Andrzej Wołosewicz
Postscriptum
Postscriptum pisze się po. Po czym? Po części zasadniczej. Dlaczego więc coś po czynię tytułem? Bo mój świat już umarł. Cokolwiek się w nim dzieje, jest poza głównym nurtem, ale dla mnie stanowi centrum.
Czytam książki, dużo czytam. Nawet w kręgu najbliższych znajomych i rodziny jestem przez to odszczepieńcem, książkowym świrem. Inni czytają mniej lub wcale.
Nie mam konta na facebooku. Miałem przez chwilę. W spóźnionym owczym pędzie założyłem je ze cztery lata temu, ale zlikwidowałem niemal od razu. Te tabuny znajomych i znajomych znajomych i znajomych znajomych znajomych itd., których wcale nie znam i nie ma ochoty znać, te nowe zdjęcia starych znajomych – istna plaga! Skąd ten zbiorowy ekshibicjonizm? Zupełnie tego nie rozumiem, wcale mnie to nie kręci. Jestem w stanie to zrozumieć u młodzieży z którą pracuję, ale ona ma lat 14-17 a nie 30+, 40+ czy 50+. Myślałem, że się z tego wyrasta, a tu nie można otworzyć skrzynki pocztowej, by nie dostać wieści, że właśnie Antek, Ania, Zbyszek czy Wojtek wrzucili nowe zdjęcie do sieci. Dla mnie to jakiś żenujący wymiar kontaktów. Owszem, po uwadze Zbyszka Joachimiaka, że facebook pozwala szybko się zintegrować w ważnych sprawach, zadziałać sprawnie wobec dobrych i potrzebnych inicjatyw, uznałem go (tego facebooka) za pożyteczne forum. Gdyby nie to, że ową pożyteczność od razu oblepiają owi ekshibicjoniści, jak ongiś stonka ziemniaki.
Poza tym do konta na facebooku zraził mnie jego niechlujny język. Przeczytałem ze dwa lata temu, że mogę nawiązać znajomość z …. Kazimierzem Ratoniem. Nawet nie przypisuję założycielom tej strony niewiedzy, że Ratoń nie żyje od ponad trzydziestu lat, raczej łączę to z językową niefrasobliwością, bo przecież facebook kręci się wokół kontaktów, więc lepiej brzmi: możesz się skontaktować (z Ratoniem) niż: poczytaj o (Ratoniu). Nie skarżę się, konstatuję.
Nie skarżę się. W moim umarłym świecie jest naprawdę fajnie. Mam Jacka Geislera, z którym mogę pogadać i o poezji współczesnej i o tym, że Norwid w swoich listach jest jakiś wielce chorobliwy, tak samo językowo sztuczny jak w swojej – nowoczesnej na jego czasy – poezji. Mogę pasjonować się Wstępem Woroszylskiego do wyboru jego wierszy sprzed ćwierćwiecza (1982), wstępem składającym się z trzech krótkich tekstów z lat 1968, 1973 i 1981, które pozwalają zobaczyć, jak Woroszylski patrzy na samego siebie w różnym czasie. Pasjonujące.
W moim umarłym świecie mogę cieszyć się tym, że z moim siedmioletnim wnuczkiem Adasiem zajmujemy się sobą i jego ciekawością świata na mój sposób. On nie ma w domu telewizora, używa co prawda laptopa, ale go – dzięki trosce rodziców-informatyków – nie nadużywa. Raczej jest z mojej, Guttenbergowej cywilizacji a nie z facebooka. Sądzę tak po tym, jak ostatnio prosił, by jego ledwie dwumiesięczną siostrzyczkę jak najszybciej nauczyć czytać, by mogła samodzielnie czytać instrukcje do gier planszowych i z nim grać. Ma więc wobec siostry bardzo określone plany…
W moim umarłym świecie wyczuwam więcej życia niż w tętniącym aktywnością internecie. Nawet gdy jedna z telefonii reklamowała się jakiś czas temu mniej więcej w taki sposób: dołącz do nas, będziesz miał TRZY miliony nowych znajomych, to mnie nie skusiło. Rozumiem, że idzie tu o liczbę abonentów, do których można dzwonić „za darmo” (jest jakieś „za darmo” na tym świecie?) a im tych abonentów więcej, tym bardziej prawdopodobne, że znajdują się tam i Twoi znajomi – taki zdaje się być sens tego przekazu reklamowego. Ale po kiego grzyba mi tylu tych znajomych, gdy mam kłopoty z dobrym obsłużeniem kontaktów z tymi nielicznymi, na których mi zależy. Znalazłem nawet wsparcie tych moich tetrycznych podejrzeń, że ilość nie przechodzi tu w jakość lecz w bylejakość. Że nie sprawdza się tu stara leninowska zasada. Oto badania, które przytaczam za „Gościem Niedzielnym” (nr 4 z 24 stycznia 2016), cytuję: „Z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Oksfordzkim wynika, że nasz mózg nie jest w stanie ogarnąć relacji z większą grupą niż 150 znajomych. Dotyczy to zarówno świata realnego, jak i wirtualnego. To ograniczenie wynika wprost z możliwości naszego mózgu. Gdy grupa osób, z którymi chcemy utrzymywać towarzyskie czy przyjacielskie relacje, przekracza 150, nie jesteśmy w stanie śledzić ich losów, a to nieuchronnie oznacza rozluźnienie związków emocjonalnych z tymi osobami. Relacje internetowe mają identyczne ograniczenia. Dodawanie do znajomych w mediach społecznościowych setek ludzi skutkuje drastycznym obniżeniem jakości relacji ze wszystkimi. Także z tymi, którzy są bliżsi sercu użytkownika niż inni.”
Zostawiam Czytelnika z tymi wnioskami z badań udając się na dwutygodniowy urlop bez laptopa, internetu, tylko z dostępem do telewizora z powodu Mistrzostw Europy. Do spotkania po 15 lipca. Odpocznijcie i ode mnie.