więc to nie grzech.
Jeszcze o kilku, najbardziej charakterystycznych utworach:
znajdziemy w tym zbiorze receptę na dobrą poezję (która niewiele odbiega od tej Stachurowej) , jego opinię o młodych poetach w wierszu o tytule wiele mówiącym, acz zwodniczym – „Szczęśliwi nie piszą”[3], znajdziemy wiersz o tytule „Nie dają medalów”, który można odczytać jak zawoalowaną opinię poety na tematy polityczne, opinię dość niepochlebną i sarkastycznymi słowy wyrażoną.
Ten sarkazm wyczuwa się w wielu opowieściach, przedstawionych na kartach „Ojczyzny papierowych żołnierzyków”, ja jednak go odbieram jako nie celującą w czytelnika. To raczej ten rodzaj sarkazmu, który prof. Korwin-Mikke wskazuje jako dowód wysokiej inteligencji.
Jest też wiersz (a właściwie dwa), który uważnemu czytelnikowi wyjawi genezę tytułu – rozmowa z autorem utwierdziła mnie w przekonaniu, że dobrze odebrałem jego znaczenie. Kilkukrotne odniesienia w tekście do papierowych żołnierzyków, to odniesienia do utraconego raju dzieciństwa, do beztroskich, aczkolwiek rozwijających wyobraźnię zabaw.
Można zauważyć, że w wierszach Antolskiego motyw dzieciństwa ciągle przewija się jako jeden z przewodnich, lecz w tym zbiorze jest go wyjątkowo dużo.
Jakby autor był (nareszcie?) gotów na podsumowanie tego etapu, lub za nim bardzo tęsknił.
O chęć żegnania się ze słowem pisanym Zdzisława Antolskiego nie podejrzewam, aczkolwiek (na wszelki wypadek – aby być wiarygodnym) zadałem mu podobne pytanie; uspokajam czytelników – Antolskiego ciągnie do pióra ciągle z wielką siłą, co najwyżej od czasu, do czasu daje sobie od poezji wytchnienie… Pisaniem prozy!
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do „Ojczyzny papierowych żołnierzyków”.
Często dziś (niestety) się zdarza, że młodzi poeci, bez „nazwiska”, wierząc w siłę swych słów i ogrom talentu, który pozwoli sprzedać ich dzieło, jakby marnie nie wyglądało – wydają najtańszym kosztem liche tomiczki.
A tu autor z ustaloną już pozycją wydaje na rynku wydawniczym i cieszący się estymą czytelników, więc taki, który nie musi rozpychać się łokciami – wydaje tomik urodziwy z zewnątrz i od środka frapujący. Tomik, który ma coś na kształt obwoluty
i wewnątrz zawiera klimatyczne, stare fotografie, spójne z zawartością książki. Dla mnie oznacza to skromność wielką autora i szacunek wobec odbiorcy. I chociaż domyślam się, że to nie tylko zasługa poety, ale i wydawcy (Wydawnictwo Nowy Świat), to czyż autor nie współpracuje ściśle z wydawcą w celu powołania do życia książki, którą przyjemnie wziąć do ręki?
Zapewniam czytelników, że tę książkę z przyjemnością do ręki wziąłem, z radością podróżowałem po jej zawartości i wspomnieniach autora i odstawiam na półkę, nie dzieląc się cytatami i fragmentami.
Jak widz, który po obejrzeniu dobrego kryminału, nie zdradza przyjaciołom, kto zabił, tylko namawia do obejrzenia.
Choć ta książka będzie znaczyła dla wszystkich co innego, to dla każdego z odbiorców będzie wiązała się z tym samym; podróżą w przeszłość, ale nie Zdzisława Antolskiego – tylko przeszłość własną czytelnika.
[1] LINK