Michał Piętniewicz – Dualny świat Księgi Marka Bieńczyka

0
255

Michał Piętniewicz


 

Dualny świat Księgi Marka Bieńczyka

 

             

Hieronim Bosch

        

        Marka Bieńczyka poznałem przede wszystkim jako autora znakomitych książek o melancholii („Oczy Durera, „Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty”). Dał mi się poznać również jako autor przenikliwego studium o Zygmuncie Krasińskim „Czarny człowiek”.

Autora postrzegam przede wszystkim jako filozofa literatury, zbliżonego mniej więcej do obszarów Michała Pawła Markowskiego z zastrzeżeniem jednak, że Bieńczyk jawi mi się bardziej jako artysta filozof, a Markowski jako filozof naukowiec z pewną domieszką artyzmu.

            W życiu każdego pisarza „na dorobku” przychodzi moment, kiedy czas spisać swoistą summę tego, co było do tej pory, swego rodzaju intelektualną autobiografię.

„Książkę twarzy” Marka Bieńczyka traktuję właśnie jako podsumowanie dotychczasowej drogi badawczo artystycznej. Podsumowanie nie tylko drogi intelektualnej, ale również życiowej, ponieważ w ostatniej książce autora „Melancholii” dochodzą do głosu, niespotykane wcześniej akcenty autobiograficzne.

            Dałem się porwać specyficznej narracji pisarza. Dałem się porwać i oderwać się nie mogłem. Za pierwszym razem, po pierwszym sięgnięciu i przeczytaniu pierwszej strony książka odrzuciła mnie. Początek wydał mi się dość banalny. Z czasem jednak zaczął dojrzewać we mnie głód banału, dajmy na to lektury lżejszej i sięgnąłem raz jeszcze po „Książkę twarzy”.

To, co mnie szczególnie uwiodło w tej dziwnej narracji Bieńczyka, można nazwać za Barthesem „przyjemnością tekstu” (plasir du texte). Bo też najnowsze dzieło autora „Kronik wina” czyta się bardzo dobrze.

            Ta książka, można powiedzieć, jest o wszystkim. To jest swego rodzaju antyczna silva rerum, rodzaj kolażu rozmaitych dziedzin życia, pochodzących z popkultury i literatury wysokiej.

Niech nas nie zwodzi jednak postmodernistyczna heterogeniczność i plazmoidalność tekstowej tkaniny. Rzecz jest w istocie utkana misternie, dokładnie, z troską o tak nie lubianą przez postmodernistów całość. Pozorna fragmentaryczność esejów Bieńczyka, mariaż wielu, z pozoru nieprzystających do siebie dziedzin, posiada jednak istotne spoiwo, któremu na imię język. Bo też język to najważniejszy bohater „Książki twarzy”. Język, który określa doświadczenie egzystencjalne oraz intelektualne, który spaja na zasadzie harmonijnego uzgodnienia pozornie sprzeczne dwa światy: literatury oraz życia. Zagadnienie jest istotne i można powiedzieć paradygmatyczne. Odwieczna dychotomia życia i literatury i rzekome przewagi, które jedna z tych dziedzin ma nad drugą to problem, który w sposób istotny nurtował również i Markowskiego. W rzeczy samej nurtuje on wszystkich przyjaciół tekstu, czyli ludzi, dla których możliwości jakie daje literatura jest sposobem na podołanie wymaganiom płynącym ze strony życia. Ale też właśnie, nie o życie zdaje się Bieńczykowi chodzić, lecz o egzystencję (to rozróżnienie podaję znów za Markowskim). Bo też życie to nieuformowany bezkształt, forma bez struktury, której nie daje się uchwycić. Wszelkie tęsknoty intelektualistów za bezpośrednim doznaniem życia, doświadczeniem hic et nunc spalają niestety na panewce, kiedy pojawia się tekstowe zapośredniczenie, czyli refleksja nad życiem, które bezkształt zamienia w kształt, bezformiu nadaje filozoficzną oraz artystyczną strukturę. Znana jest tęsknota Witkacego za doznaniem jedności w wielości (intelektualna, a zatem z życiem jako takim nie mająca wiele wspólnego). Pewnego wyłomu chciał dokonać Bergson poprzez stworzenie filozofii intuicjonizmu, gdzie, dzięki naturalnej intuicji, możemy pochwycić życie na gorącym uczynku, doznać go bezpośrednio. Również postulat Miłoszowej epifanii ma tutaj wiele do dodania przy zastrzeżeniu jednak, że życie przyłapane na wydarzającej się chwili pojmowanej jako błysk i olśnienie traci swoją moc, gdy zamienia się w skończoną, wielokroć literacko doskonałą formę poematu.

            Ta dychotomia literatury i życia będzie odwieczna jak się zdaje i tak też, z ducha poststrukturalistyczny Bieńczyk sięgnął niebanalnie i z jemu tylko znaną swadą w „przestrzeń dzieł wiecznych”.

            Język jest bohaterem tej opowieści, oczywiście. Bohater to ktoś na kim skupiamy uwagę.

Barwność, sensualność, a przy tym żywość języka Marka Bieńczyka przywodzi na myśl najlepszą tradycję eseju, wzór francuski Michała z Montaigne. Na gruncie polskim można snuć porównania z twórczością Jerzego Stempowskiego, ale również z Andrzejem Bobkowskim, przy zastrzeżeniu jednak wydatnych różnic.

            Bobkowski nie znosił filozofii (podaję za Maciejem Urbanowskim, w ostatniej książce krytyka  o Bobkowskim „Szczęście pod wulkanem” jest to wyraźnie powiedziane). Bobkowski był pisarzem, który filozofię pewnie czytał, ale nie przejmował się nią w ten sposób, aby przysłoniła mu naturalny urok życia. Bobkowski nie myślał chyba pojęciami. Raczej chłonął naturalną fakturę zewnętrznego świata na zasadzie bezpośredniego doznania, autentycznego wrażenia, niezafałszowanego przez niebezpieczny czasem język abstrakcji.

            Inaczej Bieńczyk. Ten filozofię chłonie i czuje tak jak Bobkowski chłonął i czuł świat. Dla Bobkowskiego świat był światem i tyle. Trzeba było w nim mieszkać, żyć, pracować, a literatura, choć istotnym, była dodatkiem, ale też dopełnieniem, ukoronowaniem drogi życia. Odwrotnie jest u Bieńczyka. Czytając „Książkę twarzy” miałem wrażenie, że najważniejszy jest nie świat, ale tekst, który świat niejako umożliwia. W tym sensie wszystko, za Derridą, radykalnym rewolucjonistą, powtórzmy, jest tekstem i nie ma nic na zewnątrz tekstu (il n’y a pas de-hors texte). W tym sensie nie istnieje życie pojmowane jako fakt, który można doznać na zasadzie bezpośredniego dotknięcia jego zewnętrznej faktury (jak u Bobkowskiego). Życie wydarza się przede wszystkim jako rodzaj przymusu nieustającej obserwacji ze strony Innego, który jest językiem. Innymi słowy życie dla Bieńczyka jest egzystencją, czyli rodzajem doświadczenia wyłącznie językowego.

W „Książce twarzy” wyrazem tak pojętego doświadczenia jest opisana relacja z ojcem. Zresztą opisana jest pięknie (i nieżyciowo). Narrator od młodego wieku oglądał z ojcem piłkę nożną w telewizji, chodził na mecze Gwardii i Legii. Piłka nożna była wtedy jednym z najbardziej istotnych punktów odniesienia. Ojciec i syn byli złączeni emocjonalnie i egzystencjalnie (niestety) właśnie poprzez doświadczenie piłki nożnej. O czym mógł rozmawiać dorosły już narrator ze swoim ojcem, który schorowany i umierający leży w łóżku? O piłce rzecz jasna. Że Legia spadła, że Gwardia nie wygrała żadnego meczu od wielu lat. „O niczym innym już nie umiemy rozmawiać?” pyta ojciec.

„Nie umieliśmy, nie umiałem. Nie umiałem, nie zawsze chciałem. Rzeczywistość wydawała mi się gorsza niż świat nierealny” odpowiada sam sobie narrator. W zasadzie ten fragment może posłużyć jako esencjalny dla interpretacji „Książki twarzy”. Jest w nim zawarte olbrzymie niebezpieczeństwo, choć nie podane w formie przestrogi, kiedy świat tekstu, świat językowy stanie się jedynym, możliwym punktem odniesienia w rozmowie. Giną wtedy ludzie. I chyba sam język wtedy ginie, stając się martwym, pilnującym dokładnie swoich granic. Jego niewyczerpalność jest tylko pozorna, stanowi rodzaj iluzji, fasady, która zasłania to, co jest, czyli życie pojmowane jako bezpośrednia interakcja ze światem i drugim człowiekiem. Dodajmy, oparta na dialogu i możliwości porozumienia obu stron, w której nie dochodzi do zawłaszczenia relacji przez jeden, monadyczny, osobny i jakby totalny monolog tworzący pojęciowe fikcje i podporządkowujący tym fikcjom świat życia.

            „Książka twarzy” opowiada o niemożliwości życia innego niż w języku i poprzez język. Język stwarza świat, powołuje do życia wszystko, w tym również niemożliwość i nierozstrzygalność.

            Kiedy czytamy opowieść o Kazimierzu Górskim, widzimy charakterystykę postaci trenera, który prostotę łączył z intuicją. Dobrze oddaje to Bieńczyk w swoim eseju rysując postać trochę Szwejkowską, która na świat patrzyła zdrowymi oczami; nie były to oczy intelektualisty, ale człowieka, któremu podoba się swoje zajęcie bez pretensji do bycia autorytetem w innej dziedzinie. Ale portret Górskiego jest już pisany przez intelektualistę, stąd odnosi się wrażenie sporego dystansu między narratorem a bohaterem jego opowieści. Narrator patrzy z góry, z ironią i rodzajem wyższości na wykreowaną przez siebie postać, przy czym nie jest to postawa pozbawiona czułości i sympatii; kreacja odbywa się raczej na zasadzie współodczuwającego mimetyzmu, o którym wspominał przytaczany później Roland Barthes, kiedy mówił o sztuce pisania powieści.

Zaznaczyć bowiem należy, że Kazimierz Górski jest również konstruktem językowym (podobnie jak ojciec narratora „Książki twarzy”). Polski trener żyje przede wszystkim w języku i poprzez język. „No mi si wydaji, że jak Legia nie strzeli drugiej bramki, to nie strzeli i trzecij”, powiada w eseju „Naszym przyjacielem jest”, jego bohater, Kazimierz Górski. Bieńczyk skupia się głównie na językowej charakterystyce nieśmiertelnych aforyzmów trenera. Ma do nich stosunek na poły poważny, na poły ironiczny, kiedy pisze na przykład: „Dla słuchaczy jest w tych gnomach coś z języka Pytii, pozornie prostego, lecz kryjącego w sobie głębię, tajemnicę; kiedy Pytia twierdzi, że po dniu zapada noc, sens jej słów jest mniej oczywisty niż mogłoby się wydawać”. Dla Bieńczyka trener Górski to postać przede wszystkim literacka, choć żyjąca przecież realnie w poprzedniej epoce.

I tak jest z innymi bohaterami tych szkiców, którzy przecież nie zostali wymyśleni przez Bieńczyka, choć jednak. Poznajemy tenisistę Agassiego, trenera reprezentacji Polski Leo Beenhakera, którzy dostają podwójne życie: jedno znane z telewizji, drugie to wykreowane, wymyślone przez narratora „Książki twarzy”.

            Do tej pory, w trakcie tej relacji, można było ulec złudzeniu, że język jako bohater a zarazem spoiwo opowieści Bieńczyka stwarza coś w rodzaju monolitu, powołuje do życia poznawczy monizm. Heterogeniczność wywodu jest pozorna, w istocie chodzi tylko o to, co językowe i tekstowe. Otóż i tak i nie.

            Warto myślę zwrócić uwagę na wyłaniający się z najnowszej książki autora „Czarnego człowieka” dualizm. Dotyczy on tego, co przynależy życiu pojmowanym jako literatura i literaturze pojmowanej jako życie. Tę gnomiczną sentencję rzecz jasna wyjaśnię i rozwinę.

Nie przekonuje mnie Bieńczyk jako pisarz, kiedy pisze o swoim latach dziecinnych, relacji z ojcem, z przyjaciółmi, grze w piłkę, spływach kajakowych. Jego opowieść wtedy staje się, by tak rzec, nadmiernie i trochę nachalnie literacka. Chodzi myślę o swego rodzaju nadświadomość literacką, która uniemożliwia wejście w kontakt bezpośredni ze swoim życiem. Sprawa dotyczy chyba w ogóle, szerzej filozofów literatury, bądź literaturoznawców, dla których podstawowym i prymarnym  punktem odniesienia jest Inny zawarty w tekstach literackich. Kiedy Michał Paweł Markowski pisał felietony na tak zwane „życiowe tematy”, wyraźnie czegoś mi w nich brakowało. Chyba nie brakowało mi życia, ono tam było zawarte, brakowało mi literatury.

„Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego to świetna literatura, która opowiada o życiu, ściślej, o osobnym, jedynym i niepowtarzalnym widzeniu świata. Siła „Szkiców piórkiem” bierze się z niezwykle interesującego sposobu przyglądaniu się życiu jako zjawisku, którego doznajemy bezpośrednio, emocjonalnie, sensualnie.

„Książkę twarzy” Bieńczyka natomiast można nazwać swego rodzaju autobiografią czy dziennikiem intelektualisty, w którym główny nacisk położony jest na to, co literackie (czyli życiowe, bo życie staje się w takim wypadku tekstem do przepisania). U Bieńczyka nie ma tak naprawdę dychotomii na to, co literackie i nieliterackie. Każdy temat jest literacki, bo wszystko jest częścią literaturę, a żyjąc  żyjemy „na miarę literatury”. „Książka twarzy” zatem opowiada przede wszystkim o literaturze, jej przedmiotem namysłu jest literatura i basta.

„Szkice piórkiem” natomiast to książka, której przedmiotem jest życie. Tyle tytułem różnic między tym, który jest literaturą (Bieńczyk), a tym, który literaturę powołuje do życia (Bobkowski).

            Dualizm Księgi Bieńczyka najlepiej uwidacznia się w dychotomicznej strukturze dzieła, to jest podziału na to, co przynależne życiu osobistemu (opis relacji z ojcem, granie w piłkę w dzieciństwie, wycieczki kajakowe) a tym, co należy już ściśle do dziedziny literatury. Otóż własne życie, o którym pisze Bieńczyk, jest zbyt literackie można powiedzieć, tym samym brakuje mu życia, czyli żywej, bezpośredniej obserwacji, jak u Bobkowskiego na przykład. Życie u Bieńczyka tylko udaje literaturę. Co innego, gdy Bieńczyk pisze o innych pisarzach (Hugo, Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, Barthes). Wtedy autor, można powiedzieć, staje się naprawdę pisarzem. Bieńczykowi potrzebny jest Inny zawarty w dziele literackim, aby mógł wypowiedzieć siebie poprzez doświadczenie literackie innych pisarzy. Bieńczyk wtedy pisze literaturę innymi słowy, kiedy komentuje literaturę innych. Literatura u Bieńczyka, ta prawdziwa, gdzie język jest najbardziej żywy, przykuwający uwagę, to nic innego jak komentarz do literatury innych pisarzy.

Dlatego nie widzę możliwości napisania prawdziwej powieści u pisarza takiego jak Bieńczyk.

Może on, owszem, pisać powieść w sensie hermeneutycznym oraz intertekstualnym, to znaczy wieść rozmowę z dziełami innych pisarzy. Tak powstaje pod jego piórem, gatunek być może nowy, rodzaj powieści intelektualnej. Ale stworzenie autonomicznego, fikcyjnego świata opartego na wyobraźniowym zmyśleniu wraz z obecną tam strukturą fabularną, precyzyjną formalnie, to zdaje się nie wchodzi w grę w przypadku autora „Nowych kronik wina”.

Przypadek Bieńczyka jest bowiem poniekąd przypadkiem Barthesa (autor zresztą sam świetnie literacko wciela się w autora „Fragmentów dyskursu miłosnego” zapożyczając u Barthesa formę fragmentu i aforyzmu, tworząc własny dyskurs miłosny, oparty głównie na fascynacjach związanych z polską literaturę (Mickiewicz, Słowacki, Krasiński).

Jak stwierdza przytaczany przez Bieńczyka Barthes: „w obecnym stanie moja świadomość mówi, że nie uda mi się i że nie mogę napisać powieści”. Jak pisze Bieńczyk, Barthes wyjaśnia, że: „brakuje mu owej wielkiej imaginacji, umiejętności tworzenia wielkiego kłamstwa; brakuje mu wyobraźni fabularnej, która polega na umiejętności kreacji innego”. Jak pisze z kolei Barthes: „napisać powieść to stworzyć Innego” i dalej: „nazywam powieścią dzieło, w którym dochodzi do przekroczenia egoizmu, lecz nie w stronę arogancji, lecz współodczuwania z innym, współodczuwania w zasadzie mimetycznego”. Barthes miał taką powieść napisać po śmierci matki, z którą był głęboko emocjonalnie związany. Jednak jak zauważa Bieńczyk: „w istocie następuje jakieś załamanie w projekcie, że między żałobą a dojściem do świata i stworzeniem Innego(co jest warunkiem powstania powieści), żłobi się nieprzebyty rów”.

Istota Księgi bowiem, jak zauważa Bieńczyk, „leżała w jej niemożliwości, a nie w jej realizacji”.

Autor „Książki twarzy” również nie mógłby pewnie napisać powieści o swoim zmarłym ojcu. Byt ojca jest bowiem w sensie ścisłym językowy, ojciec jest tylko literaturą, brakuje tam czegoś, co nie byłoby językiem, a obserwacją, a przez to właśnie uzyskało wartość literacką (jak u Bobkowskiego).

Dlatego też najbardziej znakomite fragmenty „Książki twarzy” poświęcone są właśnie literaturze.

To jak Bieńczyk wchodzi w żywy kontakt z cieniami przeszłości, zasługuje na uwagę, a nawet podziw. Podobny chyba jeszcze stosunek do literackiej tradycji ma na gruncie polskim, przywoływany zresztą przez autora „Czarnego człowieka” Jarosław Marek Rymkiewicz.

Pięknie na przykład zarysowana jest paralela w „Książce twarzy” między umieraniem Wiktora Hugo a umieraniem Adama Mickiewicza. To pierwsze, w aurze publicznej, spotykało się z  powszechną, społeczną uwagą było faktem, który obserwował cały, ówczesny Paryż. Umieranie Mickiewicza natomiast, samotne,  pozbawione należnych fanfar, odbywające się w wielkim cierpieniu i udręce. Anonimowe.

W tym też sensie Bieńczyk ożywia niejako literaturę poprzez opis pisarzy jako „ludzi żywych”.

Nieprzypadkowa jest przecież analogia z Boyem (również zresztą przytaczanym jako tłumacz Prousta), który podobny rodzaj literackiej gry uprawiał w swoich pismach. Pod piórem Boya widzieliśmy nagle żywego Przybyszewskiego („Stacha”) i żywego Wyspiańskiego. Ten pierwszy, birbant, hulaka, geniusz, któremu jednak doskwierało wieczne niespełnienie. Ten drugi, stroniący od alkoholu introwertyk ze głęboko niebieskimi, matowymi oczami, które błyszczały żywym, stalowym blaskiem, podpierający framugę chałupy na weselu Lucjana Rydla w krakowskich Bronowicach, którego poezja była żywym, bezbłędnym i genialnym rytmem, rytmem dodajmy bardzo polskim.

Przepraszam za tę wycieczkę w kierunku Boya, a tym samym w polską secesję, ale wydaje mi się, że nieprzypadkowe byłoby zestawienie Bieńczyka i Boya. Być może Bieńczyk to taki nasz współczesny Boy? Od Boya jednak, co dodać należy, różni Bieńczyka świetny, bezbłędny warsztat literaturoznawczy. W tym też sensie jego pisanie nie wyczerpuje się tylko w anegdocie, ale stanowi pretekst do pogłębionych, literaturoznawczych rozmyślań. Tak też chyba powstaje esej, łącząc to, co życiowe, przypadkowe, akcydentalne z pewną strukturą intelektualną, dzięki której przypadek zamienia się w konieczność uzyskując językowy kształt.

            Ostatnie części „Książki twarzy”, poświęcone Barthesowi, są chyba najciekawsze z literaturoznawczego punktu widzenia. Bieńczyk chyba najlepiej czuje się w obszarach poststrukturalnych, gdzie opozycja tekst-życie traci na znaczeniu na korzyść wszędobylstwa „tekstowego świata”. Przy czym zauważyć i zaznaczyć trzeba, że w tekście pisanie Bieńczyka się nie wyczerpuje; tekst to również egzystencja. Szkic o Rolandzie Barcie nie byłby tak dobry i przejmujący, gdyby nie zarysowany w nim aspekt egzystencjalny. Roland Barthes stał się pod piórem autora „Melancholii” nie tylko geniuszem literaturoznawstwa, strukturalizmu, filozofem, który komentuje dzieła literackie. Barthes jest również żywym człowiekiem, głęboko związanym z matką, w którego pisarstwie to, co egzystencjalne i to, co strukturalne istnieje jakoś, w dziwnej koincydencji.

            Na koniec tych rozmyślań chciałem jeszcze raz przedstawić i pogłębić problem: Bieńczyk jako pisarz. Czy Bieńczyk jest pisarzem? Nie jest, kiedy pisze o swoim życiu, wtedy jakby brakuje mu języka, albo powiedzmy inaczej: nie jest to ten język, który by pasował do specyfiki Bieńczykowego doświadczenia i percypowania. Podobnie rzecz się miała z felietonami Michała Pawła Markowskiego zamieszczanymi w „Tygodniu Powszechnym” na ostatniej stronie pisma.

Tam również owa reguła, być może nie sprawdzająca się we wszystkich przypadkach, że filozof literatury niekoniecznie jest dobrym pisarzem, zdała się jednak w przypadku Markowskiego sprawdzać.

Bieńczyk najlepiej i najbardziej przekonująco brzmi, jeszcze raz powtórzę, kiedy pisze o literaturze innych pisarzy, albo o innych badaczach literatury, cierpiących na tę samą niemożność stworzenia „żywej” literatury. 

Bo też dla autora „Książki twarzy” nie ma przepaści pomiędzy tekstem a życiem. Smakowanie wybornego, starego wina jest podobne do sposobu odbioru fraz klasyków, starych, mistrzów i filozofów. Tym samym bordeux podobnie smakuje jak gnomiczna filozofia Heideggera czy epifaniczna poezja Miłosza. Ten sam rodzaj intelektualnego sybarytyzmu towarzyszy Bieńczykowi, kiedy robi głęboką analizę wiersza, powieści, utworu i kiedy pije swoje ulubione wino.

Literatura jest dla niego punktem wyjścia i dojścia, być może nie ma w niej miejsca na nietekstowe przeżywanie świata. To jest z jednej strony fascynujące, a z drugiej nużące, świeża obserwacja, impuls, nagła myśl, błysk, olśnienie (będące naturalnym surowcem literatury jak u Bobkowskiego), ginie gdzieś na rzecz wszędobylstwa literackości.

            „Książkę twarzy” traktuję jako powieść intelektualną, której przedmiotem jest sama literatura, namysł nad nią, ale również wejście z nią w żywy, bezpośredni, sensualny kontakt.

Może być ona również nazwana rodzajem powieści totalnej (niemodnej w epoce fragmentu). Jej pozorna fragmentaryczność bowiem maskuje modernistyczną tęsknotę za ogarnięciem całości swojego doświadczenia. Zatem totalność, nieskończoność z jednej strony, a z drugiej fragmentaryczność, niemożliwość i nierozstrzygalność to dwa bieguny modernistycznego z ducha (postmodernistycznego?) dualizmu, który widać w „Książce twarzy”.

Tak. Myślę, że w najnowszej książce Marka Bieńczyka zawarta jest tęsknota za dziełem totalnym i nieskończonym, la literature et le infini.

Zresztą sama struktura i układ esejów nasuwają myśl o przemyślanej, domkniętej kompozycji.

Wątki poruszane na początku powracają w późniejszych partiach (na przykład dziecinna fascynacja Indianami i poruszenie tego samego tematu w dziale „Geografica”, gdzie mowa jest o ludności rdzennej Kanady).

Również ilość poruszanych zagadnień, szeroki wachlarz tematyczny (obecność tematów takich jak sport, geografia, przekład, obraz, zmysły) przywodzi na myśl wspomniane przeze mnie na początku silva rerum, swoisty tekstowy oraz intelektualny kolaż z różnych dziedzin ludzkiego doświadczenia.

            W życiu jest jak w literaturze. Chodzi o język, który pozwala dojść do głosu Innemu.

Życie bez języka byłoby pozbawione drugiego, głębszego dna. Życie w samym tylko języku pokazuje natomiast bezpośrednie doświadczenie życia jako niemożliwości. Marek Bieńczyk pokazał w swojej dualnej Księdze ponowoczesności, że możliwe jest wytrwanie w tej niemożliwości.

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko