Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Historia kultury która nie nudzi
Historie kultury to z reguły opasłe tomiszcza, które czytają wyłącznie zainteresowani. Co więcej, to kolejna reguła, nudne są jak flaki z olejem. Ale „Czarodziejski chór” to książka inna, powiedziałbym, że miejscami fascynująca, dla Polaków odkrywcza. I czyta się ją czasami jak książkę sensacyjną, czasami jak bedeker, czasami jak political-fiction.
Ta książka ma podtytuł „Historia kultury rosyjskiej od Tołstoja do Sołżenicyna” i faktycznie, obejmuje czas końcówki życia Tołstoja do końcówki życia Sołżenicyna. Przy czym, mimo podtytułu że jest to historia kultury rosyjskiej, ta książka przede wszystkim dotyczy literatury. Oczywiście jest tam teatr, jest balet, jest muzyka, film, malarstwo, są bardowie, ale generalnie, przynajmniej siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent poświęcił Wołkow literaturze. Czy to wynikało z tego że literatura w Rosji, a później w Związku Sowieckim odgrywała tak szczególną rolę? Bez wątpienia. Pisarz dostępował tam zaszczytu bezpośredniego kontaktu z władcą – mógł to być Mikołaj II, mógł być Stalin, mógł być Gorbaczow. „Warstwy wykształcone znalazły w osobie Tołstoja przywódcę, który gotów był dyktować carskim władzom proponowane przez siebie rozwiązania w sprawach tak istotnych jak (rozumiane dosłownie) wojna i pokój, sprawiedliwy podział ziemi, wreszcie reformy administracyjne i sądowe”. Tołstoja. Ale ta wielka rola literatów wcale nie skończyła się z chwilą objęcia władzy przez bolszewików.
Sołomon Wołkow stworzył tekst rewelacyjny także dlatego że filtrem, punktem odniesienia uczynił – to się nie mogło zdarzyć w innym kraju, w każdym razie nie przez pokolenia pierwszych sekretarzy Komunistycznej Partii. To oni przez dziesiątki lat jednym otwierali drogę do kariery, innych strącali na dno piekieł, czasami łagier to był najłagodniejszy z możliwych wyroków. Pisarze odbierali sobie życie, wyganiano ich na emigrację, łamano kręgosłupy. A ci którzy decydowali o ich życiu? To zabawne, ale czytali, naprawdę czytali, Stalin i Andropow. Ten pierwszy nawet czterysta stron dziennie. Breżniew dostał legitymację z numerem jeden od Związku Pisarzy Sowieckich za, przecież nie przez niego napisany, trójksiąg „Mała ziemia”. Lubił za to od czasu do czasu popisać się recytacją wiersza, nawyk który pozostał mu z młodości, gdy występował w teatrze amatorskim. Lenin i Gorbaczow nie za dużo czytali, Chruszczow, no ten był szczególny, jak nikt potrafił poniżać i przeklinać.
Literatura, a może szerzej jednak, kultura, były wykorzystywane politycznie przez cały okres istnienia ZSSR. Co gorsza, wykorzystywana w sposób podły. Dla sławienia zbrodni, dla niszczenia niepokornych, dla pastwienia się za odstępstwa od jedynej dopuszczalnej linii. „Stalin nie zaczekał nawet, aż Fadiejew zamknie drzwi za sobą, natychmiast przechodząc do ataku: «To wy opublikowaliście to kułackie, antyradzieckie opowiadanie Płatonowa?»”. W gruncie rzeczy nie trzeba było już nic mówić.
Ale też artyści ulegali czasami w sposób haniebny. Przykład Siergieja Efrona, męża Cwietajewej, białego emigranta, po jakimś czasie agenta NKWD, wcale nie był odosobniony.
Tak, artystów wyrzucano z ZSSR, ale czasami prowadzono też jakąś niezwykła grę z emigrantami. Niektórzy dali się na to nabierać, wracali do kraju, inni – jak Bunin czy Nabokov – odrzucali te zaloty. Często ratowali w ten sposób życie.
Obsesja Nobla. Tak, władcy Kremla mieli na tym punkcie obsesję. Ale jak jej nie mieć, gdy dostają go Bunin, Sołżenicyn, Brodski? A o Szołochowie z trudem można powiedzieć, że cokolwiek potrafił napisać. Na pewno nie „Cichy Don”.
No dobrze, a teatr? Meyerchold, Stanisławski, Lubimow. Tak, mieli swoje wielkie dni. Mieli uczniów i zwolenników na całym świecie. Cieszyli się popularnością w Moskwie, Leningradzie, w całej Rosji. Ale przecież nie zapobiegło to represjom, zamykaniem teatrów, aktorów.
Muzycy? Uciekali. Im był najłatwiej. Muzyki nie trzeba tłumaczyć. Im i tym z baletu. Nurejew, Barysznikow…
Malarze? Zwłaszcza ci z kolejnej awangardy? Tworzyli gdzieś po piwnicach. I nagle zaczęli sprzedawać swe obrazy zagranicznym dyplomatom. Aż nie chce się wierzyć, że w ten sposób największa kolekcja awangardowego malarstwa znalazła swe miejsce w USA. Tyle że… Wszystko do czasu. Wszystko pod kontrolą. KGB uczyniło z tego swoistą fabrykę do zyskiwania dewiz. A jednak nie wszystko, jednak nie całkiem, skoro któregoś dnia zdumieni moskwianie mogli zobaczyć na ulicy wystawę, której nikt nie zaplanował.
Wertyński, Okudżawa, Galicz, Wysocki. Niesprzedawalni na Zachodzie, miliony słuchaczy w ZSSR. Fenomen kulturowy, językowy, obyczajowy. Ściskali serca, szargali świętości, budzili nadzieję.
Setki, może tysiące nazwisk. Oddzielne historie. Tak, okraszone czasami jakąś „obyczajówką”, czasami dokumentem, czyjąś opinią – dziś się inaczej nie da. Dowody odwagi i upodlenia, szukania swego miejsca w ciasnej obroży, ucieczek, biedy, głodu, łagrów, śmierci. Mieli niesamowity, bez wątpienia większy wpływ na ludzi w Rosji niż ich odpowiednicy na Zachodzie. Upolityczniona do granic możliwości kultura pełna nazwisk z najwyższej półki.
Wołkow, kompozytor, muzykolog – sam emigrant lat siedemdziesiątych – stworzył dzieło niezwykłe. Klimatyczne, ale i odważne. Tylko jak wytłumaczyć ludziom Zachodu, że tak było? Nie zrozumieją? Pewnie nie. Nam, Polakom, łatwiej.
Sołomon Wołkow – Czarodziejski chór. Historia kultury rosyjskiej od Tołstoja do Sołżenicyna, przełożył Wojciech Stanisławski, Sic!, Warszawa 2016, str. 412