Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
83

Wacław Holewiński



Mebluję głowę książkami


mebluje-glowe



Zapomniany, przywrócony, obecny


opiumSą tacy pisarze, znani za życia, potem przez lata zapomniani, którzy nagle wracają. Ich dorobek zaczyna być doceniany, niektórzy awansują do kategorii klasyków. Przykłady można mnożyć (choćby naszych młodopolaków). W literaturze węgierskiej kimś takim z pewnością jest Géza Csáth. Urodził się w 1887 roku, zmarł trzydzieści dwa lata później. Wszechstronnie utalentowany – nie tylko literacko, także muzycznie, grał na skrzypcach i fortepianie (a i rysował świetnie), dobrze wykształcony (lekarz psychiatra), przeszedł przez życie z hukiem – jako morfinista, erotoman, psychicznie chory morderca żony, samobójca wreszcie. Nie zostało po nim wiele. Trochę opowiadań, kilka dramatów, dziennik, recenzje muzyczne.


Nie ma co ukrywać, że to życiorys, przynajmniej w pewnej mierze, rzutował na recepcję jego twórczości. Nie był przykładem do naśladowania, to pewne. A otwartość w poszukiwaniu nowych doświadczeń też nie przysparzała mu zwolenników.

 

Trzydzieści jeden opowiadań. W większości świetnych. Już w pierwszym „Świniobiciu” jak w jakimś koszmarze wbijamy się w atmosferę pełną krwi, zapachów, tętniącego życia i seksu. I jak u Hitchcocka, najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma rosnąć. Rośnie więc – w kolejnym mamy obłąkanego i zabójstwo, miłosne perypetie studenta zakończone śmiercią, niezwykłe opowiadanie o rotmistrzu, który rozsiewał zapach szyprowych perfum, trochę oddechu w opowieści o matce i sobotnich wieczorach. „Sobotnie wieczory, och, te zawsze są najpiękniejsze. Nie ma wtedy gorącej kolacji – mięsa, jarzyn i makaronu, które trzeba jeść po kolei. Jest dużo innych potraw i możemy jeść to, na co mamy ochotę.” Trochę bajek: „Miał wtedy pięćdziesiąt dwa lata. Świat się zmienił. Kobiety, nawet stare, nie upinały już włosów w stylu Cléo de Mérode, a francuskie gorsety zupełnie wyszły z mody.” Potem lekarskie ingerencje w mózgu, Ruda Eszti, prostytutka, kochanka, która znika, szkielet ojca, bracia Wittmanowie, mordujący własną matkę… I tak do końca… Jeszcze „Opium”, bardziej deklaracja niż opowiadanie, zamordowaną przez męża Rozi, aż po kopiącego trupa Wanię i zupełny koszmar w „Małej Emmie”.

Csáth to pisarz nastroju i emocji. Piętrowych emocji. Raz senny, powściągliwy, za chwilę rozbuchany, niecierpliwy, drążący zło, epatujący okrucieństwem. Ale w żadnej mierze nie odrzuca. Raczej odwrotnie – zaciekawia, przyciąga, stawia pytania o granice. Ale sam je przekracza. Bez wątpienia świadomie, prowokująco, w jakiś sposób emocjonalnie szantażuje czytelnika.

Druga część tomu „Dziennik 1912-1913”, jest jeszcze bardziej niezwykła niż proza autora „Opium”. Zwłaszcza, gdy uświadomimy sobie kiedy była pisana. „Zapiski o lecie 1912 roku”, nawet pisane dziś, wzbudzałyby emocje. Bo to dziennik seksualnych szaleństw Csátha. Jego miłosnych igraszek z pacjentkami sanatorium, w którym pracował jako lekarz. Nie ma w tych zapiskach nawet odrobiny wstydu, zakrycia, potrzeby subtelnych studiów. Nic z tych rzeczy. Każdy dzień to seks, wyliczanka ile razy, z kim, dlaczego. Podboje gwałtowne, wyrachowane, czasami płatna miłość. „Arogancki, prowokacyjny ton jej głosu wyprowadził mnie z równowagi. Kazałem jej się położyć i natychmiast, sans condome, wszedłem w nią. Przyjęła mój atak z entuzjazmem, jakby od dawna na to czekała. Oddała mi się niczym owieczka, jej oczy płonęły żywym ogniem, i tylko pro forma jęczała błagalnie.”


Nie ma znaczenia wiek, pozycja społeczna, uroda – jest opętanie seksem, ilością stosunków, orgazmów, unikaniem prawdy. Od czasu do czasu, któraś z kobiet starała się oprzeć. Ale… Ale pan doktor czerpał frajdę z przełamywania oporu. A na koniec dobre rady. Warto je przytoczyć w całości:


„1) nie zapominaj, że jeśli akurat nie możesz odbyć normalnego stosunku, zawsze pozostaje O.C. (w przypisie obverso corpore, pozycja 69.) petting, cunnilingus, coitus in annom, fellatio. 2) W sukces należy wątpić, ale zachowujemy się tak, jakbyśmy nie mieli żadnych wątpliwości. 3) Nie wolno zapominać, że w chwilach kryzysu pomocne mogą być: brom, fryzjer, kąpiel, czysta pościel, płukanie serca, lewatywa, płukanie nosa, alkohol itd. 4) Jeżeli tracimy panowanie nad sobą, zażyjmy jeszcze jeden gram bromu i połóżmy się na pół godziny. 5) Równomierne, spokojne, głębokie oddychanie w pozycji leżącej działa uspokajająco. 6) Praca nad silną wolą to szlachetne zajęcie, ale…


Urocze, nieprawdaż? Cóż. Csáth silnej woli nie miał.


W drugiej części „Dziennika” autor „Opium” pisze o swoim nałogu. O pogrążaniu się w narkotykach, o dawkach, o próbach odwyku. Trudne to w czytaniu, czasami odrzucające. Widzimy jak się pogrąża. Bez szans ratunku. Ale przecież nie chciał się ratować. Wybrał i był w tym konsekwentny. Aż do szaleństwa, obłędu, śmierci.


Tom uzupełniają dwa eseje. Pierwszy Dezsö Kosztolányi’ego, świetnego pisarza, kuzyna Csátha, drugi Elżbiety Cygielskiej. Bez nich trudno wyobrazić sobie tę książkę. To dzięki nim życie, nałogi, twórczość Csátha jest nam bliższa.


Świetny tom, świetna lektura, świetny pomysł wprowadzenia znakomitego pisarza do obiegu czytelniczego w Polsce.


Géza Csáth – Opium. Opowiadania i dzienniki, przełożyli Elżbieta Cygielska, Anna Górecka, Wojciech Obiała, Maciej Sagata, Miłosz Waligórski, Krzysztof Wołosiuk, Robert Żmuda- Trzebiatowsczi, PiW, Warszawa 2016, str. 384.


znaczek


Czytać i weryfikować

 

o-patriotyzmieMuszę to otwarcie powiedzieć: mam z tą książką pewien problem. Wydaje się, że poważny. A może nawet dwa problemy.


Pierwszy, to tekst zatytułowany „Gross”. I nie chodzi o merytoryczną zawartość recenzji, a o jakiś koszmar redakcyjny, o powtórzenia całych akapitów. To kompletnie rujnuje jakąkolwiek logikę, jakikolwiek porządek. Zarzut poważny, do naprawy, choć nie powinien się zdarzyć (i Eberhardt z całą pewnością w takiej postaci by tego tekstu nie puścił).


Drugi, znacznie poważniejszy, to tekst o Krzysztofie Mętraku. Już w samym tytule, „Mędrak”, mam poczucie jakiegoś potwornego lekceważenia, które wraz z lekturą i powtarzaniem „on po prostu był”, przeradza się w pewność. I kompletna bzdurność tego tekstu. Tak, nie ma co ukrywać, targają mną emocje – nie tylko znałem Mętraka, przyjaźniłem się z nim w kilku ostatnich latach jego życia, byłem redaktorem omawianych prze Eberhardta „Dzienników”, byłem także wydawcą jego kilku książek (pośmiertnych). Gdzież te bzdury w tekście? Proszę bardzo: sugestia, że pozycja Mętraka była budowana na układach homoseksualnych (bo „patronował” mu Andrzejewski), że lekceważył Tomasza Burka („bo mógł mu naskoczyć”), o ujawnianiu tajemnic genetycznych (Karol Modzelewski), o wielości książek Mętraka (wydał za życia trzy!). I tak można przelecieć przez cały ten tekst. Co zdanie, to bzdura. Problem w tym, że znaliśmy się z Eberhardtem całe lata, wiedział kto ten „Dziennik” przygotował, mógł zasięgnąć języka, sprawdzić. Zaniechał.


Problem to dla mnie o tyle znaczący, że autor „O patriotyzmie a także o zezowatej matce” był, wciąż pozostaje, pisarzem wybitnym. Chcę podkreślić to słowo – wybitnym! Zwłaszcza dwie jego książki: „Józef Mackiewicz. Pisarz dla dorosłych” oraz „Świat jednak jest normalny” powinny wejść do kanonu lektur każdego polskiego inteligenta. I przy wszystkich niedociągnięciach także ostatnia jego książka zasługuje na czytanie. Uważne, ale nie bezkrytyczne.


Jeden z bliskich mu ludzi napisał do mnie w mailu: „Potrafił napadać na człowieka, bo akurat coś mu się tam zwidziało czy przeczytało. I wyznawał taką prawdę etapu. Ale nie trwał przy tym, badał, zgłębiał, szukał przyczynków, czasem dość przypadkowo. Miał fascynacje krótkie i permanentne.” Kluczowe wydaje m i się tu stwierdzenie, że Grzegorz potrafił swoje poglądy modyfikować, że szukał źródeł, że ważne było dociekanie prawdy.


Tak, prawda (albo to, co uznawał za prawdę) była dla Eberhardta najważniejsza.


„O patriotyzmie a także o zezowatej matce”, to obszerny (448 stron!) tom wywiadów radiowych (albo audycji radiowych), sylwetek ludzi, recenzji. W tej pierwszej części znajduję kilka tekstów, które bym, dokonując selekcji materiału, pominął. To zwłaszcza te z okolicznościowych spotkań, ale też teksty znaczące. Jak ten o Boyu i jego wiarygodności, a przede wszystkim znakomity tekst o swoim przyjacielu Marku i efekcie Festingera, twórcy teorii dysonansu poznawczego (to tekst o Pinochecie i „dziesiątkach tysięcy jego ofiar”). Druga, najważniejsza w moim odczuciu część książki, to sylwetki. Ludzi znanych i takich, których, także ja, poznaję dzięki Eberhardtowi. Kto pamięta, wie, czytał, opowiadania Feliksa Brodowskiego? Albo Jerzego i Aleksandra Gzowskich? Kto w ogóle, poza jego wychowankami wiedział o istnieniu Romana Kadzińskiego? Ale przecież są tu i postaci znane, choćby Zygmunt Hertz, jeden z najbliższych współpracowników Jerzego Giedroycia. Wyciąga Eberhardt smaczki z jego korespondencji – o Monice Warneńskiej („Parę dni temu była tutaj jedna baba-drań – grafomanka Monika Warneńska”, dalej pisze o niej „ścierwo”), o Adamie Ważyku („okropnie brudny Izraelita o miękkich dłoniach, nieprzyjemnych w dotyku”), o Ślesińskiej, Andrzejewskim, o Wojciechu Karpińskim („Uroczy chłopiec, ale mentalność staruszeczka z grymasami…”), o Witoldzie Gombrowiczu ( „[…] nie znoszę tego mędrka”). Dalej mamy ważne teksty o „lustracji” Herberta, o bzdurach Kołakowskiego, tekst o spuściźnie po Józefie Mackiewiczu, o znakomitym rzeźbiarzu polsko-amerykańskim Stanisławie Szukalskim. Mamy też w tej części pitawale IPN-owskie. To prawda o ludziach, która wypływa z zachowanych archiwaliów. Ciekawe niezwykle. Bo wbrew obiegowym opiniom wynika z nich, że ludzie, którzy zaplątali się w jakieś ubeckie historie nie zawsze trwali w nich latami. Czasami potrafili się wyplątać. Inni korzystali, robili kariery, błyszczeli aż do „rozwiązania” PRL-u.


Mamy wreszcie dział trzeci, najobszerniejszy (ponad 200 stron) – trzydzieści cztery recenzje książek, a czasami tekstów prasowych. Nie wiem niestety – i czytelnik się tego nie dowie – czy wszystkie z nich były drukowane (w moim odczuciu nie wszystkie), a jeśli tak, to gdzie i kiedy. Czasami te recenzje nie dotyczą jakiejś jednej książki, czasami Eberhardt sięga po więcej niż jedno dzieło autora (i omawia je zbiorczo). Nie ma też co ukrywać, że są tu autorzy, których ceni, lubi, szanuje, ale też są tacy, którzy w jego odczuciu zrobili dziwne kariery, których dorobek znaczy tyle co nic, dla których nie ma litości. Ma do tego prawo, jak każdy recenzent (choć jak napisałem wyżej, warto jego opinie weryfikować). Także do tych sądów najostrzejszych, nieprzychylnych, złośliwych. Czyje książki/teksty (czasami także postawę moralną) poddaje autor „O patriotyzmie a także o zezowatej matce” pod swój osąd? Choćby Janusza Głowackiego, Pawła Machcewicza, Jacka Trznadla, Sławomira Cenckiewicza, Henryka Hoffmana, Joanny Siedleckiej, Emila Kumora, Martina Monisa, Marii Nurowskiej, Piotra Zychowicza, Zygmunta Kubiaka, Piotra Gontarczyka, Izaaka Kotkowskiego, jeszcze kilku innych. Ważne nazwiska, ważne książki, ważna pamięć o nich.


Znałem Grzegorza Eberhardta kilkanaście lat. Nie była to znajomość szczególnie bliska, ale z całą pewnością nie tylko się lubiliśmy, także ceniliśmy swoją „pisaninę”. Prawdopodobnie to ja (wraz z Markiem Ławrynowiczem) przeprowadziłem z nim ostatni wywiad radiowy. Wiem więc na pewno, że autor „Pisarza dla Dorosłych” nie byłby zadowolony, gdyby do jego ostatniej książki podchodzić bezkrytycznie. Lubił wytykać innym błędy, nieścisłości, fałsze. Czytał i weryfikował, spędzał dziesiątki, setki godzin w bibliotekach, szukał, dociekał prawdy. Podpisywał się pod słowami Mackiewicza, że „tylko prawda jest ciekawa”. Więc pewnie nie byłby i na mnie zły za kilka gorzkich słów. Pewnie by się ze mną kłócił, ale przyjął argumenty (albo wskazał własne i mnie przekonał). A „O patriotyzmie a także o zezowatej matce” czytać trzeba koniecznie. Bo to ważna i arcyciekawa książka.


Grzegorz Eberhardt O patriotyzmie a także zezowatej matce. Wydawnictwo Prohibita, Warszawa 2016, str. 448.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko