Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Im się to należy!
Książka Andrzeja Michałowskiego jest książka szczególną. Nawet nie dlatego, że to relacja ważnej osoby w podziemiu lat 1982-1987 – członka najpierw gdańskiej Regionalnej Komisji Wykonawczej, a potem Tymczasowej Komisji Wykonawczej – najważniejszej struktury Solidarności w czasie wojny „polsko-jaruzelskiej”. Przede wszystkim dlatego, że pisana jest na dwóch planach. Pierwszy, wspomnieniowy, drugi – weryfikacyjny, oparty na dokumentach Instytutu Pamięci Narodowej, rozmowach z więźniami politycznymi, ubekami, tymi którzy się załamali i tymi, którzy nigdy się nie poddali.
Autor „Mojej Solidarności”, człowiek dzielności i odwagi niezwykłej, stawia w swojej książce fundamentalne pytania. To najważniejsze: kto nam wywalczył wolność – Wałęsa, Borusewicz, Lis, Merkel czy dziesiątki, setki cichych bohaterów, o których po latach nikt nie pamięta, którzy dziś często z trudem wiążą koniec z końcem? Celebryci czy zwykli ludzie? To nie jest pytanie retoryczne. Ono – wbrew pozorom – ma głęboki sens.
Kim był, kim jest Andrzej Michałowski? Przepytajmy ludzi. Kompletny anonim. Tak, odznaczony przez Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. I już. Nic więcej. Pewnie niczego więcej dla siebie nie oczekuje, pewnie czuje się dostatecznie uhonorowany. Ale… ale jak odnieść to do kariery Bogdana Borusewicza? Legendy jeszcze z czasów KOR-owskich, a potem jednego z twórców podziemia na Wybrzeżu. A przecież był jego prawą ręką. Przecież dwukrotnie go aresztowano. Przecież ścigały go setki ubeków, wysyłano za nim listy gończe, próbowano złamać na dziesiątki sposobów. Przecież to w dużej mierze dzięki niemu funkcjonowała tam podziemna poligrafia, setki, tysiące ulotek, sypiących się na głowy przechodniów, było jego dziełem. Broszury, książki, biuletyny, gazetki zakładowe to też on. Dawał swoje nazwisko w najtrudniejszych chwilach. I…? Dlaczego? Dlaczego jeden jest bohaterem, a drugiego nie ma? Dręczące pytanie. Nie załatwia tego emigracja Michałowskiego do Norwegii w 1987 roku. Bo i tam „grał” dla Solidarności na obu rękach.
Sporo w tej książce gorzkich słów. Trudno się dziwić. Autor spędził dwa lata w archiwach IPN-u, grzebał, szukał, wiązał nitki odległe, ale jak się okazywało, plotły się często w jeden węzeł. Rozwikłał wiele, to prawda, nie wszystkie, zagadki wpadek. Odnalazł setki tajnych współpracowników policji politycznej PRL-u. Gorzka to wiedza. Ludzkie słabości. Kos nie mógł wyjechać na Zachód, sprzedał kolegów. Ktoś inny wdał się w jakąś grę operacyjną, „kombinację” bezpieki, komuś obcięto wysłany z więzienia gryps, dopisano dwa zdania… Tak, Michałowskiemu też się to zdarzyło, nawet dwa razy. Raz nieopatrznie coś tam podpisał Straży Granicznej, raz wysyłając z aresztu grypsy długo nie wyczuł, że to nie adresat z nim koresponduje. Ale przecież nie chowa się w mętne tłumaczenia, nie kluczy. Wie, że popełnił błędy. To prawda, nie pociągały one za sobą konsekwencji, nie dały bezpiece amunicji w walce z tymi, którzy pozostali na wolności.
Dziesiątki nazwisk, pseudonimów. Ludzi z obu stron barykady. Dzielnych i podłych, uciekających dziś wzrokiem przed kolegami i tych, którzy rzucili na szale swoje zdrowie, rodzinę, kariery, czasami przeszli przez piekło bicia, szantażu, cynizmu.
Nie ma co ukrywać, Andrzej Michałowski to bliski mi człowiek. Wybraliśmy podobnie, choć przecież – nie mam co do tego wątpliwości – było mu trudniej. Przeszedł ścieżkę na której wytrwali najdzielniejsi. Miał dobry uniwersytet – Grudzień 1970, krwawy grudzień, pozostawił, musiał pozostawić na każdym jego uczestniku piętno do końca życia. Kiedy do ciebie strzelają nie ma przebacz. Dobrze wiesz, że albo ty, albo oni. Oni? Jakiś młody milicjant zatłuczony przez demonstrantów, wrzucony do rzeki. Pewnie nikt nie napisał mu, że jest ofiarą grudnia. Tego Grudnia. I Lech Wałęsa przemawiający z okien komendy milicji. Nie, nie znał go wtedy. Nie wiedział kto do niego przemawia, nie znał „papierów” Wałęsy.
A potem „Solidarność”. Uwierzył, że to koniec komuny. I się zaparł. Jak tysiące innych. Poczuł, że ta wolność jest tuż tuż. Ja nie wierzyłem. Nie wierzyłem – z ręką na sercu – w ’88. Tak, wiedziałem, jak Michałowski, że trzeba, że nie ma innej metody, że trzeba trwać i dawać świadectwo. Ale nie wierzyłem.
Patrzę na dziesiątki zdjęć w tej książce. Sporą grupę, tych najważniejszych, znałem nie gorzej od Michałowskiego, czasami lepiej, dłużej. Pisze o nich autor z goryczą, że zdradzili, odeszli od ideałów, które kiedyś – tak się zdawało – były nam wspólne. Ale obok kreśli sylwetki innych, przecież fantastycznych ludzi. I ciągle myślę, że oni ważniejsi, że tamci… cóż oni nas obchodzą. Tak, to tamci zmieniali Polskę na taką jaka jest. Niesprawiedliwą, niepamiętającą o swoich bohaterach, mało wrażliwą na biedę i krzywdę. Ale przecież Polskę inną, naszą. Polskę, którą odzyskujemy. Wiem, wiem, trochę to naiwne. Ale gdybyśmy nie byli naiwni, jaki sens miałyby te wszystkie lata?
Nie myślcie jednak Państwo, że to książka martyrologiczna, pełna smutku, wyłącznie rozliczeniowa. Nie, to gotowy scenariusz. Amerykanie – tego akurat jestem pewien – zrobiliby na jej podstawie fantastyczne kino akacji. A my? Adamie – to apel do Adama Borowskiego, wydawcy tej książki, człowieka równie odważnego jak Michałowski – znajdź reżysera, znajdź kogoś kto sfinansuje ten film. Tym dzielnym ludziom to się po prostu należy!
Andrzej Michałowski – Moja Solidarność. Fakty, zdrady i nadzieje, Oficyna Wydawnicza Volumen, Warszawa 2016, str. 532.