Władysław Bachriewski – Ta kochana Ukraina. Długa droga do siebie

0
432

Władysław Bachriewski 



Ta kochana Ukraina. Długa droga do siebie

 

 

jarema21

„Do ponurego, przepaści piekielnych naczelnika i wszystkich jego sług, demonów, diabłów, do wszelakich rogatych i ogoniastych przeokropnych stworów…”

Pióro skrzypiało i to tak, że lepiej by do żywego mięsa skórę darli.

Kozak nawinął na palec osełedec, czub swój kozacki, wpatrzył się w ciemny kąt i swoimi kocimi oczami, na ubitej z ziemi polepie, dojrzał nadętą żabę. Splunął serdecznie pod nogi, czub swój uwolnił, z przecięcia na ręce krew na pióro wycisnął i przygryzając ze staranności dolną wargę, dopisał list do końca:

„… oddaję duszę i ciało moje, jeśli zgodnie z wolą moją czyny me wspomogą. Krwią własną podpisał – Kozak Iwan Pszunka.”

Pomachał pismem nad uchem, by przeschło, a okiem jednocześnie zerkał w oczekiwaniu zjawienia się szatańskiego wojska.

Chata była porzuconą. Niegdyś żyła w niej oczekując szczęścia dziewczyna, Lubomiła. Urody była cudnej, od tutejszych parobków opędzała się jak od much, aż doczekała przejeżdżającego pijanego biskupa. I wszystko stało się w tej chacie. Lubomiła zniosła zhańbienie, umknęła z Wielebnym odzianym na czarno, ale ojciec-Kozak nie strzymał. Wyśledził córkę w biskupim sadzie i ustrzelił. Matka zaś – kamień do szyi i – w rzekę. Słudzy biskupi o rękach długich pojmali Kozaka. Nie pobili na śmierć, lecz zdrowego miejsca na ciele nie zostawili i porzucili przy ruchliwej drodze. Ale czy to Kozak dopełzł jakoś do bezpiecznej jamy i umarł po cichu, czy może resztkę sił zebrawszy, uciekł gdzieś daleko – tego nie wiadomo. Wiadomo jedno: zaginął człowiek, cała rodzina zginęła. Została chata-sierota, ciemnej sile na rozmnożenie…

– No i gdzie jesteście? – szeptem okropnym syknął Pszunka. – Czyżbyście się światła bali?

Dmuchnął w łuczywo – nadal nikogo: ani podłoga nie trzasnęła, ani dachu nie zerwało. Wybił Iwan cegłę z pieca, do dziury list wetknął, cegłę na miejsce wstawił:

– Słuchaj, Lubomiło! Jeśli i ty jesteś wśród tego spasionego bractwa – pomagaj! Za Stiepanidę moją pójdę rżnąć panów, a i za ciebie, głupią biedulkę też …

Poczekał, czy mu odpowiedzą. Nie, to nie! Machnął ręką i przez rozbite okienko na świat boży wylazł.

Cieniutki sierp nowo narodzonego miesiąca widniał na łagodnych, ukraińskich niebiosach. Pszunka wyciągnął szablę z pochwy i szabla wydała mu się bratem rodzonym miesiąca. Dotknął Iwan wargami klingi, wargi zimnem sparzyło, aż ciarki po plecach przebiegły. Jakby ktoś wylał na grzbiet wiadro studziennej wody.

Z wiśniowych zarośli, białych od księżycowego światła i trwożliwie niepogrążonych w mroku, nagle zaśpiewały dziewczęta:

– Otóż właśnie! – Pszunka potrząsnął czubem, po czym – z lewej na prawo i z prawej na lewo – ciął szablą powietrze. – Nie chwaliłabyś się ty Stepanido urodą, strzegłabyś się oka obcego, a bardziej jeszcze uszu cudzych …

A dziewczęta się starają … Tylko, że – co za śpiew bez głosu Stepanidy? Najmniejsza z nich, a w piersiach jakby czterdziestopudowy dzwon z czystego srebra… Gdy Stepanida śpiewa, łzy ledwie nadążysz ocierać. Choćbyś zamiast duszy miał wyschnięty grzyb– i tak poczujesz pogodny smutek Stepanidy śpiewu. No i siedzi ona teraz za dębowymi drzwiami, za kamiennym ścianami.

Zwrócił Kozak twarz ku zamkowi księcia Jeremiego Wiśniowieckiego. Zamek w ciemnej stronie, a świeci, zorzy wieczornej nie ustępując. U kniazia szły uczty, bo młody kniaź Dymitr zjechał, którego Jeremi był opiekunem.

I do zamkuślicznych wieśniaczek nabrali , gościom na uciechę. Sam kniaź Jeremi człek wstrzemięźliwy, ale dla drogich gości u niego wszelkie uroki życia…

Zatrzęsło Iwanem Pszunką w wiosennym powietrzu: ludzie pieśni śpiewają, ludzie bawią się, a on zabijać idzie! Tylko – kogo? Kniazia Dymitra? Przecież go nawet ni razu nie widział. Kniazia Jaremę? Przecież ten nie łajdaczy się z dziewkami. Stiepanidę? Żeby nie zbezcześcili biednej? Może ona to jednak dźwignie, może Bóg się nad nią zlituje? Ściąć by szablą cały zamek – znienawidzony liszaj! – z oblicza ziemi, ale do tego trzeba szabli przez samego Belzebuba zaklętej. Ach, wedrzeć się na książęce pokoje, kruszyć wszystkich i wszystko, aż jego samego nie zabiją…

Zamknął oczy i przywidziało mu się, że pańska rączka biała, w pierścionkach cała, delikatnie pełznie za pazuchę Stepanidy:

– U-uch! – aż głową potrząsnął Kozaczyna i na przełaj ruszył ku zamkowi.


2

Kościół był nowy, marmurowo-biały, w nim ksiądz mszę odprawiał. I – na białych posągach Matki Bożej i Chrystusa – pozłota, i złoto na herbach takie, że aż drżą, blaskiem sypiąc. Zastygłe w marmurach delikatne, lodowe powietrze ruchy wstrzymywało, szmaragdowy płomień witraży na sercu podnosił – świątynia, miejsce sług bożych, była przedłużeniem wygód, jakimi życie ziemskie obdarzało wybrańców Pana.

Organy zagrały radośnie. Z ich wnętrza, brzmiąc srebrem trąb, wypłynęło głębokie, niepojęte westchnienie. Jakby sama boska siła, przenikając wszystko wiatrem, przeszła przez kamienne mury i wypełniła świątynię ciepłym oddechem. To był oddech kobiety.

Kniaź Dymitr drgnął. W jego czarnych jak węgiel oczach zapłonęły ledwo zauważalne ogniki i było mu przyjemnie, gdy pierwsza fala cudownego głosu poruszyła nawet jego, podrostka. Szesnastolatkiem był kniaź Dymitr…

Ave Maria…

Tak śpiewać nie mogła kobieta, tak głęboko i tajemniczo mogła przemówić ziemia. Organy, jak żywe stworzenie, przycichły: ustąpiły pierwszeństwa! I ku wyższym dźwiękom skoczyły. Po piszczałkach, jak po stopniach, wlokąc za sobą ludzki głos. Ale piszczałki się skończyły, a głosu nie wstrzymało nic – ptakiem poleciał… Na początku, mrocznie głęboki jak ziemia, wciąż jaśniał i na koniec rozbłysnął, jak samo niebo. I oto kobieta z kretesem wpadła, zastygła na oślepiającym szczycie pełni władzy, pożałowała upadłych przed nią nicości… Wyrwała się jej słona kropla łzy, na ziemię spadła, by rozbić się i umrzeć ze szczęścia.

Kniaziowi Dymitrowi zadrżały wargi. Śpiesznie przytrzymał usta dłonią, by nagle nie zaszlochać i zobaczył, że wuj go obserwuje.

Spłonił się! Sczerwienał, jako że uczuciu się poddał, delikatność serca przed wujem zdradził, a i przed sobą samym też – z miłości do syreny śpiewającej głowę stracił.

Delikatnie, zupełnie nie po męsku, położył książę Jeremi swą dłoń na dłoni bratanka, ścisnął ją lekko, po czym rzęsy opuścił cudnych czarnych oczu, ozdoby dziedzicznej  książąt Wiśniowieckich.

Po mszy, z wyjściem z kościoła zwlekając, z uwagą kniaź Dymitr oglądał ikony i rzeźby, a wuj – rozumiejąc przyczynę nagłego zainteresowania bratanka – zaczął opowiadać, gdzie i u kogo zamawiono te świętości.

– Ale otóż i ona! – wskazał skinieniem głowy książę Jarema dziewczynę w ukraińskiej chłopskiej sukni. Rumiana nastolatka, z piersiami i krągłym tyłeczkiem, ot – dziewka jak dziewka, przeszła mimo ciekawymi strzelając błękitnymi oczami na kniaziów.

Kniaź Dymitr udał, że nie rozumie o czym to też wuj, ale młodość nie dała do końca skłamać i jego czarne jak węgiel oczy zaszły szarą mgiełką .

 

3

Połyskiwał heban, ogromne świece płonęły. Języki ognia odbijały się w suficie, na ścianach, pod stopami drżały kolorami. W rogach sali stały ogromne szafy. W każdej – po kilka tuzinów srebrnej zastawy stołowej. Szeroki długi stół, czarny i błyszczący tak samo, jak cała komnata, ze świecami w wysokich kandelabrach – oczekiwał na gości. Na poczęstunek wystawiono tylko sam chleb w chlebnicach srebrnych, przykrytych cienkimi, białymi serwetami.

Oczekując na obiad, goście zebrali się w gabinecie gospodarza. Książę Jeremi przedstawił im krewniaka:

– Wielmożni panowie, miłości i łaski proszę: oto kniaź Dymitr Wiśniowiecki. To gość rzadki, większą część roku w Mołdawii spędza. Co tego przyczyną, nie wiem: czy słodkie winogrona mołdawskie, czy też bardziej go pociągają mołdawskie księżniczki niż Polki, ale – może to i zew krwi, jako że  księżna mołdawska, z domu Mohyła, babką moją…

– Ależ co mówicie, książę?! – zakrzyknął Dymitr, czerwieniąc się. – Jaka krew we mnie by nie była, Polak jestem!

– Dobrze powiedziane! – siwowąsy rycerz, z białym ciężkim czubem jak z końskiego ogona ukręconym, zerwał się na nogi i rozwarł ramiona: – Pójdź w me objęcia, książę.

I – objął.

– Komisarz wojska zaporoskiego, pan Szemberg – przedstawił go książę Jeremi.

– Wiśniowiecki.

– Stefan Potocki – z fotela uniósł się wysoki, przystojny, bardzo młody i niepomiernie promienny, mężczyzna.

– Wiśniowiecki!

– Chreptowicz! – jak u zwierza wąsy, jak u zwierza sterczące brwi, twarz w bliznach.

– Wiśniowiecki! – jeszcze głośniej, z zapałem wielkim, przedstawiał się książę Dymitr, biorąc tego stracha na wróble za wielkiego rycerza.

– Sieniawski! – ten z kolei jaśnie wielmożny pan był gruby, łagodnego oblicza, o oczach miłych i ufnych.

– Wiśniowiecki! – odparł Dymitr, znacznie już śmielej, chociaż to akurat Sieniawski był ostoją i dumą oręża Rzeczypospolitej.

– Czarnecki!

– Lubomirski!

– Lanckoroński!

Jak uderzenia bębna, jak złoto werbli – nazwiska, nazwiska. Chwała Polski, siła Polski, nieśmiertelność Polski! Książę Dymitr upajał się melodyką tych nazwisk i tym, że jego nazwisko nie ustępowało nikomu sławą, ani mocą.

Ceremonia prezentacji dobiegła końca i książę Jeremi ogłosił, że dziś przy stole zasiada towarzystwo tylko męskie, bo księżna Gryzelda słabuje. Goście udali, że wiadomość ich zasmuca, ale wszyscy wyraźnie się odprężyli. Zaczęto rozmowy o polowaniach, sypnęły historie intryżek miłosnych, ploteczki o kanclerzu, o wojewodach, kasztelanach i o samym królu.

Pan Chreptowicz wiedząc, jak najlepiej dogodzić księciu Jaremie, dolał w rozmowie oliwy do ognia:

– Za Zygmunta Szweda Polacy głowy kładli, by zdobyć dla Szweda koronę szwedzką. Dla Władysława zdobywaliśmy koronę moskiewską, a dla Marii de Nevers będziemy turban zdobywać…

– Czy warto wracać do przeszłości? – skrzywił się Szemberg. – Sejm nie zezwolił królowi Władysławowi na rozpoczęcie wojny z Turcją i król rozpuścił wojsko najemne.

– A wojsko nabrane było za pieniądze królowej. Za jej posag. Przepadły pieniążki! – zachichotał pan Chreptowicz.

– I co w tym wesołego? – wzruszył ramionami Szemberg. – Teraz królowa żywi urazę do całego szlacheckiego stanu.

– Królowa otrzymała lekcję – wtrącił książę Jarema. – Powinna raz i na zawsze zapamiętać, że królową jest nie nad Moskalami, gdzie bojarzy nazywają siebie chłopami cara, i nie we Francji, gdzie dworska sfora może wzniecać intrygi wszelakie przeciw stanowi szlacheckiemu i narodowi, a wszyscy poczytują sobie za szczęście nazwę sługi Jego Wysokości. Maria de Nevers jest królową Rzeczypospolitej, a to znaczy, że Ich Wysokości zobowiązani są być sługami szlachty. Król jest szlachcie niezbędny dla porządku życia wewnętrznego. Dla harmonii. Do tego, by szlachta zajmowała się ważnymi sprawami państwa i wolna była od krzyża walki o indywidualną własność.

– Książę! – zawołał młody Dymitr. – Czyż nigdy nie chcieliście Polaka widzieć na tronie?

– A czy można chcieć tego, co z konstytucją niezgodne? Gorzki kielich, aż do samego dna, wypije ten Polak, który z woli bożej zasiądzie na złotym krześle, tronem zwanym. Jeśli to się zdarzy, wszyscy będą nieszczęśliwi: lud, szlachta, magnaci i sam król.

– Ale dlaczego?

– A dlatego, że dla króla-przybysza wszyscyśmy obcy. On nie złapie za szablę, by odemścić jaką drobną obrazę. On nie odtrąci od siebie Wiśniowieckich tylko dlatego, że to książęta ruscy i nie zbliży do siebie Sobieskich tylko dlatego, że oni Polacy. Dla króla-przybysza wszyscyśmy tacy sami: Mazurzy, Rusini, Kujawiacy, Krakowiacy…

– W carstwie moskiewskim – wtrącił pan Sieniawski – inaczej myślą…

– Moskwa to żaden przykład dla oświeconego narodu – przerwał mu Wiśniowiecki. – A Moskale, to niedźwiedzie na dwóch łapach chodzić wyuczone. Minęło ponad pół wieku, a Wańce Groźnemu na tamtym świecie do teraz się czka. To on wszczepił swemu ludowi najpodlejszą duszę, bo niewolniczą: żaden dzisiejszy Moskal nie odważy się powiedzieć wprost, co myśli. A nawet myśleć i nie potrafi! Na wieki wieków zalękniony, oduczony myślenia. Za to wciąż coś knuje…

– Dziwię się tobie, panie Jeremi! – odezwał się młody Stefan Potocki, syn hetmana wielkiego Mikołaja Potockiego. – Tyś ruski, a tyle w tobie nienawiści do wszystkiego, co ruskie.

– Wyrosłem wśród Polaków, czytania i pisania uczono mnie we Lwowie, dusza moja oświecona światłem tronu rzymskiego i wzmocniona w Hiszpanii, gdzie duchowni w wierze zajadli. Ruskich szczerze nienawidzę. Na to bydło żadnych sił nie starczy, żadnego oświecenia.

– Byłem w Moskwie – znów wtrącił się ostrożnie pan Sieniawski. – Naród tamtejszy całkiem pobożny i bogobojny. Ludzie żyją podług najsurowszych zasad…

Udają! Oni nawet sami przed sobą udają! – zakrzyknął książę Jeremi. – Pokażę wam, panowie, ile warta ta ich pobożność. Jeszcze dziś wam pokażę! Ale przedtem – do stołu proszę…

(…)

                                          Przekład: Walentyna Mikołajczyk-Trzcińska

 

Władysław A. Bachriewski – współczesny rosyjski pisarz historyczny, którego twórczość dotyczy kluczowych momentów z historii Rosji. Tylko wiekowi XVII-mu poświęcił ponad dziesięć powieści i opowiadań. Długą drogę do siebie sam Bachriewski uważa za swoją najlepszą powieść historyczną (ukazało się właśnie jej IV wydanie). Nie jest to bowiem sucha kronika zjednoczenia Mało i Wielkorusi, lecz pełna rozmachu – ponad 700 stron! – panorama, w której występują nie tylko Ruś Moskiewska, Rzeczpospolita Obojga Narodów i Ukraina, ale także Krym, Mołdawia, Węgry, Szwecja, Watykan i Imperium Osmańskie. Czyli  – wszyscy gracze ówczesnej wschodnioeuropejskiej politycznej partii szachów…  Prezentujemy część pierwszą tej powieści.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko