Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
87

Wacław Holewiński



Mebluję głowę książkami


mebluje-glowe



W PRL-u nie było Yossariana, był Karolek!

 

mundur-lawrynowicz-proof 1400Ławrynowicz rozśmiesza. Słucham tych głosów i mam wrażenie, że odbijam się od ściany, że przypisano autorowi „Munduru” jedną rolę, w której uwił sobie ciepłe gniazdko i tkwi w nim od lat. Nic więcej? Naprawdę?

Krzysztof Masłoń, ale przecież nie tylko on, pisze, że to polski „Paragraf 22” Hellera pomieszany z „Dobrym wojakiem Szwejkiem” Haška. Nic z tych rzeczy. Szczęśliwie dodał „Książeczkę wojskową” Pawlaka. Szczęśliwie, bo do tej książki „Mundurowi” najbliżej.

 

Paweł Zabłocki, bohater powieści Ławrynowicza, bez wątpienia alter ego autora, to każdy z nas. Każdy z pokolenia dzisiejszych siedemdziesięcio-, sześćdziesięcio- i pięćdziesięciolatków. Każdy, kto przeszedł trudną drogę komisji wojskowej, studium wojskowego na uczelni, armii wreszcie w czystej postaci. Także każdy, kto jej, na różne sposoby uniknął. Szczęśliwie, wojska zaznałem wyłącznie na uczelni, znalazłem się w tej grupie wyróżnionych, którzy z kategorią „E” mogli z pogardą patrzeć na tych, którzy już za chwilę będą musieli zmierzyć się z rzeczywistością kreowaną przez trepów.

Muszę jasno powiedzieć, dlaczego nie zgadzam się z tą radosną oceną „Munduru”. A cieszylibyście się, gdyby wybuchła tu, w Polsce, bomba atomowa? Mogła? Pewnie, że mogła. Przecież Rosjanie mieli na naszym terytorium rozmieszczone ładunki nuklearne. Mogli reperować młotkiem i kombinerkami, stojąc na drabinie, rakietę w książce Ławrynowicza? Mogła wybuchnąć, mogła pozabijać naszych żołnierzy? To co, atomówki nie mogli naprawiać identycznie? W tym bardaku?

Tak, tak, wiem, że świat który wykreował autor „Munduru” to świat rzeczywisty. Śmieszny. Często to świat przez łzy. Tak jak w historii akordeonisty. Albo w historii studenta w płaszczu wojskowym. Kiedy indziej wojsko jawi się w tej powieści jako nieustanny karnawał: alkoholowy, miłosny, na poły kryminalny. Czasami młody czytelnik zapyta: jak to możliwe? Taki świat nie był satyrą? Jak ta armia w ogóle mogła przetrwać? Jako sklep ze wszystkim na sprzedaż? Wiązka granatów? Proszę uprzejmie. Części samochodowe? Natychmiast. Ubrania? Jak najbardziej. A gdyby ktoś chciał kupić czołg? Jestem pewien, że i to dałoby się załatwić. Ale przecież to była największa po sowieckiej armia Układu Warszawskiego. Kilkaset tysięcy ludzi… I każdy, kto się w niej znalazł miał swojego Andrzeja Dwilli – „dobosza i błazna”, a jeszcze pewniej swojego Karolka. Tak, Karolka musiał mieć każdy, inaczej w tym świecie trepów nikt by nie wytrzymał.

Karolek czynił wojsko czymś szczególnym. Młodzież dziś powiedziałaby „luz”. To on dawał oddech, sprawiał, że przez te wertepy dało się przejść bez obciętej nogi i choroby psychicznej.

A może nie, może Karolek był przywilejem Ławrynowicza? Losem, który wyciągnął na loterii? Szóstką w toto-lotku? Facetem, który zapewnił mu łagodne przeturlanie się przez PRL-owską armię?

Tak, to książka miejscami bardzo śmieszna. Ktoś gubi armatę, ktoś inny obstawia wszystkie warsztaty samochodowe w mieście, aby nikt nie naprawił prywatnego auta dowódcy batalionu, ktoś się ukrywa przed wojskiem w ramionach pierwszej swej miłości, Karolek z Tanią przyprawiają rogi Koniowi, a w tym wszystkim Paweł Zabłocki, trochę nieporadny, trochę fizycznie odstający od osiłków, mający w dupie dyscyplinę, a jednocześnie bystry obserwator, który wie, że w socjalizmie liczy się nie efekt, a jego pozór, nie zdolność bojowa armii (czy tylko armii?), a to co jest zapisane w raporcie, nie rzeczywiste osiągnięcia, a mimikra, umiejętność rozpłynięcia się, zniknięcia w tłumie.

Ławrynowicz jest pisarzem postaci rzeczywistych. To rzadka sztuka. Łapie ich, buduje, dodaje zapewne sporo od siebie, pewnie robi śmieszniejszymi niż byli w rzeczywistości, ale czyni z nich osobników pełnokrwistych. Takich, którzy potrafią być radośni, a czasami tragiczni.

Więc jakie było to wojsko Ławrynowicza, tak, tak Ławrynowicza?

„Powędrowałem na dół.

– Melduję, obywatelu kapitanie – odezwałem się do Konia, który z wściekłością kopał drzwi – że Karolek jest na urlopie.

– Kto temu skurwysynowi dał urlop?

– Podobno obywatel kapitan – powiedziałem patrząc w podłogę na znak, że ubolewam nad zaistniała sytuacją.

W tym momencie na korytarzu pojawił się kapitan Król. Spojrzał na kopiacego w drzwi swojego gabinetu Konia i uśmiechnął się szeroko.

– Karolek znowu na urlopie? – spytał.

– Zabiję tego gnoja!

– Nie zabijesz, bo bez niego nie poradziłbyś sobie z batalionem.”

Klucz do dowcipu leży w tym, że Karolek ani myśli czekać aż to dowódca wypisze mu urlop. Wypisuje sobie sam i korzysta z tego przywileju kiedy chce. Nie tylko w wojsku. Karolek miał patent na życie w zgrzebnej Polsce lat siedemdziesiątych i na życie w Ameryce kilkanaście lat później. Taki typ. Sztuką jest go uchwycić, odmalować, dać życie.

Yossarian? Ani trochę! Karolek, lepsza wersja Yossariana – jeśli nie literacko, to życiowo. Bo socjalizm, nawet w armii, w niczym nie przystawał do Zachodu.


Marek Ławrynowicz – Mundur, Zysk i S-ka, Poznań 2016, str. 303.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko