Piotr Wojciechowski – Ludzie tragiczni, wyspy łagodne

0
83

Piotr Wojciechowski



Ludzie tragiczni, wyspy łagodne


 

piotr-wojciechowski     Czytała dużo, między jednym pacjentem a drugim w internistycznym prywatnym gabinecie przeważnie stroniczkę Marcela Prousta. Swoim synom przez całe życie wysyłała karteluszki, bibułkowe serwetki z zapisanymi cytatami.

    Z papierowego bałaganu wyławiam te karteluszki, butelki rzucone w wodę czasu, przez którą przedziera się okręt głupców z Hieronimusa Boscha.  To my na pokładzie. Co chwila ktoś wyskoczy z teorią spisku, która tłumaczy wszystko.

    Znam blisko takich, którzy sądzą, że te arabskie wyrostki umierające aby zabić, to tylko amunicja, którą, ktoś do nas strzela. Że Soros chce przy pomocy imigrandy wykończyć europejskie państwa narodowe.

   Ktoś inny widzi w tych aktach terroru wojnę obronną Islamu przed unicestwieniem. Islam – twierdzi – nie może współżyć z liberalną, feministyczną, erotyczną, indywidualistyczną, egoistyczną, konsumpcyjną cywilizacją Bogatego Zachodu. Dlaczego najbardziej zagrożony jest Paryż? Bo to Lido, Crazy Horse, itd. z Charlie Hebdo na dokładkę, mityczne centrum zła, Babilon i Sodoma. Dlaczego ten a nie inny klub w Orlando? Ano – już sam klub nocny to zgroza, a jeszcze tacy, co głośno wołają, ze kochaną inaczej.

   Jeszcze inni tłumaczą mi, że przegrywać musimy z Islamem na 3 frontach – demografii, imigracji, terroryzmu. Bo jesteśmy ciastkiem, które oni chcą zjeść, chociaż wiedzą, że jest zatrute. Nienawidzą swojego apetytu bardziej niż nas.

   A tymczasem, powiadają mi podróżnicy, ze indywidualnie to najczęściej łagodni, gościnni, mili ludzie. Moi przyjaciele, Ślązacy z Niemiec pojechali na wycieczkę do Chin. Tam zaprzyjaźnili się z parą Persów. Persów z Niemiec, wyznających nieortodoksyjną odmianę Islamu. Moi przyjaciele byli zachwyceni ich religijnością, delikatnością, gotowością do współczucia. Może więc zło jest z tłumu, z systemu, a dobro z osoby. Sięgam po kartkę z cytatem. A tam właśnie przeciwstawienie dobrego człowieka i świata przeklętego”:  Panait Istrati w powieści „Kodyn”: „A chciałbym ludziom być bratem! Ale nikt mi nie odpowiada. Człowiekowi, który urodził się dobrym, nikt nie chce pomóc, aby mógł dobrym pozostać, a cóż dopiero takiemu, który nie miał  szczęścia urodzić się dobrym”.

Przypomina mi się od razu inny cytat, przyszedł niedawno przez e-mail od zaprzyjaźnionej duszy z Krakowa. Szekspir  w “Jak wam się podoba”:

Czy nie wiesz, że są ludzie, którym cnota, 

Własna ich cnota jest nieprzyjacielem? 

I ty należysz do liczby tych ludzi, 

Dla ciebie także wszystkie twoje cnoty 

Uświęconymi są tylko zdrajcami. 

O, świat przeklęty, gdzie wszystko, co dobre, 

Dla posiadacza trucizną jest tylko! 

     Te cytaty przenoszą mnie do Persji właśnie w lata czterdzieste. Wbrew Panaitowi Istrati, zapomnianemu rumuńskiemu pisarzowi, wbrew Szekspirowi, siedemdziesiąt trzy lata temu  w Kazachstanie i Turkmenistanie, w Persji na plaży w Pahlevi, potem w Isfahanie, Meszhedzie, Teheranie  ludzie pomagali sobie wzajem „dobrymi pozostać”. I to miało charakter masowy. W roku 1942 Co najmniej osiemnaście tysięcy dzieci wyrwano z głodu i poniewierki komunistycznego imperium, co najmniej osiemnaście tysięcy dzieci obdarzono nowym życiem, nakarmiono, odziano, otoczono opieką lekarską, posłano do szkół. Armia generała Andersa, jakby na marginesie swojego czynu zbrojnego, stworzyła taką wsypę ocalenia i sensu. melodramatu. W stronę tej wyspy podróżuję w czasie.

    Zaplątałem się od wiosny  w wielki tekst, wobec którego  się mały i niekompetentny, a jednocześnie głęboko zobowiązany. Podróżuję w przeszłość. Próbuję wytrychami studiów i wyobraźni otworzyć świat jednego z najdziwniejszych epizodów II Wojny Światowej. Pamiętam wojnę. Jako dziecko miałem świadomość tego, że żyję czasie wojennym, czasie strasznym. Nigdy jednak nie wspominałem literacko ani mojego wojennego Lublina, ani wsi Lubelszczyzny, które widziałem. Teraz też nie wspominam – zaglądam w wojenne dzieje moich rówieśników, albo tych, co byli parę lat starsi. Szukam tych, którym wtedy udało się trafić na łagodną wyspę w morzu krwi i ognia. Oto w szaleństwie przemocy, pożogi, zabijania, które na prawie sześć lat ogarnęło planetę, pojawiła się strefa dobra, pomocy, dzielności. Próbuję pisać coś, co jest przypomnieniem tej wyspy dobroci, opowieścią o fikcyjnych osobach, ale opowieścią niosącą prawdę. Czy to potrzebne młodym, najmłodszym pokoleniom? Może wystarczyłby komiks, gra komputerowa, parada jednostek imitacyjno-rekonstrukcyjnych?

  To nie moje specjalności, a mnie chodzi jednak nie tylko o potrzebną lekcję historii. Dziś, kiedy tylu ludzi lęka się, że szaleństwo i chaos znowu może nam grozić, jest czas na takie przypomnienie. Dziś, kiedy tylu ludzi odpycha od siebie myśl o spotkaniu z ludźmi spoza Europy, dziś kiedy taka niepewność łączy się  dynamizmem obecnego w Europie Islamu, pokazanie, jak ludzie innej cywilizacji okazywali życzliwość polskim dzieciom i polskiej sprawie, może być krzepiące i wychowawczo potrzebne. Mam w oczach obrazy tego, co mi opowiedziano. Owoce podawane głodomorom za drutami sierocińców. Pomarańcze rzucane w okna pociągów, na ciężarówki. Wiem, że mamy  dług wdzięczności za polskie dzieci w Iranie, w Indiach, w wielu krajach Bliskiego Wschodu i Afryki. Wiem też, że tam nie uratowałby się ani jeden Polak, gdyby nie logistyczna sprawność aroganckich, imperialnych, egoistycznych Brytyjczyków, którzy uczciwie odliczyli od polskiego skarbu narodowego koszty swojej pomocy. Ale to przecież to jeszcze nie cała prawda. Brytyjczykom wyjaśnił generał Anders, że polski żołnierz nie będzie się bił, jeśli będzie miał świadomość, że jego rodzinę zostawiono na pastwę głodu, tyfusu, czerwonki, enkawudzistów, sowieckiego bezprawia. Jeszcze nie wiem, ile jest prawdy w tym, ze ewakuacja cywilów – kobiet, starych, dzieci – wydarzyła się wbrew rządowi w Londynie, wbrew ustaleniom sojuszników. Osobista dobroć generała otworzyła drzwi. Inni też mogli być dobrzy. Hanka Ordonówna pielęgnująca wychudzone sieroty w ochronkach. Radża w Indiach adoptował pięć tysięcy polskich dzieci, książe w perskim Isfahanie dał pałac na sierocinec. A przed nimi tysiące żołnierzy Andersa. Faktem jest, że w rejonach formowania wojska schorowani, wygłodzeni żołnierze dzielili się racjami zupy i chleba, konserwami i czekoladą z koczującymi wokół obozów tłumami wygłodzonych dzieci i kobiet.

   Faktem jest  też ludobójstwo dokonane przez komunistów z Moskwy. To fakt, że uratowane przez armię Andersa czterdzieści parę tysięcy Polaków, w tym prawie połowa dzieci, do tylko część tych, co dążyli do Turkiestanu i Uzbekistanu po pakcie Sikorski-Majski. Faktem jest, że na zsyłce setki tysięcy zmarło z głodu, chorób, wycieńczenia, umierali dalej podczas wędrówki zza Kręgu Polarnego, z Syberii, z Kazachstanu. Kiedy ocaleni płynęli na parowcu „Żdanow” z Krasnowodska do Pahlevi, co godzina trzeba było urządzać morski pogrzeb. Trupy do wody. Umierali przed progiem raju. Tak, tym, co przeżyli, Persja wydała się rajem. Weszli do raju dźwigając świadomość tego, że zostawili za sobą wygłodzony tłum porzucony bez nadziei, upokorzony. Mogiły wzdłuż szlaków daremnej nadziei. Czy ocaleni mieli poczucie, że są szczęśliwcami? Jak mieli zapomnieć o grobach w tajdze, o ciałach wyrzucanych z wagonów?

    Lew Szestow w traktacie „Dostojewski i Nietzsche” wprowadza kategorię „ludzi tragicznych”. Pisze: „Wszak w przyszłym państwie również nie będzie miejsca dla ludzi tragicznych, jak i we współczesnych państwach, i tak zwana burżuazyjna moralność zmieniona będzie o tyle jedynie, o ile wymagać tego będzie „szczęście większości”.

    Odwiedzam tych, co przetrwali, mają już ponad osiemdziesiąt lat. Oglądam ocalone w filmach dokumentalnych relacje z tymi, którzy osiedli w Ameryce. Trzeba było być twardym, trzeba było mieć dużo szczęścia. Teraz płaczą wspominając głód, który dziesiątkował rodziny, płaczą wspominając wywózki i tułaczkę.  Pokolenie „ludzi tragicznych” – jak Barbara Skarga, Józef Szajna, Aleksander Wat, Jerzy Krzysztoń, Tadeusz Konwicki.

                   Kolejna ledwie czytelna bibułkowa serwetka, jeszcze jeden cytat z Karola Irzykowskiego:

   Rzadki to przypadek w dziejach, żeby tak wielki zbiorowy wysiłek, przesuwający przez granicę epokę, pozostał w sferze kulturalnej pustki, nie stworzył swego sumienia; treścią książek jest zgrzybiały lament nad daremnością wszelkiej ludzkiej sprawy inspirowany przez cudzą przejrzałość, wykonany przez własną niedorosłość
 Nie wiem do czego, do jakiego historycznego wysiłku, odnosi się cytat wypisany na świstku i znaleziony w teczce “chaosu zgarniętego z biurka”. Odczytuję w jego wieloznaczności ostrzeżenie przed pesymizmem i wyraźny postulat: pisząc o wielkim zbiorowym wysiłku trzeba „być jego sumieniem”. Czy do końca rozumiem co to znaczy? 


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko