Wiesław Łuka
Obcowanie żywych z umarłymi
Na zdjęciu Remigiusz Grzela
O festiwalowych smakach nie tylko kuchennych, o uczuciu krzywdy emigrantów, o bohaterach literackich szukających własnej tożsamości, o miłości do kobiety o trudnym charakterze z pisarzem, Remigiuszem Grzelą rozmawia Wiesław Łuka
Isaac Bashevis Singer – pisarz, noblista, patronuje od 13 lat dorocznemu Festiwalowi Warszawa Singera; „nie może na takiej międzynarodowej imprezie zabraknąć literackiego słowa”– zapowiedziałeś na konferencji prasowej prezentację kilku autorów książek, ich bohaterów i żywych bohaterów własnych biografii. Czy to duch noblisty, który właśnie święcie wierzył w obcowanie żywych z umarłymi (i na odwrót) natchnął przed laty Ciebie, również pisarza, poetę, reportażystę na prezentację bohaterów żywych i umarłych?
Interesują mnie jedni i drudzy; jak wiesz, relacjom między nimi poświęciłem kilka swoich książek. A noblista Singer całe życie poświecił na opisywanie umarłego świata i robił to także w umarłym – jak się wówczas wydawało – języku – jidisz, który na szczęście dzisiaj ma się całkiem nieźle. Dlatego na festiwalu kultury żydowskiej nie można o tym nie mówić. Od kilku lat układam programy i prowadzę rozmowy z pisarzami i o postaciach z ich książek. Nierzadko są to postaci mniej znane, czasami kontrowersyjne, ale właśnie z okazji festiwalu dają szansę zgromadzenia dużej publiczności. Sam widzisz, jak sale spotkań pękają w szwach… Ogromna tu zasługa Gołdy Tencer, dyrektorki Festiwalu i jej genialnego zespołu, czyli Fundacji Shalom.
Dziesięć lat temu też pękały?
Publiczności nie brakło nigdy, ale wydaje mi się, że z roku na rok staje się ona coraz bardziej wymagająca. Jej już nie wystarczają folklor i tradycja żydowska – kiermasze pamiątek na ulicy Próżnej, stoiska z żydowskimi przysmakami. Nie wystarczą warsztaty tańca na Placu Grzybowskim (mnie także porywa taniec),entuzjazm słuchaczy koncertu w synagodze Nożyków najwybitniejszych w świecie kantorów oraz rewelacyjnych zespołów jazzowych z wielu krajów. Zauważam, że ludzie chcą dziś rozmów o tym, co nas wszystkich dotyka, co jest uniwersalne.
A ja zauważam, że na festiwalowy tydzień do Warszawy przyjeżdża coraz więcej gości z różnych kontynentów…
To prawda. W tym roku spotkałem wielu gości z Izraela – także ze środowisk emigrantów z roku 1957 oraz pamiętnego roku 1968. Wymowny przykład – pani Felicja, emigrantka z 1957 roku powiedziała mi, że tylko w Polsce, kraju swego urodzenia i młodości, czyta kupione tu książki o Zagładzie; zwykle przyjeżdża tu na dłuższy pobyt.
Zapytałeś, dlaczego czyta je tylko w Polsce?
Nie zapytałem – dlaczego? – bo wydawała mi się ta sprawa dosyć delikatna. Niektórzy emigranci mają trudny stosunek do naszego kraju i niekoniecznie ten temat wpisują w plany swoich wizyt. Zwłaszcza emigranci z 1968 roku wyrażają słuszne uczucie krzywdy, ponieważ zmuszono ich do opuszczenia kraju, ich ojczyzny; byli Polakami, a odebrano im możliwość bycia Polakami. Teraz słusznie oczekują, że należy im się przeproszenie i zwrot obywatelstwa.
Mogą się zwrócić z prośbą o jego przywrócenie…
Ich wtedy arbitralnie pozbawiono obywatelstwa, więc uważają, że powinno się je zwrócić w ten sam sposób… Jeśli pani Felicja (oraz inni Żydzi mający polskie korzenie) przyjeżdża do Warszawy między innymi po to, by kupować i tylko tu czytać interesujące ją książki, to widać potrzebę uporządkowania spraw wspólnej historii.
Słyszy się nieraz, że emigranci traktują Polskę jako cmentarzysko europejskich Żydów, ofiar Holocaustu?
To skomplikowane. Młodzi Izraelczycy, licealiści mają wpisane przez swoje ministerstwo edukacji w programy szkolne obowiązkowe wycieczki do kraju przodków; tak, odwiedzają cmentarze, niemieckie obozy koncentracyjne, ale teraz także Muzeum Historii Żydów Polskich „Polin”, gdzie dowiadują się nie tylko o martyrologii.
Zaprezentowałeś podczas Festiwalu kilku autorów i bohaterów ich książek – prawie wszyscy z nich przeżyli dramatyczne lata i mieli niezwykłe kłopoty z ustaleniem własnej tożsamości – kim byli, kim są, a kim by nie chcieli być. Zacznijmy od prof. Michała Głowińskiego, polonisty, emerytowanego pracownika Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
Osiemdziesięciolatek dopiero stosunkowo niedawno zaczął mówić w wywiadach i pisać na prośbę wydawnictw książki o sobie; zaczął przywracać swoją pamięć. Zaczął z niej wyprowadzać na światło dzienne własne dramaty dzieciństwa i późniejsze przeżycia ze sfery intymnej. Uznał, że czytelnikowi jego książek należy się pełna szczerość. Dojrzał do ujawnienia swoich dwóch kompleksów – wyższości i niższości. Te kompleksy balansowały u profesora od dziesiątków lat – w sferze zawodowej wszystko mu się udawało, a sfera życia prywatnego mu się nie udała, więc zdecydował się opowiedzieć w książce Kręgi obcości o swoim homoseksualizmie i związanymi z nim – wstydzie oraz nieśmiałości.
Te uczucia przeniósł po wyjściu z getta (dzięki akcji Ireny Sendlerowej) do żeńskiego klasztoru na wschodzie Polski, gdzie wraz z innymi dziećmi został ukryty… Ale wróćmy za mur getta. Niezwykłe są jego opisy tego miejsc – najpierw pruszkowskiego, a potem warszawskiego; to ostatnie jawi mu się jako labirynt…
Może nie labirynt, ale jako miejsce, po którym nie potrafił się poruszać. Zauważ – nawet teraz, gdy o nim opowiadał przy ulicy Próżnej, to czuło się to jego błądzenie – nazwał teren getta miazgą, co na mnie podziałało przerażająco, ale i fascynująco właśnie od strony „nazywania” (książka: Czarne sezony). Trzeba powiedzieć o dwóch perspektywach opowieści profesora – po pierwsze, uczestnictwa, a także świadkowania niezwykle traumatycznym wydarzeniom, po drugie perspektywa wybitnego badacza polskiego języka. Nawet podczas naszego festiwalowego spotkania bardzo ciekawie poruszał się po własnej biografii – jak detektyw – lingwista; próbował adekwatnie nazwać pewne emocje i sprawy.
Wyczuwałeś to jako pisarz, reportażysta i autor dziesiątków wywiadów?
Tak. Ty chyba również zauważyłeś, jak nierzadko zawieszał głos…
Można było odnieść wrażenie, że męczyła go własna opowieść…
Nie. Mnie się wydaje, że profesor szukał najwłaściwszych słów dla opisów i wyrażania emocji. Dzięki temu zaprezentował niezwykłą precyzję języka. Nie chciał być obok logiki wspomnień i opisu. Ludzie często nie panują nad językiem, plotą byle szybko, a on wolał się zatrzymać, zrobić pauzę, by znaleźć najwłaściwsze słowo i wspaniale spuentować fragment narracji między innymi o szarości a właściwie „wyszarzałości” getta, gdzie codziennie widział setki trupów przykrytych szarym papierem.
W innej tonacji przebiegała rozmowa z dr. Kristofem Zorde, obecnie prezesem spółki prowadzącej księgarnie BookBook.
Urodził się po wojnie, jej traumę poznał z opowieści ojca…
Który walczył między innymi na froncie wschodnim w szeregach Wehrmachtu. Gdy przyjeżdżał na urlop – to słowa Kristofa – przywoził dużo żarcia.
Bardzo rzadko słyszało się o przypadkach Żydów, którzy wstępowali do armii niemieckiej, by ratować własne życie. To były decyzje niesłychanie brawurowe ze swej natury. Ale ponieważ syn po wojnie bazował na relacjach ojca, to trudno z tym polemizować. Jego biografia jest tak barwna, że czasami zadajemy sobie pytanie, czy to się mogło wydarzyć. A wydarzyło. Jego barwna opowieść jest jak ta znana nam z Dobrego wojaka Szwejka. My w Polsce nie mamy takiego poczucia humoru, a Czesi mają. W tej postawie jest coś z filozofii typu: najpierw mnie upokarzają, a potem ja się będę z nich śmiał. Chyba tylko osoba z fantazją Szwejkowską może tak podchodzić do życia.
Ja też podczas Twojej prezentacji parę razy pytałem siebie, czy bohater spotkania miejscami nie konfabuluje?
Co u Kristofa jest fascynujące? – że mamy do czynienia z narracją potoczystą, omal powieściową. Wierzę, że są i tacy ludzie, którzy opowiadają o sobie nie jako oportuniści, ale że zdarzenia w ich barwnym życiu tak się dzieją. To dotyczyło i dotyczy również pokolenia emigracji po marcu 1968 roku.
Rozmawiałem po ubiegłorocznym Festiwalu z Sabiną Baral, która w tymże ‘68 wyemigrowała z Wrocławia przez Rzym za ocean wraz z rodzicami w poczuciu ogromnego upokorzenia i krzywdy. Teraz Zorde opowiada nam z dostrzegalnym uśmiechem na ustach i w oczach, że zawsze chciał być Żydem i dopiero po Marcu właśnie dowiedział się od rodziców o swoim pochodzeniu. Ujawnił, że w między rodzicami często dochodziło do kłótni, że one kosztowały go dużo zdrowia, więc postanowił ich opuścić, „dał nogę” z niegościnnej Polski.
Zaprezentował nam inny niż Sabina Baral punkt widzenia i ja to przyjmuję. Przyznasz, bardzo ciekawie, barwnie o tym opowiadał z humorem, z bon motami, pewną ironią wobec historii. Było tak, zapewne dla większości emigrantów, jak pisze Sabina Baral – emigracja była wygnaniem i upokorzeniem. Bywało i tak, jak mówił Kristof Zorde, choć myślę dla niewielu, że emigracja wydawała się pewną możliwością. Dla mnie Sabina Baral jest głosem pokolenia marca 1968. Potwierdzają to inne źródła, wspomnienia i książki, choćby Henryka Dasko czy Teresy Torańskiej.
Gdy Zorde wrócił do Polski z Danii (tam został bankierem i zajmował się giełdą) i chyba jeszcze przed początkiem naszej transformacji, robił karierę jako specjalista od prywatyzacji przedsiębiorstw, a teraz prowadzi sieć księgarni – to jest sprawdzalna realność.
W dodatku postawił na książki jako instrument zysku, bardzo temu kibicuję. Każdemu zresztą, kto stoi po stronie literatury. Bo pomysłem Kristofa Zorde jest tworzenie wokół jego księgarń społeczności lokalnych.
Wybrałeś też do prezentacji ubiegłoroczną książkę Agaty Tuszyńskiej pt. Narzeczona Schulza. Rzecz dotyczy czasów międzywojnia – romansu między wybitnym pisarzem z Drohobycza i nauczycielką Józefiną Szelińską (Juną). Pisarz, plastyk i równocześnie nauczyciel rysunku w Drohobyczu zaproponował jej małżeństwo. Ona konwertytka, chrześcijanka, wraz z rodzicami wyszła z gminy żydowskiej; on dla niej również wystąpił z tej gminy, by móc stanąć przed ołtarzem. Do ślubu jednak nie doszło. Autor „Sklepów cynamonowych” został zabity przez Niemca, a Juna zaraz po wojnie osiadła w Gdańsku, gdzie pracowała między innymi jako nauczycielka, a na początku lat dziewięćdziesiątych popełniła samobójstwo. To losy dwojga ludzi, którzy także szamotali się z własną tożsamością. Czy to Cię poruszyło w tej historii? Juna przypomina mi bohaterkę Twojej niezwykle ciekawej książki Wybór Ireny… Obydwie kobiety zagubione w świecie zewnętrznym i własnym, wewnętrznym.
To mnie bardzo poruszyło, ale był i drugi powód – postać wielkiego pisarza, jego dramatu, dzięki tej książce jest nam bliska, jakby wydarzyła się niedawno, skoro jego narzeczona żyła do lat 90.W Izraelu powstała fascynująca powieść o Schulzu Patrz pod: Miłość. Jej autor, Dawid Grosman postanowił „uratować” nauczyciela z Drohobycza przewożąc go pociągiem do Gdańska. Bohater wskakuje do Bałtyku i pływa z ławicami łososi. Zaczyna się fantastyczna część opowieści baśniowo-metaforycznej. Powtarzam, Grosman postanowił Schulza uratować, a Józefina Szelińska zrobiła to samo – z nią nawiązał wieloletnią znajomość, przyjaźń i korespondencję znany pisarz, Jerzy Ficowski, który za cel swego życia postawił między innymi utrwalenie pamięci o Schulzu. Bohaterem korespondencji Ficowskiego z Juną był Schulz. Autorka ponad setki listów prosiła ich adresata, by nie ujawniał jej osoby; Ficowski dotrzymał słowa. Teraz te listy stały się podstawą książki Tuszyńskiej.
Czy zatem Juna nie miała kłopotów z własną tożsamością?
Niewątpliwie, miała. Podczas lektury tej książki zaczęła mi pracować wyobraźnia – ja się urodziłem w Starogardzie Gdańskim, więc Gdańsk znam jak własną kieszeń. Przecież mogłem wielokrotnie mijać Szelińską na ulicy, chodzić jej śladami… Książka Tuszyńskiej bardzo mi przybliżyła Schulza, którego cenię niezwykle wysoko. Autor Sanatorium pod klepsydrą przestał być dla mnie klasykiem, a stał się kimś niezwykle bliskim, realnym. Jego narzeczona z Drohobycza, a po wojnie gdańszczanka, aż do gwałtownej śmierci, jeździła na wypoczynek do Borów Tucholskich, a tam moi rodzice mają dom, więc i ja tam spędzam czas. Przypomnę dygresyjnie, że pracując nad książką o Franzu Kafce, też wyciągnąłem z mroku narzeczoną wybitnego pisarza, Dorę Diamant, która podobnie jak Juna jakby zawarła z pisarzem duchowy ślub i dla nikogo tej miłości nie porzuciła. Opowiadam w swojej książce o Kafce poprzez aktora żydowskiego Leviego, który przed wojną w Warszawie przyjaźnił się z Bashevisem Singerem. Więc znów jesteśmy w temacie Festiwalu, bo trzy lata temu gościliśmy tu syna Singera, także pisarza, Israela Zamira…
Dzięki Tobie zrobiłem wtedy z nim wywiad…
Oczywiście pamiętam… Zamir zmarł niedawno w Izraelu, zaśw tym roku przyjechała do Warszawy jego córka, Meirav Hen w towarzystwie Hazel Karr, wnuczki siostry Singera, pisarki Ester Kreitman. Promowaliśmy jej książkę Rodowód, którą z zapałem tłumaczyła i doprowadziła do wydania młoda anglistka i wokalistka Natalia Moskal. Jak widzisz, nagle to wszystko przestaje być cokolwiek odległą klasyką, a staje się bliskie, żywe.
Słowa literatury, o których godne miejsce zabiegasz od lat na Festiwalu, istotnie brzmią godnie…
Te historie przeszłości, historie zapomnienia, historie pamięci, historie wychodzenia z mroków – to wszystko wydaje mi się bardzo bliskie. Możesz mi nie wierzyć, ale pokochałem Józefiną Szelińską, choć to musiała być osoba bardzo trudna; kostyczna, nawet antypatyczna. Ale pewnie tylko trudne postaci tak nas pociągają. Ester Kreitman, siostra Bashevisa Singera była, jak mówiła na Festiwalu jej wnuczka, „świetną pisarką, ale straszną babcią”. A ja byłem szczęśliwy, że nagle na Tłomackiem, gdzie Singer spotykał się z aktorem Levim, przyjacielem Kafki, rozmawialiśmy w rodzinnym przecież gronie, po tylu latach, o starych, rodzinnych sprawach.