Sławomir Majewski – Zwrotnice

0
191

SŁAWOMIR MAJEWSKI

 

ZWROTNICE

cracked-555 


 

OLŚNIENIE

 

W horrorze Stanleya Kubricka pod tytułem Lśnienie, bohater grany przez Jacka Nicholsona stawia się na rozmowę w sprawie pracy. Chce objąć posadę dozorcy w górskim hotelu, który w sezonie zimowym jest zamknięty na cztery spusty, bowiem lawiny odcinają go od cywilizacji. Zapytany dlaczego stara się o tę posadę, bohater odpowiada

– Szukałem właśnie czegoś takiego. Mam zamiar napisać książkę.

– O czym będzie?

– Jeszcze nie wiem. Dopiero się zastanawiam.

Olśniło mnie. Jeszcze nie wiem. Dopiero się zastanawiam. Najdoskonalsza z grafomańskich odpowiedzi. Kubrick potrafi robić horrory.

 

 

 

POJEDYNEK

 

                 Po drodze będzie pił ze strumienia,

dlatego głowę podniesie

 

Księga Psalmów; Psalm 110 (109):7

 

 

W filmie Niebezpieczne Związki nakręconym na podstawie powieści pana Pierre Ambroise François Choderlos de Laclos, jest scena pojedynku pod mostem w zimowy poranek. Wicehrabia de Valmont (John Malkovich) walczy na szpady z kawalerem Danceny (Keane Reeves).

Gentlemanów dzieli nie tylko wiek, przede wszystkim różnią ich zasady moralne. Starzejący się wicehrabia zasad moralnych nie posiada żadnych, młodziutki kawaler takowe ma, acz na miarę czasów będących naonczas szalenie libertyńskimi.

Więc pojedynek pod jakimś mostem w zimowy poranek. Wicehrabia jest fechmistrzem doskonałym, jego przeciwnik szermierzem początkującym. Śmierć pana kawalera zdaje się być kwestią minut ale nagle dzieje się coś niespodziewanego. Oto po kolejnym łatwym sparowaniu pchnięcia, wicehrabia wznosząc oczy do nieba wzdycha i wystawiając pierś pozwala by przeciwnik go przebił i zabił. Umierając prosi, by kawaler przekazał kobiecie którą Valmont nadludzko kochając nieludzko potraktował, że kochał ją prawdziwie. Chwilę później umiera na rękach szlochającego zabójcy. Ckliwa szmira, nieprawdaż? Ano nieprawdaż. Nie chodzi o ckliwy wydźwięk sceny, tylko o to wzniesienie oczu i westchnienie trwające ledwie sekundę. W tak krótkiej chwili John Malkovich genialnie oddał dramat skruchy i żalu de Valmonta. Skruchy, żalu i tęsknoty za miłością zamordowaną z zimną krwią. I śmiercionośnej oceny siebie. Oceny bez pardonu i odkupienia.

Co wicehrabia de Valmont powiedział westchnieniem aktora Malkovicha? Splunął w pysk sobie i Francji w której żyjąc szampańsko, szampańsko bawił się życiem innych. Umierając podniósł głowę, to pewne. Niepewne, z jakiego wypił strumienia.

 

 

H. Ch. A.

 

Niektórzy twierdzą że prozy uczyłem się od M.V.L. Inni poddając to w wątpliwość sugerują, że nie od M.V.L. tylko od J.L.B. Mylą się. Prawda jest taka, że zachwycony prostotą zdania „Szedł sobie drogą żołnierz; raz, dwa!” stylu i formy pisania uczyłem się od H. Ch. A.

 

 

MARIACKA

 

Kiedyś w Gdańsku na ulicy Mariackiej było kilka knajpek. Kiedyś na Mariackiej było kilka pracowni a w nich Artyści. Jacy to byli Artyści? A różni byli. Jedni grubi, chudzi drudzy a wszyscy nosili berety i flanelowe koszule w kratki na drelichowe spodnie. I sandały. Sandaliczni byli.

Jedni Artyści zakąszali kaszanką gryczaną czarną na zimno. Zakąszali a potem malowali konterfekty swojej ukochanej ulicy, tudzież mewy polatujące mimo. Artyści drudzy zakąszali kaszanką gryczaną czarną ze smażoną z cebulką i skwarkami. Skwarki dawali aby czerpać z niej osławioną zwierzęcą siłę, przecież w granicie lub twardym drewnie kowali Madonny i bezszelestne anioły.

Kiedy było ciepło, Artyści siadywali na schodach przedproży patrząc na turystów. A jak było zimno lub deszczowo, to na zydlach w pracowniach. Tworząc wesoły krąg w poprzek smutnej sztuki życia, pili z butelek wódki albo wina. Wódka nazywała się Czysta a wino Balatonboglari. Kiedy wypili, deklamowali wiersze a potem płakali. Czasami płakali szepcząc O moja ukochana żono! A potem spali z cudzymi żonami.

Na kaca przynosiłem Artystom taniego węgierskiego rieslinga w butelce z długą szyjką. Balatonboglari. Albo obrzydliwie kwaśne Egri Bikawer.

Artyści krzyczeli

– Nie bycza krew, tylko kwaśne gówno. Tfu, dawaj Balatonboglari!

I krzyczeli

– Wylej to gówno. Tfu, dawaj Balatonboglari!

Dosypywałem cukru i gówno zamieniało się w słodkie wino. Cud wprawdzie znakomicie mniejszy od tego w Kanie, ale zawsze cud.

Artyści, kiedy do mnie mówili, mówili do mnie

– Mały, nie wiesz gdzie posiałem beret?

– Skocz na Świętego Ducha po piwo, Mały.

– Mały! A gdzie się podziała ta czyjaś żona?

– O, tak się prowadzi pędzel!

– Nie czytałeś Kierkegaarda? Przeczytaj. I podaj mi tempery.

– Przeczytam ci mój ostatni wiersz.

– Mały, napisałeś coś nowego? Przeczytaj.

 

Dzisiaj w Gdańsku na ulicy Mariackiej jest kilka knajpek.

 

 

PAN SŁAWOMIR SIERECKI

(ur. 15 lutego 1924 w Miedzeszynie, zm. 27 września 2012 r. w Gdańsku)

 

 

Rok 1969 w Gdańsku. Upał. W cukierniach Polonia i Murzynek przy Podwalu Staromiejskim są zimne lody. Klaksony wokół ronda Jana III Sobieskiego. Dom Prasy, Pan Sławomir Sierecki w kwiecie i ja, gówniarz. Ledwie czternaście mi było

– To moje opowiadanie, proszę pana.

– Piszesz opowiadania? O mój Ty Boże… No cóż, trudno. Przeczytam w domu. Wpadnij jutro.

. Wpadam jutro.

– I jak ?

– No cóż…

Wyszedłem z głową na kolanach. Na drodze wyrasta Stanisław Goszczurny

– Lepiej pisać stojąc niż płakać na kolanach.

Dom Prasy, rok 1971. Za oknami deszcz. Pan Sierecki nadal w kwiecie, ja dalej gówniarzem. A tak ze szesnaście.

– To moje nowe opowiadanie, proszę pana.

– O mój ty Boże, znowuż? Na stron ile?

– Na stron pięć, proszę pana.

– Na pięć?

– Pięć.

– Stron? Tylko na pięć? Na maszynie pisanych?

– Na maszynie pisanych dwoma palcami pięć stron. Nabitych znaczeniami.

– Kiedy napiszesz dziesięć, wróć. Nie! Nie i nie, na stron dziesięć oraz pół.

– Oraz pół? Z przodu czy gdzie?

– Pół daj na koniec a te dziesięć z przodu, przed tą połową na końcu.

Wyszedłem stojąc a na drodze nie stanął mi nikt. W gębie język kołkiem. O dupie nie wspomnę. Wspomnę. Pachnąc perfumą Być Może, czekała obok kiosku Ruch przy zbiegu ulic Kowalskiej i. Miała imię Grażyna, z Grażyny Mickiewicza. Miała piętnaście…? A gdzie tam, toż ona starą już była! Szesnaście miała jak obszył.

Dom Prasy, rok 1973. Osiemnaście mi przyszło. Pan Sierecki znowuż w kwiecie a ja nadalż gówniarzem. A dupa? Ło… Zestarzała się przy tym kiosku Ruch u zbiegu Kowalskiej i. Na prima aprilis z osiemnaście jak w pysk jej trzasło.

No więc Pan Sierecki był jak zawsze a ja mu pod nos

– A maszpan! Otóż i stron jedenaście.

– Otóż? A otóż z ilu jedenaście się ostało?

– Najsamprzód ze trzydzieści ich było.

Chrząknął, siadł i ojezu ty mój, ojezu! czyta, czyta i czyta a ja na kolana chcę paść a on nic. Nie smaruje bułek, nie zagryza ogórkiem ukwaszonym, nie chrząka znacząco. Tyle co mineralnej popił i czyta. Nie chcę żeby mnie w twarz uderzył słowami na przykład takimi

– Teraz weź i napisz stopięćsettysiącetrzystadwanaściestron i wróć.

Przeczytał, wziął pióro, duma. No, to teraz sobie poskreśla…Nad tytułem przeczytanego napisał

 

Możesz więcej nie przychodzić. Sławomir Sierecki, Gdańsk 1973

 

 

 

DRAPIEŻNIK

W roku 1890 wśród ruin Pompejów i rzymskiego Forum Romanum pan Wilhelm von Plüschow wykonał kilkaset fotografii. Widzimy na nich smukłe cyprysy, strzaskane kolumny, zwalone mury, wydeptane płyty chodników a na ich tle nagich nieletnich młodzieńców i nagie, nieletnie dziewczęta. Nagość modeli i modelek nie razi, bowiem zostali przez artystę idealnie wkomponowani w starożytne otoczenie, podobnie jak kolumny, cyprysy i chodnikowe płyty. Wprawdzie ze zdjęć nie poczujemy woni ziół rosnących wśród ruin, lecz z pewnością dopadnie nas zapach drapieżnika zaczajonego przy obiektywie.

Po spożyciu śniadania składającego się z chrupiących bułeczek, masła, prawdziwej kawy ze śmietanką i dwiema kostkami cukru, trzech płatków Prosciutto di Parma, dwu plasterków salami i jajka na miękko, pan Wilhelm albo jak chciał by go wołano Guglielmo von Plüschow uwierzył, że od teraz w Roma Aeterna ułoży mu się jak z płatka. Wczorajszą sesję fotograficzną w ruinach uznał za niebywale owocną i udaną pod każdym względem.

To nic że kilkoro spacerujących, głównie angielskich turystów z oburzeniem komentowało nagość pozujących i że dystyngowana dama w zielonej sukni nazwała go sodomitą. To wszystko było nic w porównaniu z widokiem nagich młodych ciał pozujących dokładnie tak jak chciał. I tylko dla niego.

Zadzwonił na służbę by sprzątnęła. Wstał, otworzył okno i długo patrzył na brudnoczerwone dachy i słońce jarzące się czerwoną kulą nad Tybrem.

– Pięknie, powiedział gołębiom, odwrócił się i poszedł do łazienki. Myjąc zęby, czesząc i pomadując włosy, poprawiając muszkę, wygładzając kołnierzyk, mankiety, spinki w mankietach, zapinając kamizelkę, lustrując sylwetkę raz z lewej raz z prawej strony, cały czas widział nagie ciała które doskonale uchwycił doskonałym obiektywem.

– Doskonale.

W roku 1902 von Plüschow za molestowanie nieletnich i grzech sodomii został skazany na kilka miesięcy więzienia. Sytuacja powtarza się i w roku 1910 fotografik jako persona non grata zmuszony jest porzucić słoneczną Italię, ulubioną Prosciutto di Parma, przystępnych mu cieleśnie modeli i modelki, by wrócić na zawsze do bezbarwnej surowości Berlina.

Na dworcu wita go deszcz, płynące z oddali dziarskie dźwięki wojskowej orkiestry grającej dziarski wojskowy marsz porywający stopy do marsza. Z wilgoci powietrza wyodrębnia woń piżma wiotkiej damy i gorzkawy zapach doskonałego cygara tkwiącego w ustach brodatego mężczyzny w żółtych kamaszach. Para przechodzi tuż obok kryjąc się pod obszernym czarnym parasolem a von Plüschow czuje jeszcze coś, co po chwili identyfikuje jako gęsty zapach mokrych gołębi.

Otwierając obszerny parasol w kolorze lazuru, pan Wilhelm z niekłamaną radością i ulgą dostrzega bladego młodzieńca kiwającego ku niemu ze stojącej opodal dorożki. Z zadowolonym zadowoleniem mówi głośno

– Doskonale!

Ruszając w kierunku powozu, kątem oka zauważa w narożnym sklepiku słodką buzię dziewczynki z reklamy kakao Van Houtena.

– Cudowna mała!

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko