Jacek Bocheński – Felietony ( Wstyd, Duch Bieluch, Jutro)
30.06.2016 jacekbochenski
Konstancin. W ogrodzie dojrzewają wiśnie. Nie wszędzie jednakowo. Gdzie słońce dociera bez przeszkód, tam zwisają już pełnokrwiste owoce. Gdzie sąsiedztwo długoiglastych sosen i świerków srebrnych nie dopuszcza słońca do porastających dołem drzewek wiśniowych, tam na gałązkach zielenią się dopiero małe kulki, zbliżone nieco kształtem do jajeczek, a raczej do pestek, które pewnie się w nich formują. Ale ich zielona skórka z dnia na dzień, powiedziałbym wręcz, z godziny na godzinę jaśnieje w ciepłym powietrzu. Następnie żółcieje. Tak to jest.
Jednak nie tylko świerki i sosny długoiglaste zasłaniają wiśniom słońce. Wiśnie robią to też same sobie, wysokie niskim . A jest w ogrodzie, jeśli dobrze policzyłem, siedem owocujących, dorosłych wisien różnej wysokości i młodziutka ósma, ledwo co posadzona. Te najwyższe na grubych pniach, spękanych, szorstkich, pokrytych koloniami tarczownicy, rozwidlają się niemal tuż nad ziemią w kilka niewiele cieńszych konarów i razem tworzą w górze jedną rozłożystą koronę. Gałęzie ciążą ku dołowi, a tu i ówdzie widać na nich dekoracyjnie rozwieszone, na ogół parami, dojrzałe już całkiem ciemnoczerwone wiśniowe kolczyki.
Mnie jednak najbardziej fascynuje trzecia, pośrednia faza kolorystyczna dojrzewania wiśni, ta między zieloną jeszcze dziecięcością a późną, dostojnie bordową czerwienią. Jest obecna wśród tego wszystkiego także faza niejako międzyfazowa, faza mienienia się to na jednym, to na drugim, jaśniejącym lub żółciejącym policzku młodej wiśni. Faza różowienia. Widzę, co te wiśnie na drzewach robią. Zanim ostatecznie się zakrwawią, upodobają sobie krew, nasiąkną krwią, nasycą się krwią, zobojętnieją na krew, zginą w rozlewie krwi, te wiśnie się rumienią! One się jeszcze wstydzą!
Tego w świecie ludzkim już nie ma. Nikt niczego się nie wstydzi. Ani grubiaństwa, ani perfidii, ani idiotyzmu, ani podłości, nie mówiąc o przestępstwie. Teraz może co najwyżej komuś innemu naurągać, że ten drugi nie ma wstydu, a powinien, bo wstyd być takim, jak on, łajdakiem. Mówi się to bez odrobiny własnego wstydu, przeciwnie, z poczuciem dumy i wielkiego zadowolenia z siebie. Nikt nie oblewa się rumieńcem. Jedynie wiśnie na drzewach, nim dojrzeją do stanu absolutnej satysfakcji z siebie, pękatości, przekrwienia, nadęcia i upadku. Bo zdarza się, że któraś po długim namyśle decyduje się spaść na ziemię. Ale czy to namysł i decyzja , czy tragiczna katastrofa? Chciana czy niechciana? Ach, co ja tam wiem o życiu psychicznym wiśni! Może mi powiecie, że takiego życia nie ma? A jesteście pewni?
Ja pewien jestem tylko tego, że część tych upadłych kończy na ogrodowej ścieżce, wyłożonej kostką Bauma. Nie zauważamy nawet, że spacerując rozdeptujemy je na miazgę. Tak rozgniecione leżą potem we własnej , zakrzepłej krwi, aż je zmywa deszcz.
– Są robaczywe. Co druga z robakiem – mówi ogrodnik. Siedzi nad kubłem pełnym wiśni i dryluje nożykiem każdy owoc po kolei. – O, widzi pan, taki biały robak. Są robaczywe , bo nie pryskane – wyjaśnia.
26.06.2016 jacekbochenski
Chełmski Duch Bieluch, którego przed powrotem do Warszawy dostałem od Justyny na Dworcu Autobusowym w Lublinie, jest duchem białego niedźwiedzia, mnie jednak wydał się podobny do białego ptaka. Pewnie tak to widzę dzięki utrwalonemu w pamięci przekazowi rodzinnemu, sięgającemu początków dwudziestego wieku. Wedle tej relacji młode duchy męskie w narzuconych na siebie prześcieradłach ukazywały się w ciemności z rozpostartymi ramionami i machały nimi jak skrzydłami, a służyło to wesołym kawalerom do straszenia panienek.
Duch Bieluch nie ma z takim lekkoduchostwem duchów nic wspólnego. Jest solidnym duchem niedźwiedzia, legendarnego mieszkańca chełmskich podziemi kredowych, zrobionym z wydobywanej tam od trzynastego wieku kredy. Chełm stoi na kredzie. Wznosząca się nad miastem Górka, nazywana bardziej uroczyście Górą Chełmską, Zamkową lub Katedralną, jawi się w mojej świadomości jako “góra kredowa” lub góra na kredzie z górującą nad wszystkim cerkwią. I słusznie, bo innego podłoża niż kredowe Górka nie ma. A prawosławną cerkiew zbudowali tam w dziewiętnastym wieku Rosjanie, zgodnie ze swym ówczesnym programem forsownej rusyfikacji ziem polskich. Później o prawo do bazyliki na Górce walczyli zawzięcie Ukraińcy i Polacy, czyli greko-katoliccy unici i rzymscy katolicy. Walka toczyła się ze zmiennym szczęściem w różnych czasach. Teraz jest chyba remis, ale nie wiem na pewno. Będę musiał zapytać Justynę.
Podarowała mi na pożegnanie rodzaj talizmanu. Chełmski Duch Bieluch ma pewną moc magiczną, spełnia mianowicie powierzone mu życzenie, ale podobno jedno, dlatego nie należy szafować życzeniami.
Justyna towarzyszyła mi do ostatniej chwili na Dworcu Autobusowym. Była dla mnie czuła i troskliwa, jak jest, wyobrażam sobie, dla roślin. I wyobrażam sobie, że przecież mogę mieć drobne kolce, jak pitaja, a nie wiem o nich i czasami kłuję. Jednak Justyna rozumiała mnie na tym dworcu bez słów i była bardzo miła.
Wstąpiliśmy do samoobsługowej kawiarenki przydworcowej z ogródkiem pod markizami napić się kawy. Justyna powiedziała, że po nią pójdzie. Zdjąłem z głowy inną czuwającą nada mną, wierną towarzyszkę, białą czapeczkę, z którą przed rokiem przeżyliśmy upadek do potoku w Dolinie Białego. Wstawiłem pod stół małą walizkę na kółkach i siadłem za stołem. Justyna przynosiła kawę w plastikowych szklankach jednorazówkach, kolejno po jednej.
– Muszę tak nieść, to w tej ręce, to w tej, bo parzy – powiedziała.
Ale zgrabnie uwinęła się z tym noszeniem i po chwili też siadła. Sprawdziła jeszcze przez Internet w swoim smartfonie rezerwację mojego biletu, jej numer. A nie wspomniałem, że ofiarowała się przedtem wyręczyć mnie w załatwieniu rezerwacji. I załatwiła. Sprawdzony numer wypisała mi na kartce. Następnie sięgnęła głębiej do torebki i wydobyła Ducha Bielucha. Nie było czasu, by przyjrzeć mu się dokładnie i omówić symbolikę, bo podjechał autobus. Kierowca poprosił o bagaże. Ruszyliśmy w jego stronę i wtedy okazało się, że zgubiłem białą czapeczkę.
– Widzę ją! – zawołała Justyna. – Leży pod stołem. – Poszła po nią i szybko przyniosła.
Lubelski real z Justyną trwał jeszcze wśród tłoczących się pasażerów i skończył dopiero w drzwiach autobusu. Reszta należy prawdopodobnie do Ducha Bielucha.
Wkrótce po moim odjeździe Justyna wyjechała do Chełma. Napisała już stamtąd, że w Lublinie jest za gorąco. Zrobiło się duszno. Nie ma czym oddychać.
25.06.2016 jacekbochenski
Znam niebezpieczeństwo pisarskiego wdepnięcia w aktualia historii przelotnej i znam obawę przed nim uwierającą, jak ból gardła. A niebezpieczeństwo jest prawdziwe. Zwłaszcza że znajdą się zawsze patetyczni naganiacze, którzy przycisną twojego poczucie “trzeba”, aby cię zapędzić na manowce pozoru i przelotności. Twój błąd wyjdzie na jaw jutro.
Co jest zdarzeniem istotnym i ma być opisane? Krzyk pawia? Ciało kobiety? Liść łopianu? Żyłka na liściu? Wieczne ciało, wieczny liść? Czy zmierzch Europy? Ależ to, co cię rzeczywiście obchodzi! A jeśli obchodzi mnie i to, i to?
Pytanie o prymat, czyli co jest ważniejsze, nie mnie pierwszemu zagląda w oczy i nie po raz pierwszy. Zaglądało w Polsce z przerwami przez dwieście lat. Jednak było to zawsze pytanie polskie. Nagle zrobiło się europejskie.
Jacek Bocheński Blog II