Janina Jolanta Jurek – Przystanek

0
321

Janina Jolanta Jurek

 

 

Przystanek 

(opowiadanie) 

 

starow kotx2            Gdy nowe tysiąclecie wchodziło przez świętą bramę w starym dzwonie pękło serce; czuło, że nie jest w stanie wtórować coraz bardziej hałaśliwej i niepewnej przyszłości. Z czego miało się cieszyć?

      Siostry szpitalne wyniszczone biedą starannie ukrytą w schludnej bieli fartuszków co jakiś czas odgrażały się, że odejdą od łóżek pacjentów. W kraju wrzało. Istniała obawa, iż Prawi, jak sami o sobie mówili, mogliby okazać się łudząco podobni do Lewych. I jeszcze Chwiejni – tych znosiło wartkie koryto kariery to w tę to w tamtą stronę.

      Nie było już drugiego obiegu i wielu na gwałt zakładało swój wewnętrzny  Hyde Park  nieustannie podgrzewany przez doniesienia mediów. Czytanie książek skutecznie wyparły lekkostrawne seriale, naród zachęcano do czytelniczych kwadransów dla dobra dziatwy, co dawało pewną nadzieję, że kiedyś głos zawianego wyborcy nie musi równać się tanie wino.

       Po kolejnych wyborach chciały rządzić stare i nowe twarze ale wiele z nich miało ukryty, lecz gotowy do gwałtownego rozmnożenia klon nieudolności. Jedni parli do Unii podczas gdy drudzy okopywali się w ojczystych opłotkach.

      Pewien dostojnik za nic nie chciał na Wschód i sprawiał wrażenie, jakby wolał raczej nawracać unijnego diabła. Władza zdawała się bujać w obłokach, zaś sklepy ze znoszoną odzieżą ubierały głodne luksusu kobiety.

       Grzyby na dawnych poligonach pęczniały do monstrualnych rozmiarów. Co zaradniejsi zbierali niewypały i wydłubywali z nich trotyl; ten szedł jak woda na bomby domowej roboty. Partyjnych próbowali zastępować mafijni. Bywało, że miny służyły do klepania kos lub jako zbrojenie pod nowy dom.

    Tylko azbest popadł w niełaskę; przyszła moda na zrywanie. Pierwsze poleciały strzechy – bo łatwopalne, nieszczelne, wyraj dla wróbli, kun i rzęsorków!

            W gorączce porządków na ziemi lądowała cała świetność strychów – pęknięte fajery, za ciasne buty, zamaszyste płaszcze pamiętające okupacyjny strach, zetlałe bukiety kretonowych sukienek i kruche wianuszki ziół.

      Kiedy zaczęto pozbywać się eternitu, każdy kogo tylko było stać, strząsał rakotwórczą łuskę i przyoblekał dom w nową skórę, najchętniej z ceramicznej dachówki lub choćby z blachy.

      Malarka odłożyła na półkę czytane właśnie zapiski i pomyślała, że tym razem przesadziła w katastroficznym raporcie.  Nic dziwnego – zerknęła za okno: 

– Nikt nie lubi takich dni – te chmury zasnuwające niebo stalowoszarą płachtą, z której co i rusz jakaś anielska praczka wyżyma akurat tyle wody, żeby namoczyć to, co w dole pozostało jeszcze choć trochę suche. Do tego wiatr niosący mdlący zapach wyległych na chodniki dżdżownic.

            W taki dzień istnienie słońca udowadniają tylko kolorowe zdjęcia oraz uczone artykuły, w których obala się pogląd jakoby było ono złote, dowodząc, iż z całą pewnością jest czerwono pomarańczowe, jak na obrazach wyczulonych na światło impresjonistów. Kiedy zimowa szarość odbiera wewnętrzny zapał do życia nawet wybujałym optymistom, gwałtownie wzrasta chęć doświetlania się lampami. Mroczna depresja takich dni nie oszczędza nawet posiadaczy solidnych kart kredytowych.

            Malarkę bardziej niż innych –  jak jej się zdawało  –  ogarnął  głód słońca i kolorów; uparła się, by niezwłocznie uzupełnić zapas farb. Zamiar był nierozsądny, ale chęć nabycia kawałka płótna, by przywołać pędzlem słoneczną łąkę, pełną podtopionych kaczeńców  –  nie do opanowania.

         Miasto tonęło w kałużach. Kierowcy, nie zwracając uwagi na zziębniętych pieszych, zdecydowanie naciskali pedał gazu. Ci, chcąc uniknąć „pokropienia” miejskim błotem, nieomal wtapiali się w brudne fasady sklepików. Z szarej, miejscami oplutej ulicy, odległość suchych od przemokniętych równa się odległości łączącej Słońce i Ziemię. Obelgi miotane w twarz tablic rejestracyjnych nie załatwiały sprawy, bo i tak tylko jedna strona błotno – drogowych zdarzeń wiedziała, że rzecz jednak nie w małej skuteczności słów uznanych powszechnie za obraźliwe, lecz raczej w mentalnej przestrzeni, jaka dzieli człowieka uważnego od chama.

         Ochlapana w najbardziej upokarzający sposób – twarz i przód płaszcza, malarka zdecydowała się kontynuować podróż, brnąc pod wiatr w kierunku przystanku. Deszcz chlastał zaciekle a ona, pod osłoną powykręcanego parasola i ze łzami na spatynowanych błotem policzkach parła przed siebie.

      Przystanek wyłonił się z mokrej popielatości czerwonym kapturem dziurawego dachu. Pod wiatą kuliło się kilkoro zziębniętych podróżnych z jarmarcznymi siatami.  Ludzie przewozili głownie żywność: chleb, kostki smalcu zawinięte w pergaminowy papier, ostro przyprawioną kiełbasę.

             To wystarczyło, by wokół przystanku zgromadziło się kilka bezdomnych psów. Bezbłędnie obrały za cel właścicieli kusząco pachnących zawiniątek. Nieodparta woń kierowała wilgotne nosy w najpiękniejsze miejsce na ziemi, oznaczające przynależność do pana, a przez to słodkie wspomnienia pełnych niegdyś misek.

– Ale świat taki jest – zdawały się mówić głodne psie oczy. – Wszyscy nie mogą mieć tego samego.

         Malarka przyglądała się gromadce czworonogów i wśród całej mnogości ras dostrzegła sukę o wyjątkowej urodzie. Na pierwszy rzut oka wyglądała na źle wybarwioną dalmatykę. Jej wilgotne oczy zdawały się rozumieć kobiety oganiające się przed inwazją dziwacznych okazów, które przypominały mieszankę psów królowej Elżbiety z sycylijskim gończym.

       Autobus wciąż nie nadjeżdżał. Było wczesne przedwiośnie, kiedy to ani zima ani wiosna nie chcą się przyznać do bycia matką takiej pogody. Zima chciałaby pokazać, co jeszcze potrafi, jak wypychany z pracy prezes. Załoga słucha już popiskiwań nowej fujarki, i tak trwa przepychanka burzowych chmur, dopóki z ociąganiem się nie ustąpi stare. W przyrodzie takie bitwy, z niezmiennym rytuałem, odbywają się co roku, w nieustannych wariacjach ciepłych i zimnych frontów. Jakby natchnieni tym, co działo się wokół nich, dwaj mężczyźni tłumaczyli sobie zawzięcie, jak osiąga się w momentach krytycznych stan równowagi:  

– Bo najlepiej, to zawsze w środku. Jak będziesz na górze, a coś się przekręci, lądujesz na dole, a jak jesteś u dołu – życie gniecie; wystarczy się rozejrzeć. Widzisz, środkiem, najlepiej trzymać środkiem.

 

        Malarka wtuliła cieknący z zimna nos w kołnierz płaszcza i śledziła to, co działo się wokół. Woda spływała z byle jak pozakładanych kapiszonów, perliła się na foliowych płaszczykach, które sztywno ogarniały drżące z wychłodzenia sylwetki. Marna sierść psów, teraz do reszty sklejona, ukazała ich żałośnie chude ciała wystawione na smagający deszcz. Nieszczęśnicy zawsze poznają się po zapachu więc psy nawet nie kiwnęły ogonami, kiedy na przystanek przydreptał kot.

            Był tak brudny i mokry, jakby czyszczono nim dworcową posadzkę. Im dłużej patrzyło się na niego, tym bardziej wiadomo było, że na pół żywego z głodu i wycieńczenia zaspana sprzątaczka zawinęła w ogromną ścierę i wożąc się na kiju od szczotki kilka razy przetarła nim zapuszczoną poczekalnię.

        Wydawało się, że autobus nigdy nie nadjedzie. Zniechęceni oddalali się z przystanku w sobie znanym kierunku wlokąc ciężkie od deszczu toboły. Psy patrzyły za nimi smętnym wzrokiem. Z daleka dobiegł zapach zapiekanki i stało się jasne, że trzeba by, na gwałt, kupić jakąś bułkę głodnemu kotu, ale co z psami ? Kilka ciepłych kęsów nie załatwi sprawy. Nawet jeśli, to kto zagwarantuje, że głodne dotychczas psy nie rozedrą kota? Gdyby zaś czekanie na autobus okazało się daremne, to całe towarzystwo już jej nie odstąpi, mając nadzieję na posiadanie pani, i będzie czekać na nią wytrwale pod drzwiami. Albo karma dla tej bandy albo farby .

            –„Ach, gdybym był artystą malarzem”­­­­­­ – przemknęła jej przez głowę słynna kpina Picassa.  –  wziętym i z dyplomem – dodała pod nosem.  Nie musiałabym moknąć na tym deszczu, przyglądając się, jak inni ochlapują nas błotem. Rozejrzała się wokoło i spostrzegła, że jest już sama, ale za to z gromadą trwających w nabożnym oczekiwaniu zwierząt. Pomyślała, że choćby zakończyło się to karczemną bójką na kły i pazury, musi dokonać bułczanego zakupu.

            – Obrazy i tak noszę w sobie, całe pola obrazów; szmaragdy ozimin przyprószone rannym przymrozkiem a w nich zieleń spotykaną tylko na marcowych polach.

            – Przecież – puściła wodze fantazji – potrzebowałabym całe kilogramy zmielonych chryzoprazów i startych na pył opali, by płótno zalśniło jak żywe. I tak nie byłoby mnie stać na takie farby. A ile jeszcze ugrów i błękitów paryskich, by utkać las i pędzlem wygłaskać płaczliwe żurawie.  

      Bezwiednie zatrzymała wzrok na kolejnym przystankowym maruderze, który zmierzał w ich stronę, mocno przechylając ciało pod naporem wiatru. Zdawał się być cały z deszczu i mgły i choć z trudem usiłował odczytać godzinę na odrapanym rozkładzie jazdy – nie wydawał się rzeczywisty.  Ubrany był w stary, popielaty niegdyś płaszcz i w coś, co dałoby się paroma zręcznymi ruchami uformować w dowolne nakrycie głowy tak było namoknięte. Przygarbiony i skulony, niepewnie stawiał nogi w pokrzywionych ze starości chodakach. Widać było, że ciężkie buty ciągną go do tyłu, choć on całą wolą mizernego ciała parł do przodu. Był lichy i znużony. Wyłonił się z deszczu i wydawało się, że za moment roztopi się w powietrzu jak zjawa. Jednak na jego widok anemiczne psy i bezgłośnie miauczący kot zerwały się nagle z mokrych ogonów i obstąpiły go w euforii.

      Tymczasem malarka walczyła z wiatrem i parasolką, wyrywającą się do kankana, i dopiero po chwili zauważyła koguta. Zwisał głową w dół, poszarpanym grzebieniem nieomal czesząc pogubione guziki i grosze. Ogniste pióra wywrócone na nice, straciły już połysk, ale zachowały jednak soczystą czerwień, miejscami muśniętą głębokim odcieniem złotawej zieleni.  Przymknięte ze wstydu i hańby oczy nie dawały oznak życia; półmartwy dyndał  spętany mocnym  sznurkiem na bladych nogach.  Na nic zdały się ostrogi i waleczne pazury, których użył rozrywając bistorową spódnicę gospodyni, gdy ta z przyjaznej istoty zamieniła się w rozjuszoną lisicę i nieoczekiwanie zaatakowała z rana, ściągając go z najwyższej grzędy w podległym mu kurniku.

             Na nic zdała się i jego gwałtowna przemiana w bazyliszka, drapanie gdzie popadło, bicie skrzydłami i dziobanie tak niedawno karmiącej dłoni.  W równej walce nie dałby się tak zhańbić, ale wzięty podstępem, mógł tylko liczyć na to, że po sprzedaży, podczas której był nieznośnie obmacywany, trafi wreszcie na inne podwórko, pełne młodych kokoszek, i po kilku dniach odpoczynku weźmie w posiadanie nowy harem. Spod przymkniętych powiek, w lustrzanym odbiciu zadziornej wyobraźni, próbował ocenić sytuację – jednak  nieokiełznana  radość wielonogiej gawiedzi, deszcz i wiatr wstrząsające  ciałem dziadka nie wróżyły nic dobrego.

            Z arcygębą, którą dorabiał mu ten osobliwy orszak, na dodatek bezwstydnie obwąchiwany, poczuł uderzenie krwi do mózgu. Sądząc po animuszu, z jakim czworonogi ruszyły za wyblakłym starowiną, należało zebrać wszystkie siły i wzmóc czujność. Psy tańczyły ogarnięte radosną wizją a i kot z widocznym trudem utrzymywał dystans.   

 Malarka z żalem patrzyła za odchodzącą grupą – tak była malownicza i niezwykła. –  Co tam kaczeńce – pomyślała. –  Kogut, to prawie cała paleta barw, a utkany z deszczu i szarości dzień razem z niebieskawym staruszkiem stanowią dla niego wymarzone tło, no i ta gorliwie merdająca asysta. Planowaną podróż zostawiła swojemu losowi i ruszyła ich śladem. Szli wolno, a właściwie wlekli się noga za nogą, i choć wiatr trochę zelżał wydawało się, że starowina zupełnie opadł z sił, zmuszając tym samym całą świtę do zatrzymywania się i przeczekiwania zadyszki.

            Żaden z niego był chodziarz. Czasem zerknął przez ramię, kto tak za nim gna i uśmiechając się lekko, machnął zapraszająco ręką, w której dźwigał namokniętego nieszczęśnika. Gdyby nie brak tchu opowiedziałby tej ładnej dziewczynie, że tak samo, wracał z wojny po zwolnieniu z przymusowych robót w Rzeszy. Już po polskiej stronie, widząc ilu rodaków ciągnie dobra z szabru, postanowił zajrzeć do opuszczonego domu. Miał nadzieję zdobyć chleb, ale szczury, umykające spod nóg nie zostawiały złudzeń. W piwnicy, zawalonej do połowy gruzem, znalazł butelkę wiśniowego soku. Wypił łapczywie i dopiero wtedy zdjął go strach: – A jak tam był domieszany jaki szwabski zajzajer? Jak oparzony wyskoczył przed dom, by po kilku minutach zwijać się w rowie z bólu. Sok na wyposzczony żołądek przyprawił go o atak kolki i mdłości. 

       Przysiągł wtedy sobie, że jeśli zdoła powrócić w rodzinne strony, spełni wreszcie trzy pragnienia, które nie odstępowały go w niewoli: najeść się do syta, wyspać i złapać robotę w piekarni. Chleb, chleb, chleb.

Po powrocie nie mógł dużo jeść. Mówili: przykurczył ci się żołądek, ale po jakimś czasie najadł się, że ha! Gorzej było ze snem; reumatyzm przemrożonej głowy nie dawał odetchnąć w spokoju.

      Życie przewijało się nocą jak film i niczego nie dawało zapomnieć. Został nocnym stróżem, bo ze spania i tak niewiele wychodziło.  Nad ranem sprzątał jeszcze piekarnię, nie z pazerności, choć i to mu zarzucali, ale tylko po to, by być codziennie blisko zapachu pieczonego chleba. Przesiąknięcie życiodajnym kadzidłem koiło jego wojenne koszmary.

            Kiedy stał się już niezdatny do stróżowania, nasłuchiwał nocami wiadomości, przystawiając obolałą głową do małego radia. Niewiele rozumiał z zimnej wojny, odwilży i gorących stoczniowych  czasów. Miało być lepiej i kiedy z eteru popłynęła grupowa modlitwa, w nowej Polsce poczuł się prawie, jak w nieustającym kościele. Wierzył, że nie będzie już kłamstwa ani wyzysku, ufał tym, którzy zapewniali o ludzkiej solidarności. Uczeni zbratali się z ludem i tym razem nie miało być podziału na pana i robotnika – swoi znów przejęli władzę i prawdziwe, poparte chrześcijańską wiarą braterstwo, było tuż za progiem: wystarczyło szeroko otworzyć serce i drzwi.

            Aż nie dowierzał własnym uszom, kiedy dowiedział się, że i za roboty u bauera dadzą mu odszkodowanie …Nie dowierzał, tym bardziej, że i w polskim raju coś się zepsuło: zaczęło zgrzytać i jęczeć, śpiewy przestały być równe, naród znów stracił nadzieję. Mówiono, że są pazerni, mówiono, że są fałszywi, że są tacy jak tamci, a może jeszcze gorsi. I tak w kółko. A końca przecież nie ma. Jest ciągły ból głowy; przycicha i powraca.

       Nawet był rad, że mu opadło całkiem na uszy i nie musiał już słuchać o arcygrzechach. Pora było się zbierać. Często spoglądał na obraz przedstawiający Pana Jezusa z otwartym sercem. Chrystus patrzył miłosiernym wzrokiem i między nimi szła jakaś tęsknota przez łzy i ból w piersiach.

        Wypłatę dostał w dwóch częściach. Nie było tego dużo, ale w sam raz na to, czego potrzebował w daleką drogę, choć nie znał godziny odejścia: na trumnę, garnitur i śmiertelne buty. Trumna stała już w pokoju, obstalowana na miarę, w której położył się u trumniarza dokładnie ruszając nogami i głową.

            – A co to wygód szukasz? Jesionka jak jesionka – zagrzmiał stolarz, kpiąco mrużąc oczy.

Staruszek nic nie odpowiedział na zaczepkę, rozłożył tylko w poprzek zgięte w łokciach ręce, badając ile zostaje luzu. Wszystko było jak trzeba, dopilnował nawet grubości strużyn pod głową. Wiedział, co wszyscy mądrzy ludzie wiedzieć powinni, że do śmierci trzeba się przygotować lepiej niż do życia, bo jak zabiją gwoździami, to już nic nie poradzi. A kto wie, jak dusza wychodzi z ciała i kiedy?

             Może ją trzeba lekko wesprzeć, albo przytulić na pożegnanie, w końcu całe życie było się razem.  Czy od razu wylatuje, czy najpierw jakoś podgląda trwożliwie, jak zza firanki? Czy się guzdrze i ociąga? Kto ją prowadzi za rękę? Ktoś musi przecież pomagać jej przefrunąć z ziemi do pięknego nieba. Bo jakie jest piekło zobaczył w gazecie i już nikt nie musiał mu mydlić oczu struganymi w drewnie odpustowymi diabłami. Ostrożnie wydarł drżącymi rękami niewielki prostokącik, na którym było zdjęcie i opis czarnej dziury mielącej wszystko co podpadnie Stwórcy.  I jakby się, nie daj Boże, jaka ospała albo schorowana duszyczka przez niedopatrzenie zabłąkała w ten wir, to przepadł w butach! Więc ktoś musi prowadzić sprawdzonym szlakiem, żeby tylko nie dostała się w czarny młynek. Ktoś zaufany potrafi przecież wyciągnąć ją z brzucha świata, tak jak położne wyciągają niemowlęta, a i tak prawie nigdy nie obejdzie się bez strachu, płaczu, wielkiej niewiadomej. I jeszcze odebrać tak, by złapała od razu oddech na tamtym świecie. Bo jest tamten świat? Prawda, że jest? Uparli się i mówią wszyscy ” tamten “. To i człowiek „tam” też będzie „tamten” a nie samo swój?  Przecież na zawsze był spięty z samym sobą; czyżby mu kazano zejść po schodach, które zakrzywiają się pod siebie? Może to jest właśnie śmierć? Za nic nie utrzymasz się przy życiu. Nie utrzymasz się na tych schodach, spadniesz. Jednak w chwili panicznego spadania uniosą cię jasne skrzydła.    

            Tylko przedtem śmiertelny niepokój. Lepiej się przygotować; zerknąć na dom i obejście, pożegnać z sąsiadem, bo tam dadzą chyba nowych a może pchną na całkowite odludzie? A ciało? Jak kto ma bliskich, to umyją i ubiorą w najlepsze rzeczy, w ręce włożą różaniec, ale samotny musi pomyśleć zawczasu o wszystkim: odziać się, pomodlić, zapalić gromnicę i ułożyć się godnie. Najpierw poczęstunek. Ktoś za plecami idzie lekko, to pewnie ta zmarznięta dziewczyna z przystanku, psy i koty obok. I nie trzeba więcej.

           Kiedy odwrócił się w jej stronę malarka spostrzegła, że od dawna wiedział, że ona go śledzi i nie ma jej tego za złe.

            – Panienka zmarznięta, to prosimy w gości. O, a jakże to panience na imię? Magnolia? Pięknie. A mnie Jerzy. Kiedyś taki jak on wojak byłem! –  Tu potrząsnął już prawie omdlałym kogutem.  – I co, życie przeleciało? – zagadnął ni z tego ni z owego drętwego kogucinę i stękając, dla dodania sobie animuszu, wykonał szybki zamach ręką: – Ciach i po robocie. Byli już właśnie na podwórku i “ciach” poszło tak szybko, że przerażony śmiertelnie kurzy Don Juan ze zdumieniem w oku jeszcze długo przyglądał się reszcie swojego ciała, które w konwulsjach bezładnie hasało po ziemi, obijając się o parkan i znacząc omszałe deski prysznicem czerwieni. – Teraz cię biedaku rozbierzemy i nagotujemy tłustego rosołu – sapał starowina, usiłując wycisnąć ze skazańca resztki życia.

Nie wiadomo kiedy podsunął jej starą, oblepioną zaschniętym ciastem stolnicę, usypał z woreczka mąki i ostrożnie położył obok nadtłuczone jajka. Nic nie mówiąc zabrał się do rozpalania ognia i do skubania.

             Magnolia zauroczona wesoło trzaskającym ogniem i całą sytuacją, w której się nagle znalazła, zakasała rękawy i zabrała się do zagniatania makaronu. Psy warowały przy progu nie spuszczając jednak wzroku ze smakowitych kogucich wnętrzności. Wkrótce to, co nie poszło do garnka, stało się dla nich prawdziwą ucztą. Podczas gdy zapach rosołu odbierał resztki rozumu pokrzywdzonemu przy psim ucztowaniu kotu, staruszek zniknął w pokoju malarka tymczasem nakryła stół białym, wykrochmalonym obrusem, którego używano tylko podczas wigilii i wizyty księdza, bo biel musi iść do świętości, a wiadomo, że “ksiądz, panna, anioł trzeci – to rodzone dzieci”. Gdy obiad parował już na stole, a złote oczy rosołu błyskały obietnicą spełniającej życzenia rybki, staruszek z powrotem wszedł do kuchni. Odmieniony, w czarnym, nowym garniturze i lakierkach. W milczeniu wziął ją za rękę i gdy próbowała zajrzeć do pokoju, zaciekawiona ciepłymi refleksami woskowej świecy, delikatnie odsunął ją, zamykając jednocześnie drzwi. Kątem oka dostrzegła coś, jakby otwartą trumnę. – Ale to niemożliwe – pomyślała. –  Chyba mi się przywidziało, jak wszystko dzisiaj. Jak ten autobus, który nie nadjeżdżał i nie nadjeżdżał, jak ci ludzie na przystanku, czekający w nadziei, że dokądś pojadą.

Rosół jednak parzył wargi, więc ten dom, a tym bardziej kogut był rzeczywisty, choć już w zgoła innej postaci. Jedli w milczeniu. Staruszek siorbał mocno dopieprzony wywar, jakby chciał zatrzymać w sobie jego ciepło przed długą, mroźną wyprawą. Bezzębnymi dziąsłami smakował dobrze rozgotowany koguci grzebień. Nieoczekiwanie zwrócił się w stronę malarki, kończąc jakiś wewnętrzny monolog: – Kiedy będziesz, dziecko, przechodzić koło sąsiada, to powiedz tam, że już czas… On będzie wiedział, a kota nie trzeba po całych dniach trzymać w domu. Ma swoje sprawy, włóczykij.

 Pochylił się nad biedakiem, pracowicie zlizującym kleks zastygniętego rosołu. Magnolia zrozumiała, że pora się zbierać. Przyjemnie rozgrzana obiadem, w dowód wdzięczności i jakiegoś córczynego roztkliwienia bąknęła, że chętnie tu pozmywa i zrobi trochę porządku. Gwałtownie zamachał rękami: – Nie, nie. Już czas. Tam dokąd idę i tak to mało ważne, bo jak się „ tam” –  rozciągnął: „a” –  nie spodobam na brudno, to i na czysto będzie  trudno. Nie zrozumiała akurat tego zdania, bo był wymyty i ubrany od wielkiego dzwonu. Coś ją tknęło, gdy tuż za progiem wręczył jej zjeżonego kota a psom, obudzonym skrzypnięciem drzwi, łagodnym lecz stanowczym ruchem wskazał kierunek w jej stronę. No tak – pomyślała, idąc wolno ku furtce – już mnie nie odstąpią, ale jakże on teraz zostanie sam?

Zimne tchnienie nadciągającej nocy i nagły dreszcz kazały jej jeszcze raz zerknąć za siebie; na ganku bezszelestnie przysiadł biały gołąb.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko