Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
96

Wacław Holewiński



Mebluję głowę książkami



mebluje-glowe




Marek wciąż obecny

 

tak-zapamietalemSzesnastego maja minęły dwa lata. Dwa lata od śmierci Marka. I mamy jego nową książkę. Czyż to nie cud? Nie żadne wznowienie, nie przypomnienie starego utworu – nie, niepublikowane teksty.

Popatrzmy jakie były ostatnie książki Nowakowskiego: „Pióro. Autobiografia literacka”, „Dziennik podróży w przeszłość”, „Okopy Świętej Trójcy. Rozmowy o życiu i ludziach”. Nie opowiadania, powieści, scenariusze. Nie fabuły, kreacje, zmyślenia, nic z tych rzeczy. Autor „Księcia nocy” wracał w tych książkach do swoich lat młodzieńczych, do miejsc, które były mu bliskie, wreszcie do ludzi, których darzył sympatią, przyjaźnią, którzy w jego życiu, nie tylko tym literacki, odegrali rolę znaczącą, wyznaczali jego ścieżki, umacniali w przekonaniach, w trudnych chwilach podtrzymywali na duchu, a czasami byli ważni tylko dlatego, że w folklorze miasta, jego miasta, zajęli ważne miejsce.

„Tak zapamiętałem” to w każdym wymiarze kontynuacja wcześniejszych utworów. Może poza tym że w tym tomie Marek, częściej niż uprzednio, sięgał pamięcią do ludzi poza Polską, czasami Polaków, czasami obcokrajowców, czasami spotykanych wielokrotnie, czasami raz jeden, w przelocie, w jakimś mgnieniu. Wymieńmy tych, którzy warci zapamiętania są w tej książce: Zygmunt Kubiak, Felicja Krance, Jan Sosnowski (Kiwi), Paweł Mayewski, Roman Zimand, Jerzy Giedroyc, Jerzy Stempowski, Zygmunt Hertz, Julian Żebrowski, Paul Engle, Wiesław Cypryś, Andrzej Chilecki, Edward Puacz, Invar Lunde, Zbigniew Herbert, Gabriel Laub, Andrzej Roman, Jan Lebenstein, kilku leciwych Żydów  z przedwojenneh warszawskiej „chewry”, którzy schyłek życia, już jako szanowani biznesmeni, dożywają we Frankfurcie nad Menem, jakaś „Czarna peleryna” z dworca, kilku literatów, przede wszystkim Leszek Prorok. Jeszcze książka Ścibora-Rylskiego „Morze Sargassa”. Tych ludzi jest oczywiście więcej. Bo przy każdej z opisywanych postaci jest jeszcze kilka innych, wspomnianych mimochodem dlatego, że byli w towarzystwie, że razem ruszali „na szlak”.

Niektórych z tych ludzi może nie znałem, ale miałem okazję poznać, być u nich w domu: Roman Zimand, Zbigniew Herbert, Jerzy Giedroyc. Byli starymi ludźmi. Tak ich wówczas odbierałem. A dla Marka? Czasami byli to jego rówieśnicy, czasami ludzie trochę starsi, trochę młodsi, na pewno nie była to różnica pokoleń (no może poza ludźmi z paryskiej „Kultury”). Tworzyli świat Nowakowskiego. Dobry świat.

W tym swoim chropawym, niepodrabialnym języku Nowakowski uparcie wraca do lat minionych, jakby chciał dać tym ludziom dobre świadectwo – obecności w kulturze, języku, dobrych uczynkach, nawet w przestępczym świecie, w którym jednak panowały jakieś zasady.

Co było ważne? Rozmowa telefoniczna z Józefem Mackiewiczem – nigdy go nie poznał – spacer gdzieś po amerykańskiej równinie, spotkania w Maisons-Laffitte, chód Lebensteina, elegancja Romana, wielonarodowość Lauba. Zwracał uwagę, jak każdy dobry prozaik, na szczegół. Od niego zaczynał, zatrzymywał na nim oko, podnosił do rangi symbolu

Kto poza kilkoma może ostatnimi Mohikaninami pamięta takie postaci jak Jaś Kiwi? A był. Znaczył. Przewijał się wśród znajomych, nie omijał i jego nie omijano.

„Kto jeszcze pamięta Szlak? W szczupłym gronie posiadających tę wiedzę zastanawiamy się czasem nad formułą egzystencji, którą sobie wymyślił Jan Kiwi. W tamtych latach uciekał od rzeczywistości. Szlak wypełniał mu całe życie. Wszystko było żartem, beztroską, bon motem, humbugiem. Chyba stanowiło to jego sposób przetrwania. Przecież nie był komuchem, nie donosił. Nawet jakby go chcieli ubecy przycisnąć, to tak samo jak wszystkim opowiadałby plotki i dykteryjki. System komunistyczny uznał za trwały dopust boży i uwił w nim sobie gniazdko.”

Szlak był ważny dla Jasia Kiwi, dla Marka Nowakowskiego, dla wielu innych. Kawiarnie, szynki, speluny. Pijane twarze, szemrane towarzystwo wymieszane z ludźmi kultury, partyjnego establishmentu, milicyjnych kapusiów. Rozsypał się ten Szlak po 89 roku. Jeszcze się zbierali, chodzili, ale coraz rzadziej. Nie chodziłem tymi ścieżkami, byłem za młody, choć zdarzyło mi się kilka razy pić wódkę z Markiem, najpewniej w towarzystwie Krzysia Karaska, zdarzało nam się długo rozmawiać. Pamiętam oczy Marka, uważne, przenikliwe, trochę kpiące. Miał sznyt kozaka z miasta, taki trochę zaczepny, czasami kokietował knajacką manierą. Rzadko kiedy mówił dłuższą frazą. Śmiał się prawie nie otwierając ust. Sądy miał ostre jak brzytew, jednoznaczne, czasami niedopuszczające polemiki albo sprzeciwu. Ale bardziej niż mówić, lubił słuchać, zbierać, gromadzić,  magazynować w sobie. Nie był w tym osobny, znam wielu pisarzy, którzy „mają” podobnie (czyż nie miał tak Hrabal?), ale u Marka czasami nie kończyło się na słuchaniu, czasami był kreatorem zdarzeń.

W „Tak zapamiętałem” Nowakowski czasami nie zdążył. Poznać bliżej, zaprzyjaźnić się, dokończyć rozmowę. Takie jest życie, tak bywa. Jego bohaterowie umierali, znikali z jego przestrzeni, kogoś zapomniał aby odszukać w swojej pamięci po latach. Ale przetrwali, są dzięki niemu. A my? Szczęśliwie mamy Marka. Mamy go w pamięci i nowych książkach. Dla mnie niesamowite.

 

Marek Nowakowski – Tak zapamiętałem, Zysk i S-ka, Poznań 2016, str. 160.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko