Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
267

Wacław Holewiński



Mebluję głowę książkami


mebluje-glowe


Niezależnie od zmieniających się mód…

 

wojciech-kossak-opowiesc-biograficznaSetki obrazów, sława, jakiej nie zaznał żaden polski malarz. Nawet Matejko nigdy nie mógł z nim konkurować. Człowiek salonu, dworu, obsypany zaszczytami, znajomy cesarzy, trochę „król życia”, syn sławnego ojca, ojciec sławnych córek i syna, który umiał korzystać z nazwiska. Wojciech Kossak. Zapytać o niego kogokolwiek w Polsce. Tak, zna, konie, mundury, jakieś sceny batalistyczne. Coś więcej? Chyba nie. Przebrzmiała sława? Chyba tak. Czasami nawet jakiś rodzaj zażenowania. Słusznie? W żadnym wypadku. Przecież to dobry, w szczególe nawet bardzo dobry malarz. Rozmienił swoją sławę na drobne? Pewnie tak. Wielu obrazów nie powinien był malować. To była fabryka. Za dużo, za dużo… Te pocztówki, oleodruki, powycinane z pism zdjęcia oprawione w ramy…

Urodził się w Paryżu 31 grudnia 1856 roku. To ważne. Miał przecież brata bliźniaka, Tadeusza, który urodził się 1 stycznia następnego roku. Dwadzieścia minut… Byli różni, ale starszy całe życie pomagał młodszemu. Polskę zaczął poznawać pięć lat później, a do Francji i Paryża wracał chętnie przez całe życie.

Odebrał staranne wykształcenie malarskie. Jak zresztą mogło być inaczej? Ojciec Juliusz, malarz średnich lotów, miał ugruntowaną pozycję i, na szczęście, wcześnie potrafił dostrzec u syna talent. W wieku czternastu lat trafił Wojciech pod opiekę Władysława Łuszczkiewicza w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych. Od 1873 kontynuował studia w Monachium w pracowni Aleksandra Wagnera i Aleksandra Strähubera. Potem jeszcze Paryż i studia u Leona Bonnata… Tak, uczył się i podpatrywał najlepszych. Ale też szybko poznał własną wartość. Niewielu w jego wieku, miał ledwie dwadzieścia dwa lata, miało swoje płótno na paryskim Salonie. On miał. Cztery lata później wywołał skandal, każąc zdjąć swoje płótno, duży portret na tymże Salonie, z powodu miejsca, w którym je powieszono.

Robił karierę, malował, zbierał zamówienia  i wciąż przeżywał – za mało pieniędzy, za mała sława, inni cenieni wyżej. Kompleksy? To prawdopodobne. Ale też graniczące z pychą poczucie wyższości, przynależności do absolutnej elity malarskiej swoich czasów. Wiedeń, Paryż, Belin. To co miało nadejść – nadeszło.

Czytając biografię Wojciecha Kossaka miałem stale poczucie jakiejś ogromnej determinacji, parcia za wszelką cenę do sukcesu, którego wyznacznikiem były pieniądze i podziw. Przede wszystkim tych największych. Udało się, malował portrety Wilhelma II i Franciszka Józefa, książąt, bogaczy. I posyłał raporty żonie. Na coś liczył, nie doczekał się, ale to świat jest niemądry, bo przecież on…

Malował panoramy, XIX-wieczny wynalazek, który przynosił krocie. Ta najsławniejsza, Racławicka (podczas trwania lwowskiej wystawy obejrzało ją trzysta tysięcy osób), powstała przede wszystkim dzięki niemu. Kłócił się ze Styką o to, kto jest kierownikiem przy jej malowaniu do tego stopnia, że konieczna była ugoda na piśmie. Ale siedemdziesiąt procent kompozycji figuralnej namalował on. Znamienne… Ale przypadek Styki nie był jedynym. Równie mocno, a może nawet mocniej kłócił się z Julianem Fałatem, z którym malował inną panoramę – Berezynę. Konflikt zakończył się spoliczkowaniem Kossaka w gmachu Zachęty. Strzelali do siebie. Kossak chybił, Fałat odmówił strzału, honor został uratowany.

Kochał z wzajemnością kobiety. Miewał dłuższe i krótsze romanse. Intensywne i przelotne, w Polsce i poza nią („flirtować po niemiecku to jakby kto Chopina grał na okarynie”), wzbudzał pożar zazdrości u żony, który gasił pięknymi słowami, listami, czułym kłamstwem. Ale też dbał i o żonę i o dzieci. Córki rozpieszczał. I obie, Magdalena Samozwaniec i Maria Janorzewska-Pawlikowska,  kochały go nieprzytomnie.

Kochał swoją pracę, tu nie ma wątpliwości. Nie cenił impresjonistów ani modernistów. Pisał we „Wspomnieniach”, przypominając swój powrót do Krakowa w 1902 roku: „Akademia Krakowska za ideały swoje miała wówczas Klimta, Muncha i Hodlera. Rezultat? – rezultat smutny. […] Gdy zaraza przyszła, polska sztuka we wspaniałym swym, niesłychanym w dziejach sztuki świata odruchowym wybuchu zgnębionego narodu powstrzymana została.” I dalej: „Matejko, Juliusz Kossak, Grottger, Chełmoński, Brandt, Gierymscy, Simmler […] malowali dla Polski, ku pokrzepieniu serc…” Wpisał się na tę listę. Wpisał się, choć przecież zabiegał o względy na dworach u zaborców jak mało kto. I jak mało kto potrafił przy nich trwać w okolicznościach, delikatnie mówiąc, mało chwalebnych dla Polski i Polaków.

W wolnej Polsce, uznany, doceniony, kochany, wróg Piłsudskiego, a jednocześnie autor najsłynniejszych jego portretów. Trudno nie odnieść wrażenia, że grzał się w sławie możnych tego świata. Potępiać? Oceniać? Jakie to ma znaczenie? Wiedział, gdzie są pieniądze i jak mało kto potrafił o nie zabiegać. Jeździł na saksy do Ameryki. Przywoził dużo, choć przecież nie tyle, na ile liczył. Był zamożny, ale nieustannie zabiegał o „kasę”, o zaszczyty…

Kiedy byłem dzieckiem, u sąsiadów piętro wyżej wisiał Kossak. Ułan. Pewnie reprodukcja kupiona za dwieście złotych. Wisiały takie u wielu tysięcy Polaków. Pewnie u wielu dalej wiszą. Bo Wojciech Kossak był, jest i pozostanie ikoną polskiego malarstwa niezależnie od zmieniających się mód, krzywienia się krytyków, wzruszania ramion przez elity…

 

Maja i Jan Łozińscy – Wojciech Kossak. Opowieść biograficzna, PWN, Warszawa 2016, str. 224.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko