Wanda Szczypiorska – To były lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku…

0
88

Wanda Szczypiorska


TO BYŁY LATA  SZEŚĆDZIESIĄTE UBIEGŁEGO WIEKU…


pacanowska cdButy nie nadawały się już do noszenia. Mama skombinowała  mi kalosze, w których mi jednak marzły stopy, więc owijałam  je papierem  i tak jak  zeszłej zimy nosiłam męski płaszcz kupiony okazyjnie. Gdy go kupiłam od znajomych  wyglądał  jeszcze całkiem nieźle, jednak po roku już nie tak, bo dojeżdżałam pekaesem.  Wynajmowałyśmy nieduży pokój na wsi w myśliwskim  domku dawnych ziemian, którym zabrano dwór i park lokując tam dom  starców..   . 


A jednak studiowałam. Z trudem, z niechęcią i nie wierząc w siebie. Całe to malowanie  zdawało mi się drugorzędne i byłam pewna; beznadziejne.   Wreszcie postanowiłam przerwać studia,  wziąć urlop niby to z powodów osobistych, a tak naprawdę chciałam pisać powieść. O czym? Nie, tego  nie wiedziałam. Dotąd  nie wiem. Potrzebna była mi samotność. Nasz pokój na wsi to nie  miejsce,  w którym się można było skupić. Wpadłam na pomysł  więc, żeby  wyjechać gdzieś, gdzie będę sama. I pracować. Może dom dziecka na prowincji? Tam o posadę chyba  łatwo, w starym pałacu własny pokój. Pół dnia dla siebie na pisanie.  Znalazłam takie miejsce gdzieś pod Płockiem i pojechałam autobusem, ale nie chcieli mnie zatrudnić, bo brakowało mi  kwalifikacji.


Trzeba więc było  ciągnąć studia dalej chociaż nie czułam się z tym dobrze. W domu ledwo się wiąże koniec z końcem. Obiad w stołówce  za stypendium, ale i tak bywałam głodna. Na zdjęciu ( już wyblakłym, niewyraźnym )  jestem  nijaka, źle ubrana. Nie tylko ja, w tym czasie większość z nas  była ubrana źle, szczególnie ci z prowincji.


Jeśli ktoś myśli, że studenci są zabawni, pełni pomysłów i szaleni  to się  myli. Szczególnie ci studenci. Akademii.  Na korytarzach w przerwach panowała cisza. Ja zwykle rozmawiałam z Alkiem, ot tak sobie, głównie o książkach, ale cicho bez jakiejkolwiek ostentacji. Ktoś inny paląc papierosa, zamyślony   patrzył przez okno na dziedziniec. Obok na ławce piękna Magda  i ten jej głupi przystojniaczek,  szepczą ze sobą  tak  skupieni  jakby to były sprawy ostateczne; być nie być związku (a jednak po skończeniu studiów pobrali  się i wyjechali do Paryża). Studenci najzdolniejsi  zachowywali się dyskretnie. Oni już byli jedną nogą w ZPAP  i nie musieli nam niczego demonstrować, bo było oczywiste, że nie obchodzi ich  ktoś taki bez znaczenia  jak  Alek albo ja… Pośród mniej  zdolnych byli  ci, co snuli się po korytarzu  nie wiedząc co ze sobą zrobić. Reszta  spędzała przerwy przy sztalugach  pełna determinacji,  lub namysłu nad tym co już udało im się namalować, podczas gdy pani która pozowała, zwykle niemłoda, paliła w kącie papierosa  gotowa znowu się obnażyć. Urszula była moją przyjaciółką. Razem chodziłyśmy  do stołówki. Tak to się jakoś układało, że zwykle miałam tylko jedną  przyjaciółkę dla której byłam powiernicą,  to była zawsze któraś z tych onieśmielonych, nieszczęśliwych, zwierzała się, a ja jej udzielałam rad.


Profesor?  Cóż. Pojawiał się co jakiś czas w pracowni. Niczego po nim nie oczekiwałam. Zwracał się do mnie po nazwisku. Stawał za mną, patrzył przez chwilę na mój obraz i mówił; to nie to.


Więc co? Jeśli nie powieść to scenariusz. W stylu włoskiego neorealizmu. Z życia wzięty. Miałam już nawet pomysł na początek, jedna sekwencja, może dwie, a potem? Bo potem wątek nagle się urywał. I w głowie pustka. Gdybym się tylko mogła skupić, być choć przez chwilę sama. Ale nie… Nie było takiej możliwości. Przerwę w zajęciach musiałam przetrwać w bibliotece, albo łaziłam po ulicach. A wieczorami  powrót na wieś.


A  chęć pisania nosiłam w sobie jak dobytek, z którym się trudno mimo wszystko rozstać, choć nie wiadomo jak go spożytkować. Bo składał się z  zachwytów, wzruszeń, myśli… być może z odrobiny  wrażliwości?  Z tego niewiele jest pożytku. Jest się artystą i to wszystko, przy tym nikt nawet o tym nie wie.


Żeby choć życie towarzyskie… ale tu nic takiego nie istniało. Tu każdy raczej się przemykał chyłkiem zajęty tylko sobą. Myśl kim się jest, czy jest się kimś bywa, być może paraliżująca. Bo tu są faworyci  i pariasi, których profesor zaledwie toleruje. To Alek był pariasem  (kiedyś zostanie jednak asystentem),  Ula  miała opinię utalentowanej ( po studiach wyjdzie za mąż za kapistę  starszego od niej o 40 lat) . Byli też pracowici. Taki Andrzej. Z pracowni prawie nie wychodził.  Myślę, że malowanie sprawiało mu przyjemność niemal zmysłową, niczym sex, wiedział, że będzie znanym twórcą  (ziściło się, być może niezupełnie  tak jak chciał; został działaczem związku) .


Bywało, że profesor  zapraszał wszystkich nas do siebie,  więc przychodziliśmy gromadką. Nie należało  się spodziewać  poczęstunku, ani wykładu, to była tylko  pogawędka protekcjonalna i życzliwa. Pamiętam  jedno takie popołudnie. Najpierw niewielkie zamieszanie, bo trzeba gdzieś powiesić płaszcze. Mieszkanko eleganckie lecz niewielkie, ciasno. Profesor mieszka sam. Ale niektóre koleżanki, te ładniejsze wydają się zadomowione, bo zachowują się swobodnie (po latach znowu je zobaczę jako akty, na starych płótnach  profesora). A ja tymczasem  siedzę gdzieś pod ścianą, nie mam zamiaru się odzywać. Nic nie mam im do powiedzenia, a gdyby nawet … nie usłyszą.


Na korytarzu przed pracownią ożywienie. A jednak coś się kroi, będzie prywatka w karnawale. U kogo, jeszcze nie wiem, wiem tylko że na Żoliborzu. Pójdę, a czemu nie? Kalosze zdejmę w korytarzu, nałożę szpilki. Sukienkę jaką taką skombinuję. Trzeba coś przynieść? Szarpnę się. Egri Bikaver? Wiem gdzie kupić, w winiarni na Starówce. A to że przyjdę sama, cóż?  Bo inni też. Alek też przyjdzie sam (skąd mogłam wiedzieć wtedy, że jest gejem?)


Więc mamie powiedziałam , że nie wrócę na noc, bo nie ma takiej możliwości. To nic wielkiego, to prywatka. Wszyscy się bardzo dobrze znamy i  pojedziemy  prosto z Akademii. Wzięłam więc z sobą rano szpilki.  Suknię nałożę w toalecie, a to co mam na sobie tam  zostawię. Nie ma obawy, nikt nie weźmie. I pojedziemy wszyscy razem. . Gromadką iść do kogoś raźniej, bo sama chyba bym nie poszła. Czułabym się jak ktoś niepożądany. Inni  byli jak gdyby  w lepszej sytuacji  i nawet ci z akademika czuli się dość swobodnie. Mieszkanie było takich po dyplomie, właściwie nie mieszkanie, a pracownia. Na poddaszu. To było coś w rodzaju inauguracji. Jestem w porządku, niosę wino. Nie witam się, przecież widzieliśmy się przed południem. Niestety siedzieć nie ma gdzie, musimy siadać na podłodze, czego nie lubię, bo niezręcznie jakoś, człowiek  nie wstaje z miejsca tylko się gramoli. Na szczęście jest gramofon, płyty , wino  wódka  i towarzystwo  się rozkręca.


 Myślałam że nie będę tańczyć, że nikt mnie nie zaprosi, ale nie. Wstaję, bo podszedł do mnie jeden taki z pracowni po sąsiedzku. Niby go znam, bo przecież widujemy się codziennie, ale nie rozmawiamy, nie ma o czym. Teraz też nie jest zbyt rozmowny. Jednak to dobre na początek.  Lubię tańczyć,  ale wydaje mi się, że nie umiem, nie mam wprawy, boję się być niezręczna. Czasami tylko po kielichu  pozbywam się  nieśmiałości i mogę tańczyć nawet  rock’n’roll . Tu  jest za ciasno, więc tańczymy tango, ale na dystans. Dotyk mężczyzny byłby jak zawsze  dla mnie  czymś szczególnym, ale nie dotyk tego z którym  tańczę, ten mi się nie podoba, bo to jest jeden z tych z akademika, w nieświeżej marynarce.


Gramofon  milknie. Ten który tańczył ze mną dziękuje i odchodzi. Na  ławie stoją przyniesione  trunki, kubki, kieliszki i szklaneczki. Już wiem jak trzeba się zachować, po prostu podejść,  nalać sobie. Są tam już ci, z którymi się przyjaźnię (to słowo chyba nie jest odpowiednie, bo kiedy minie trochę lat i każdy pójdzie  w swoją stronę, nikt mnie nie pozna na ulicy,  no.. może tylko Alek). Wszyscy rozkojarzeni  chyba nieco, a  jednocześnie jakby czujni.  Pomiędzy nudą (chyba nerwy) a oczekiwaniem ..  Jest ktoś, z kim chciałabym zatańczyć, to ten mój dawny facet, dawna miłość, z którym rozstaliśmy się nie wiadomo czemu. Właściwie wiem. Uczepił mnie się taki jeden, to było coś w rodzaju zdrady i tamten się obraził. Od tego czasu  jesteśmy wobec siebie obojętni, ale widocznie niezupełnie, teraz jego uwaga  (czuję to)  jakby skupiona na mnie, a ja udaję, że nie widzę tego,  rozglądam się w poszukiwaniu kogoś, z kim można  porozmawiać. Jest tutaj  kilku niedostosowanych, ale  to akurat  nie ci, którzy się liczą towarzysko w pracowniach i na korytarzu. Obyci  obstawiają gospodarzy, beneficjentów ZPAP. Bo nie każdemu przecież dana jest pracownia, o to się trzeba starać. Jak? Nie mam pojęcia jak to jest i nigdy  się nie dowiem. ( lecz Alek – tak, dostanie po dyplomie lokal.  Być może jednak trochę niewygodny, ciemny , obok kotłowni, w suterynie). Kilka par siedzi   na uboczu. Reszta się kręci wokół stołu. Coś mówią , ale o czym mówią, do mnie w tej chwili  nie dociera.  Bo prawie wszyscy już podpici, a z pijanymi trudno się rozmawia serio, a ja inaczej nie potrafię nawet w takich jak ta okolicznościach. Tamten, z którym byliśmy kiedyś razem, nie zdecydował się zatańczyć ze mną, chociaż to  do niczego  nie zobowiązuje. Widzę go. Po drugiej stronie tej pracowni, w kącie. Urszula też tam jest i on ją obejmuje. Coś jej szepcze. Prawie  wiem co, bo przecież znam go. I co się teraz ze mną dzieje? Musze mieć  dziwny wyraz twarzy. Co na nim jest? Zawód być może?  Rozpacz?  I ktoś to dostrzegł?  Chyba tak.  Pijany Andrzej (mały brunecik okularnik) zaczyna mnie pocieszać i próbujemy nawet tańczyć, lecz to nam dobrze nie wychodzi, bo Andrzej tańczyć nie potrafi . Czuje się tym upokorzona. Czy ktoś się zaśmiał ? Ależ nie. To raczej kłótnia. Słychać krzyki.. Nie ma się czym przejmować. To dyskusja. Dyskusja o pryncypiach, zdaje się. Już dawno po socrealizmie, więc może chodzi o abstrakcję?  Andrzej jest tym zainteresowany, a jednocześnie nie chce mnie zostawić samej. Dlaczego?  Może nie zdając sobie z tego sprawy nie zachowuję się jak trzeba. Płaczę? Bo im się pewno zdaje, że powinnam. To by nadało sens spotkaniu i należytą dramaturgię. A ja chcę tylko wyjść. Powinnam zdążyć na autobus, ten ostatni. Andrzej mnie trzyma, nie pozwala, chociaż mu na mnie nie zależy, to tylko odruch uprzejmości. Pijany odruch, bo ledwo trzyma się na nogach. Jest trochę szarpaniny. Ktoś się śmieje. Wreszcie znajduje torbę z kaloszami, płaszcz, udaje mi się dopaść drzwi, otworzyć.  Jestem na schodach. Schodzę

 Andrzej  jak gdyby sobie coś przypomniał, jak gdyby czegoś nie dopełnił wytacza się na schody, krzyczy za mną

–  Bądź sobą!

Doprawdy sama  nie wiem czemu z całego tego zamieszania  właśnie to niedorzeczne bycie sobą  utkwiło mi w pamięci

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko