Mirosław G. Majewski – Zaduszki

0
452

Mirosław G. Majewski

 

 

ZADUSZKI

(fragment)

malczewski szkic1Stefan był jedynym podróżnym, który wysiadł z pociągu na tej zapomnianej przez Boga stacji. Przeszedł przez zarośnięte perzem nieczynne torowisko, spojrzał na zabitą dechami poczekalnię i ominąwszy budynek z lewej strony, przy starej, nieczynnej już pompie, znalazł się na dworcowym placu, na którym to w latach świetności Nebelstad czekały na podróżnych dwie, a czasem i trzy taksówki marki Wartburg, Wołga i Warszawa

– Witaj w domu – uwolnił z siebie tłamszony od dłuższego czasu sarkazm.

Vis a vis stacji zapadał się piętrowy budynek pawilonu handlowego, którego budowę pamiętał ze szczenięcych lat, czyli sprzed pół wieku temu. Przed pawilonem pasły się  zdziczałe kozy, a jedna z nich baraszkowała na dachu.

Jeżeli są kozy, muszą być i ludzie. Doszedł do słusznego wniosku.

– A pan do kogo?

Wzdrygnął się na widok przygarbionego staruszka, który wyrósł przed nim jak spod ziemi.

Staruszek przez dobrą chwilę prostował się, aby przyjrzeć się uważnie przybyszowi.

– Ja…- Nie wiedział co odpowiedzieć. Przyjechał do miejsca, a nie do ludzi. Przyjechał zmierzyć się z przeszłością, długo zwlekał, ale w końcu przyjechał – Ja do nikogo, ja tak, na cmentarz…

Staruszek wyprostował się na dobre, jakby go ktoś przejechał gorącym żelazkiem, a na jego kartoflanej twarzy E.T. pojawił się ironiczny uśmieszek.

– Na cmentarz powiada pan – po czym zaczął grzebać w grubym skoroszycie, których kilka ściskał pod pachą.

Stefan miał przytaknąć, kiedy na plac, prychając przytoczył się rozklekotany autobus rodem z Kalkuty. W tylnych drzwiach najpierw pojawił się duży, pełen grzybów wiklinowy kosz, tuż za nim puszysta baba, taka, jakby trochę znajoma. Nie wiedział tylko, czy bardziej “jakby” czy bardziej “trochę”.

– Ma pan może papierosa? – zapiszczał staruszek.

– Przykro mi, nie palę. Rzuciłem – pochwalił się Stefan przyglądając się kierowcy z siwą, kozią bródką. Ten uchyliwszy okno, wystawił łokieć, przypalił papierosa i zabawiał się robieniem kółek z dymu.

Takie kółka z dymu robił mały Sylwio, ale było to jakieś pół wieku temu. Może to on? Może to Sylwio. Stefan ucieszył się na taką ewentualność. Ostrzegali go przed tym powrotem, mówili, że nie ma już do czego wracać, chyba, że 1 listopada na cmentarz. Ale przypomniał sobie w tej chwili, że Sylwio zawsze marzył o tym, aby zostać kierowcą pekaesu. Musi to sprawdzić! Podchodzi do szoferki nie bacząc na swój cień w osobie staruszka wertującego w skoroszytach.

– Dzień dobry – Stefan na chwilę traci pewność siebie widząc matowy wzrok kierowcy.

– Dobry – ten nie przerywa robienie kółek. Pyk i następne. Pyk i jeszcze jedno.

– Miałem… Ale było to wieki temu, kolegę, który robił takie kółka. Na imię miał Sylwester.

Kierowca znieruchomiał krztusząc się dymem z którego nie zrobił już kółka.

– Ja jestem Sylwester – wykasłał postrzępiony obłok dymu.

– Sylwio? – Chciał się upewnić Stefan.

Kierowca przez chwilę milczał, po czym jego matowe oczy zalśniły.

– Ja pierdolę! Nie wierzę! Stepan! Kurwa mać. Stepan – I już go nie było w oknie. Stanął przed Stefanem zastanawiając się co zrobić z rękoma, aż w końcu złapał go za bary i potrząsnął tak, jak potrząsa się butelkę wypełnioną naturalnym sokiem z antonówki. – Wróciłeś!

– Tak jakby – przyznał Stefan nie chcąc urazić Sylwia nachalnością swojego, bądź co bądź, wątpliwego powrotu.

– Stepan, krogulcu, za dwie minuty mam odjazd. Gdzie cię znaleźć?! Musimy pogadać o starych Polakach, Bo…Gdzie się zatrzymałeś?

– Przed chwilą wysiadłem z pociągu. Nie mam gdzie się zatrzymać.

– Nie pierdol mi tu takich rzeczy!

– Szefuniu, ruszamy, bo do roboty nie zdążę – z przednich drzwi wychylił się zniecierpliwiony pasażer.

– Moment! Pamiętasz stary posterunek milicji?

– Stary? Pamiętam posterunek, ten przy restauracji.

– No, to ten stary właśnie. Gmina go przejęła jak wybudowana nowy i zrobiła tam cztery czynszowe mieszkania. – sięgnął do kieszeni i wcisnął Stefanowi klucze – Mieszkam na pierwszy piętrze pod numerem 3.

– Ale…

– Jedziemy?!

– Jedziemy. Zaraz, kurwa! Nie wściekaj się, nadrobię po drodze. Słuchaj Stepan, wal do mnie jak w dym. Będę po 23.00. Kurwa, nawet nie wiesz jak się cieszę – wsiadł do autobusu. Ruszył – Aha, lodówkę traktuj jak swoją. Na razie! – wykrzyknął przez okno aby wszystko było jasne. – Zamknij ryja, powiedziałem, że nadrobię po drodze!

Cały Sylwio! Jako specjalista od kółek zrobił kółko, zatrąbił, skręcił w lewo, w stronę kolejowego wiaduktu i zniknął za szpalerem starych klonów, które pamiętały czasy Otto Bismarcka. Nadrabiał.

– Znaczy się pan niby tutejszy – zauważył staruszek patrząc jak Stefan potrząsa w dłoni kluczami, po czym wsuwa je do kieszeni spodni.

– Co? No tak, jestem jakby tutejszy. A raczej byłem…

– Stepan. Pamiętam Stepana. Anarchista był. – pochwalił się swoja pamięcią.

– Zgadza się. Anarchista – przyznał Stefan – a pan, to kto?

Staruszek przygarbił się na chwilę, jakby nurkował w głęboką przeszłość z której głębin można już nie wypłynąć.

– Ja… – spojrzał na Stefana – Ja, to Poeta. Pamiętasz?

Stefan cofnął się. Jakże mógłby nie pamiętać Poety, jedynego literata w Nebelstad.

– Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha – zauważył Poeta, który przepoczwarzył się w staruszku nie wiadomo kiedy i po co.

– Zygmunt! – Stefan w ostatniej chwili przypomniał sobie imię Poety.

– Fajnie, że wróciłeś. Wszyscy wracają – rozejrzał się wkoło, jakby z obawą, że ktoś może usłyszeć to, co zaraz powie – chociaż nie wszyscy są tego świadomi.

Od jakiegoś czasu dął wiatr, ale Stefan dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę, zapadał zmrok, jakoś tak nie w porę. Bez wyraźnego powodu zrobiło się i zimno i obco.

      – Chyba zapomniałem gdzie był posterunek milicji – przyznał Stefan opanowany irracjonalnym lękiem, że będzie musiał tułać się po wymarłym miasteczku niczym bezdomny pies. Często miewał takie nieprzyjemne sny. A może to nie były sny, tylko alternatywne światy, w których to światach dmie bez ustanku wiatr, a kozy podskubują topole rosnące na dachach wymarłych budynków.

      – Myślisz, że ten kierowca jest prawdziwym Sylwestrem? – zaczął mantrować Poeta kartkując kolejny skoroszyt, jakby szukał w nim odpowiedzi na niezadane pytania – że to ten sam mały Sylwio z którym piłeś tanie wino, z którym paliłeś tanie papierosy, z którym chodziłeś nad jezioro popływać wodnym rowerem, z którym kradłeś jabłka z ogrodu pełnego kolorowych krasnali u tego Niemca?

      – Nie wiem…

Wiatr zaczął dąć w głowie Stefana, a półdzikie kozy zaczęły oskubywać go z racjonalnego myślenia. Zapomniał o Poecie, o poecie, który się zestarzał i zmarszczył jak E.T. O poecie, który umarł, a którego zamiast pochować w poświęconej ziemi, zabili dechami w starej, dworcowej poczekalni, w której już nikt nie czeka na żaden pociąg.

Stefan powłócząc nogami szedł nurzającymi się w półcieniach uliczkami Nebelstad szukając starego posterunku milicji. A za nim karnie szły kozy. A kozy miały zielone ślepia demonów i śmieszne kozie bródki, takie same jak Sylwio, który wrócił z Holandii do Nebelstad aby zostać kierowcą rozklekotana autobusu rodem a Kalkuty.

Wiatr dął. Uliczna lampa to zapalała się to gasła oświetlając kolumnę ogłoszeniowego słupa. Słup stał w tym miejscu w którym stać powinien, obok starego kiosku z gazetami. Kawałek dalej były tory porośnięte teraz perzem i dzikim jęczmieniem, za torami była składnica drewna, za składnicą rzeka, za rzeka morenowe wzgórza, za wzgórzami szosa po której pędził Sylwio poszukując straconego czasu.

W kiosku, jak zwykle o tej porze sprzedawał pan Nietzsche.

– Dobry wieczór – przywitał się nie swoim, bo dziecięcym głosikiem chłopca przed mutacją Stefan, podając panu Nietzsche karteczkę złożoną na czworo.

     – Dobry wieczór – uśmiechnął się pan Nietzsche rozkładając złożoną kartkę, po czym zaczął półszeptem sylabizować – Panie Nietzsche, bardzo pana proszę, aby pożyczył pan mojemu synowi Stefanowi 100 złoty do piętnastego. Z góry bardzo dziękuję…  – Pan Nietzsche przestał czytać – No dobrze… – Pan Nietzsche westchnął i wyciągnął z kasy stuzłotowy banknot, złożył z powrotem kartkę i oddał małemu Stefanowi – Tylko nie zgub! – Ostrzegł pan Nietzsche

      Pan Nietzsche, pan Nietzsche, pan Nietzsche. Gdzie pan teraz jest, panie Nietzsche?

 Stefan pokiwał głową i pobiegł do domu stojąc jednocześnie przy słupie, który od czasów Otto Bismarcka stał w tym miejscu właśnie…


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko