Zdzisław Antolski – Dżungla monster i fikusów

0
268

Zdzisław Antolski


DŻUNGLA MONSTER I FIKUSÓW

 

Mieczysław Czychowski


Nie wiedzieć czemu, pani Stanisława, żona kierownika szkoły we wsi Grodziskach, a równocześnie nauczycielka biologii, upodobała sobie do hodowli w domu kwiat doniczkowy o dziwacznej nazwie: monstera dziurawa. Olbrzymie, ciemnozielone liście tej egzotycznej rośliny, miały wcięcia jakby ktoś nożyczkami specjalnie zrobił w nich odstępy. Podobno wywodzi się ona z tropikalnych lasów Meksyku, co dodaje jej tajemniczości i grozy. Wybujałe, lekko pochylone, ciemnozielone parasole liści tej rośliny, kołysały się majestatycznie nad meblam w mieszkaniu kierownika, mniejsze wesoło kiwały się na przedwojennych, o wyginanych nóżkach, pokojowych kwietnikach. Stały wszędzie, nawet w kuchni, na ganku i panoszyły się w całym domu. Jedna, dorodna monstera, już wiekowa matrona, o wielu łodygach i gigantycznych liściach, wyglądała niby caryca w otoczeniu dworu pomniejszych monster. Posadzona w wielkiej, drewnianej donicy, zajmowała cały róg w północnym pokoju. W jej cieniu, papierowi żołnierze Zbyszka, syna państwa Świtalskich, stoczyli kilka ważnych bitew. Podstawowym państwem, ojczyzną, z którą Zbyszek się utożsamiał i jej kibicował, byli „papierowcy”, czyli żołnierzyki wycięci z czasopism, jak ich nazywali z kolegą Bogdanem, ulokowani w jego pokoju i sypialni zarazem.

W wąskiej i ciemnej przestrzeni między łóżkiem a ścianą, na deskach skrzypiącej podłogi, pomalowanej na brązowo, choć farba po wielu latach już łuszczyła się i wyblakła, znajdowała się stolica Zbyszkowego królestwa zabawek. W głowie jego łóżka stała niewielka szafka drewniana, niemalowana, zamykana na mały kluczyk, z trzema półkami, której przeznaczeniem było zapewne wisieć na ścianie, sądząc po dwóch potężnych metalowych uchwytach, nieco już podrdzewiałych, przytwierdzonych do jej tylnej ścianki. Pan Mateusz jednak postawił ją na podłodze obok łóżka syna i służyła wiernie Zbyszkowi, jako osobisty schowek na zabawki, książki i słodycze, zwłaszcza ulubione cukierki krówki i herbatniki oblewane w czekoladzie, których zawsze miał zapas kilku opakowań.

Był to jedyny i zarazem najważniejszy gmach w jego mieście zabawek. Bowiem skromna szafka z trzema półeczkami wyobrażała połączenie Belwederu, z Zamkiem Królewskim i Kremlem oraz Białym Domem, a także wszystkimi znanymi mu z lektury książek i czasopism, słynnymi gmachami na całym  świecie, a więc Wawelem, Wersalem i Pentagonem, a także siedzibą CIA. Poczciwa szafka stawała się czasem Bastylią, nigdy jednakże nie została zdobyta i zburzona. Codziennie Zbyszek podczas swoich zabaw podróżował w czasie i przestrzeni, zależnie od swojej fantazji i ochoty, wzorując się na wydarzeniach z różnych epok historycznych, nie dbając o chronologię i dowolnie zmieniając bieg wypadków.

W Sztabie Głównym zasiadali: Marszałek Józef Piłsudski, wycięty z przedwojennego Kalendarza IKC, znalezionego na strychu, oraz, a jakże Rydz Śmigły z buławą oraz generałowie: Władysław Sikorski, Orlicz-Dreszer, Rozwadowski, Wieniawa Dlugoszowski i kilku pomniejszych z sanacyjnej generalicji. Na doczepkę do nich dołączył Marian Spychalski, kiedy otrzymał stopień marszałka Polski. Żołnierze służący w armii pochodzili z przedwojennego dodatku do Ilustrowanego Kuriera Codziennego, który dziwnym trafem, zaraz po wojnie, z dworskiej biblioteki trafił pod chłopskie strzechy, a także z poszczególnych egzemplarzy czasopism „Światowid”, „As”, „Płomyk”, „Polska Zbrojna” i „Defilada”. Dziwna to więc była armia i Zbyszek zdawał sobie sprawę, chociaż chodził do trzeciej klasy podstawowej, że wewnętrznie sprzeczna, skłócona ideologicznie, a nawet wroga wobec siebie, ale w jego państwie, a właściwie na jego kontynencie panowały zupełnie inne podziały, bo wojsko nie dzieliło się na „sanację” i „komunistów”, ale „papierowców” i „plastykowców” oraz „żołnierzy rysowanych” czyli sporządzonych własnoręcznie ołówkiem lub długopisem, w zeszycie szkolnym, szesnastokartkowym w kratkę. Papierowcami byli żołnierze wycięci z czasopism i książek, a plastykowcami – figurki zakupione w kioskach lub sklepikach.

Papierowców, żołnierzy polskich, wspierali żołnierze armii Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza ci z jednostek marines walczących w Wietnamie, bo ich fotografie można było znaleźć czasopiśmie ilustrowanym: „Dookoła świata” albo w magazynie „Świat”. Zwłaszcza jeden, w kolorze, w hełmie z napisem MP, co Zbyszek, wertując słowniki, odszyfrował jako „Military Policy”, a więc żandarm, stanowił prawdziwą ozdobę kolekcji. Jego pięknie skrojony, elegancki i nowoczesny w formie mundur, znacznie odbiegał od mundurów żołnierzy LWP i Armii Czerwonej. Nie mogli także papierowcy pominąć bardzo licznej armii żołnierzy radzieckich, dowodzonych przez Konstantego Rokossowskiego, ze względu na wielką siłę, jakiej dostarczało kolorowe pismo na kredowym papierze pt. „Kraj Rad” oraz liczne broszury i książki w języku rosyjskim, jakie poniewierały się w kurzu, na strychu szkoły. Zbyszek z kolegą Bogdanem robili regularne wypady na strych, te ich ziemię obiecaną a tam przekopywali się przez sterty szpargałów, wyblakłych atramentowych rękopisów, listów, albumów, starych dzienników lekcyjnych, jakichś arkuszy, ankiet, plakatów, czasopism pedagogicznych: „Chowanna” i „Głos Nauczycielski” i zwalonych na nieregularną kupę, podniszczonych książek o sczerniałych brzegach. Najważniejszą jednak siłę, a właściwie trzon armii, stanowili żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, rekrutowani ze współczesnego tygodnika „Żołnierz Polski”, który Zbyszek prenumerował i czytał od deski do deski, a potem nożyczkami precyzyjnie wycinał z niego ludzi i sprzęt do swojej armii. Obaj z Bogdanem szczególną estymą darzyli żołnierzy ze świeżo powołanej do życia jednostki powietrzno-desantowej, zwanej czerwonymi beretami, od charakterystycznych nakryć głowy.

Żołnierzyków plastykowców, kupował dla Zbyszka, Julek, syn pani woźnej szkolnej, który przez cały niemal rok mieszkał w Kielcach, u swojej ciotki, tam chodził do szkoły, a przyjeżdżał do rodziców tylko na wakacje. Pani woźna odwiedzała syna co jakiś czas, zawożąc przy okazji do swojej siostry różne wiejskie, zdrowe produkty do jedzenia. I wtedy Julek wyprawiał się na miasto do specjalnego, prywatnego sklepiku, zwanego powszechnie „śmietnikiem”, gdzie wśród różnych bransolet, pierścionków, pamiątek, zabawek i ubrań, był najbogatszy w mieście wybór żołnierzyków z plastiku. Pieniądze na ten cel dawała oczywiście pani Stanisława, mama Zbyszka, najczęściej w okolicy Bożego Narodzenia, żeby żołnierzyki znalazły się pod choinką, w tekturowym pudełku, przewiązanym niebieską wstążką.

Zbyszek czytał wtedy akurat przedwojenne wydanie „Bajki o dziadku do orzechów”. Powieściowy chłopiec trzymał swoich żołnierzyków w specjalnie do tego celu przeznaczonym pudełku z wieczkiem. Zbyszek od razu pomyślał o błyszczącym, metalowym pojemniku, w którym jego ojciec przechowywał strzykawkę lekarską, jako idealnym schowku dla swoich żołnierzy. Ale pan Mateusz bardzo pilnował nielicznego sprzętu medycznego i lekarstw, jakie posiadał w szkolnej apteczce. Strzykawki szczególnie strzegł jak oka w głowie, ponieważ niejednokrotnie był zmuszony przez okoliczności robić iniekcje nie tylko swojej rodzinie, a zwłaszcza synkowi, który chorował często na ropną anginę, ale  także potrzebującym ludziom ze wsi. Ośrodek zdrowia znajdował się w odległości sześciu kilometrów od wsi Grodziska, a często, zwłaszcza zimą, droga, z powodu zasp śnieżnych, stawała się nieprzejezdna. Przed wojną rolę tymczasowej opieki lekarskiej pełnił dwór, ale po przejściu Armii Czerwonej, dziedzic wyjechał do Kielc, a chłopi, jak mrówki, rozebrali zabytkowy budynek, tak że została tylko kupa kamieni z fundamentów. Zrobili to skuteczniej, niżby to uczyniła bomba niemiecka.

Musiał więc Zbyszek zadowolić się pudełkiem po butach, na mieszkanie dla żołnierzyków, które zresztą miało tę zaletę, że było obszerne, można w nim było wyciąć wrota, jak w prawdziwych koszarach, środek wymościć, wziętym ze strychu obórki, pachnącym sianem, na którym wojakom było wygodnie i miękko podczas odpoczynku między kampaniami wojennymi, a przecież armia plastykowców ciągle się powiększała. Bo widząc szczęście Zbyszka z posiadania takich wspaniałych figurek, pani Stanisława przeznaczała na rozbudowę armii syna więcej drobnych, a do werbunku zaangażowała także koleżanki nauczycielki, które na niedziele i święta wyjeżdżały do swoich rodzin w małych miasteczka, w Busku czy w Wiślicy, gdzie w kioskach „Ruchu” można było kupić plastykowych husarzy lub kosynierów, a nawet samego Napoleona i jego gwardzistów.

Zainteresowanie zabawą żołnierzykami wywołał u Zbyszka jego sąsiad – starszy o rok chłopak, o imieniu Bogdan. To on pierwszy wycinał żołnierzyków ze swoich starych podręczników i z braku innych zabawek, rozgrywał bitwy, a nawet przemawiał za nich w swoim, żołnierzykowym imieniu. Zbyszek zaraził się tą pasją i odtąd bawili się wspólnie, zwiększając liczebność swoich armii. Była tylko jedna, zasadnicza różnica, Bogdan ukrywał swoje hobby, bojąc się, że surowi rodzice spalą mu jego wojsko i każą wziąć się za robotę w gospodarstwie, a nie marnotrawić czas na jakieś głupoty. Dlatego swoich papierowych żołnierzyków chował między kartami książek, które trzymał w stodole, zakopane w sianie, a zimą na dnie szafy, pod ubraniami, kiedy chciał pobawić się trochę w domu. Bogdan często przesiadywał u Zbyszka, przychodził prosto ze szkoły, zaraz po lekcjach, które czasem kończyły się przed południem, przeglądali książki, czasopisma, rysowali w szkolnych blokach sceny bitewne. Kiedy nadchodził czas na obiad, przez grube, osiemnastowieczne mury starej szkoły przebijał się głos matki Bogdana. Miała ona zwyczaj wychodzić przed dom i wołać przeciągle na syna po imieniu. A głos miała potężny, godny jej obszernej figury, przypominający śpiew operowy i słychać ją było w całej wsi, która była przecież rozległa..

Po jakimś czasie Bogdan zaczął ukrywać swoje zbiory papierowych militariów, nawet przed przyjacielem, być może bał się jego zazdrości, może pragnął wywołać ciekawość, a może nie chciał już przed nikim pokazywać swoich skarbów, tylko cieszyć się nimi w samotności? Czasami tylko podarował Zbyszkowi jakieś rzadkie zdjęcie Marszałka Piłsudskiego ze święta kawalerii w Krakowie albo Rydza Śmigłego z uroczystości wręczenie mu buławy marszałkowskiej na Zamku Królewskim w Warszawie. Miał za sąsiada starszego pana, dawnego legionistę Piłsudskiego, podoficera, bardzo postawnego, o wyprostowanej sylwetce, siwowłosego dziadka, w którym od pierwszego spojrzenia można się było domyślić byłego wojskowego, i podkradał mu zbiory regulaminów, wycinki gazet, fotografie… Kupował stare książki z pierwszej wojny za torbę wiśni z sadu swojego ojca, za czapkę gruszek, za siatkę jabłek. Między mocarstwami Bogdana i Zbyszka zaczęła się zimna wojna. dlatego każdy ukrywał swoje siły, aby zaskoczyć przeciwnika w oczekiwaniu na jawny konflikt zbrojny. W odwecie Zbyszek zamknął przed nim strych szkolny i samotnie przeglądał sterty makulatury w poszukiwaniu militariów. Musiał to robić w tajemnicy przed ojcem, który uważał babranie się w śmieciach i w kurzu, za zajęcie niezdrowe dla młodego chłopca. Polecał mu w zamian ćwiczenia fizyczne na świeżym powietrzu i jazdę na rowerze.

Ostatecznie Bogdan spalił swoje wojska pod kuchenną płytą, kiedy skończył podstawówkę, jako akt kończący dzieciństwo i znak wejścia w dorosłość. Zbyszek bardzo tego żałował, przecież kolega mógł mu podarować swoje zbiory, on by je ocalił, a tak zginęły bezpowrotnie, pożarte przez chciwe płomienie. Wielka, niepowetowana strata.

Na razie Zbyszek trzymał swoją armię w nieustannym pogotowiu bojowym, gdyż do jego sypialni wdzierały się hordy barbarzyńców z kuchni. Tam była dżungla, z powodu gorąca bijącego od kuchni, tam w kredensie ukrywały się dziwne plemiona wandali, rysowanych przez Zbyszka i Bogdana w zeszytach, i potem pracowicie wycinanych nożyczkami, tam gromadziły się wielkie rzesze Turków, jak z powieści Sienkiewicza, które chciały zniszczyć jego cywilizację. Dlatego, na granicy z kuchnią, pojawiła się strażnica, pudełko z trzcinowej plecionki wiszące obok obrazka Anioła Stróża, wyciągającego dłonie nad biegnącą parą dzieciaków, skąd pogranicznicy śledzili ruchy dzikich watah, gotowych nieść śmierć i zagładę na cywilizowany świat pokoju Zbyszka. Dlatego przywódcy Sztabu Generalnego z troską pochylali się na mapą, zastanawiając się, co dzieje się na rozległych obszarach kuchni, aby w porę podjąć odpowiednie kroki. Nad tropikalną dżunglą, gdzie królowały oczywiście olbrzymie monstery i mniejsze fikusy (druga ulubiona roślina doniczkowa pani Stanisławy), a także pelargoniami, cyklamenami i sępoliami fiołkowymi, które lubił ojciec Zbyszka, pan Mateusz, odbywały się codziennie kontrolne loty zwiadowcze samolotów dalekiego zasięgu, podobnych do amerykańskiego U-2, strąconego nad Związkiem Radzieckim. W razie zagrożenia wkraczały do akcji ciężkie bombowce, co było akcją wzorowaną na ówczesnych nalotach amerykańskich nad Wietnamem południowym, albo nawet do kuchni wyruszały karne ekspedycje, co było jednak ryzykownym działaniem, bo należało się liczyć ze stratami w ludziach.

Ale Bogdan nie poprzestawał na żołnierzykach, bo niedługo, w związku z corocznym Wyścigiem Pokoju odbywającym się w maju oraz Igrzyskami Olimpijskimi w Tokio, jego wyobraźnią zawładnęli sportowcy, głównie kolarze i bokserzy. O Wyścigu mówiło się wszędzie, w radiu i w prasie, w rozmowach w pekaesie, w kolejce w sklepiku gieesu, w urzędzie pocztowym i w klubokawiarni. O kolarskim wyścigu huczało radio, pisały o nim wszystkie gazety, dziennika partyjny „Słowo Ludu”, na bieżąco podawał wyniki, ale także „Gromada Rolnik Polski”, „Przyjaciółka”, „Nowa Wieś”, „Zwierciadło”, które czytała pani dentystka i „Polityka”, ulubione pismo kierownika Świtalskiego. Może tylko „WTK” i „Tygodnik Powszechny”, pisma prenumerowane przez  proboszcza Tarwę, zachowywały w tym względzie powściągliwość albo nawet całkowite milczenie.

Bogdan jeździł rowerem do pobliskiego miasteczka, Wiślicy. Kupował tam, w kiosku „Ruchu” tygodnik „Sportowiec” oraz pismo „Przegląd Sportowy”. Zbyszek był słaby i chorowity, na rowerze nauczył się jeździć chyba jako ostatni chłopak we wsi Grodziska. Musiał polegać na prenumeracie za pieniądze uciułane w Szkolnej Kasie Oszczędnościowej oraz na nogach i rowerze pana Burasa, listonosza. Ten, zawsze w pełni umundurowany, wyciągał ze swojej przepastnej, skórzanej torby plik czasopism i wręczał mu z uśmieszkiem pod przystrzyżonym czarnym wąsikiem, oczekiwane tytuły: „Świat Młodych”, „Żołnierz Polski” i „Boks”. Zbyszek był jego ulubionym klientem, bo ileż to się musiał nagadać i usilnie zachęcać pan Buras, zanim namówił jakąś ciekawą świata gospodynię na kwartalną albo chociaż miesięczną opłatę „Przyjaciółki” albo „Świata Kobiet”? A za każdego prenumeratora dostawał przecież z poczty premię, wiec mu zależało, aby mieć ich jak najwięcej.

Kolarzy wyciętych z gazety chłopcy naklejali na tekturowe krążki i rzucali przed siebie, w przestrzeń, na drodze pod murem kościelnym, gdzie było w zwykłe dni pusto i przestrzennie, a który dalej doleciał, ten był zwycięzcą etapu. Po piętnastu etapach wyłaniano wygranych wyścigu. Swoje zwycięstwo kolarze Zbyszka zawdzięczali Józefowi Stalinowi, bowiem to okładki z jego dzieł, znalezionych na strychu, leciały najdalej.

Kuchnia to była dżungla, natomiast w pokoju północnym: preria i Dziki Zachód, królestwo Indian i kowbojów. Był to pokój rodziców, Zbyszek mógł w nim przebywać tylko ograniczoną ilość czasu, więc Indianom nie groziła kolonizacja. Miał tam pudło figurek tekturowych Indian i kowbojów zakupionych w księgarni, które miały podstawki i mogły stać. Pokój był długi, tej wielkości, co Zbyszka sypialnia i kuchnia razem wzięte. W kącie stała tam szafa, wysoka pod sufit, wypełniona pięknie oprawionymi księgami. Znajdowały się tam najwartościowsze pozycje szkolnej biblioteki. Stamtąd Zbyszek brał do czytania pierwsze „dorosłe” książki. Ojciec polecił mu na dobry początek „Don Kichota”, mówiąc że to zabawna rzecz i można się pośmiać podczas lektury. Jednak po lekturze Zbyszek stwierdził, że Don Kichot to postać tragiczna, a śmieją się z niego, i z jego obłędu, tylko głupi ludzie. Zrozumiał bowiem w nagłym, niewypowiedzianym wówczas olśnieniu, że to co dla niego jest ukochane i święte, dla innych może stać się przedmiotem szyderstw i kpin. Zrozumiał, że każdy żyje w więzieniu własnych wyobrażeń o świecie i o innych ludziach. I czasami ulega złudzeniom szczęścia, które jest tak blisko…. Było to jakby przeczucie własnego losu.

Następną lekturą były przygody Guliwera. I znów ojciec i nauczyciele zapowiadali mu  rzecz przygodową i rozrywkową, choć książka napełniła go smutkiem i przyniosła mu wiele niewesołych przemyśleń na temat, jak bardzo ludzie różnią się od siebie, a wzajemne zrozumienie jest chyba niemożliwe, stąd zapewne nieustanne wojny.

Następnie Zbyszek zaczął, najpierw przeglądać, a później czytać zgromadzone w szafie roczniki „Życia Literackiego”. Znacznie później zastanawiał się, jaki nauczyciel w małej wiosce prenumerował pismo literackie wychodzące w Krakowie? Lubił znajdować takie ślady przeszłości, a to zdjęcie pięknej młodej dziewczyny w książce „Soso”, odkryte na strychu, a to dedykacja na przedwojennej książce o bohaterskich pilotach, Żwirce i Wigurze, w bibliotece (czyżby ktoś własną książkę podarował szkole?).

Odurzony lekturami Zbyszek wychodził z ciemnego pokoju na rozjarzony słońcem świat. Szedł aleją kasztanów, mijał białą, z jednego ciosu wapiennego wykonaną, figurę Chrystusa frasobliwego i wychodził na otwartą przestrzeń. Spod nóg tryskały mu na bogi małe pasikoniki. Wieś leżała rozciągnięta w dolinie, przecinała ją mała rzeczka nazywana strugą. Chałupy chłopskie wprost tonęły w zieleni. Na wchodzie widać było rozległe kolorowe łąki, dochodzące do rzeki Nidy. Słońce rozsiewało nad doliną małą, skrzącą się mgiełkę, powietrze pachniało trawami. Wiatr przynosił zapach pól: świeży, wilgotny, obiecujący nowe szczęście. Coś niematerialnego, ale prawie namacalnego wisiało w powietrzu. Ukrywało się w woni kobiecych perfum, w kokardach dziewcząt, w krzykach wróbli, podobnych, do skandowania i w zawodzeniach wilgi. Nad łąkami wolno zataczały koła białe bociany. Lato miało słodki smak chałwy, posypanych cukrem fig na sznurku i grylażowych cukierków kupowanych w sklepiku gieesu.

Nad kościołem i dzwonnicą krążyły kawki. Nisko nad ziemią śmigały w szybkim locie jaskółki. Pod jego stopami otwierały się wyrobiska średniowiecznych kamieniołomów. Dalej, aż po horyzont, który zamykała ściana lasu, ciągnęły się pagórki porosłe trawą, rozdzielone białymi łachami wapiennego żwiru. Widok przypominał urwiste brzegi wyschłej dawno rzeki. Niskie białe chmury wolno płynęły po niebie, a ich cienie przesuwały się po polach, po pagórkach i znikały pod drzewami w wiejskich sadach.

.

Zdzisław Antolski

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko