Andrzej Walter – Wojna

0
126

Andrzej Walter

 

 

Wojna

 

 

walter   Na horyzoncie naszej egzystencji widzę wojnę i pokój. Te dwa żywioły jakby rozpięte pomiędzy ograniczeniami naszego losu towarzyszą nam nieustannie od wieków. I odważmy się tu podkreślić, że i pokój może być trudnym do ogarnięcia żywiołem, którym targają podskórne konflikty oraz spory.

 

   Należę do pokolenia, które przyszło na świat ćwierć wieku po wielkiej wojnie. Po wielkiej wojnie światowej, która unicestwiła ów stary świat wytwarzając świat nowy. Świat żelaznej kurtyny. Świat fałszywych ideologii, zniekształconej wiary w społeczny ład, świat złudzeń porządku totalnego w opozycji do wolności jednostki. Był to świat kontrastu bogacącego się Zachodu naprzeciw siermiężnej rzeczywistości ludowego nadania niby ujednoliconych mas.

 

   Żyliśmy – jak dziś na to spoglądam – fatamorganą zachodniego „dolce Vita” oraz wykreowanymi legendami wielkiej przygody tamtej wojny. (bo wojna już przecież była daleko, była odległością zamkniętą i obłaskawioną). Żyliśmy w przekonaniu, że tamta wojna wyzwoliła w ludziach ukryte pokłady bohaterstwa, heroizmu, lecz również ogromu cierpień, które już nigdy więcej nie powinny się nam przytrafić. Dorastaliśmy w oparach zakłamanej historii marksistowskich „zwycięzców” oraz w cieniu fascynujących zadań Kapitana Klosa. Wszyscy wiedzieliśmy, że majaczy za nim niby mroczny ślad NKWD i obcego wywiadu, ale nasz rodzimy James Bond czasów tej wojny godzien był przymknięcia oczu na porządnie ukryte pod skórą obrazu filmowego smutne prawdy. Potem porucznik Borewicz z innej perspektywy zezwalał na akceptację dualizmu poznawczego zastanej rzeczywistości. Mrugał do nas okiem mówiąc – słuchajcie, my wiemy jak jest, ale klaszczemy, kiedy klaszczą, uśmiechamy się, kiedy każą i robimy swoje. Innej realności nie znaliśmy. Inna była hollywoodzkim mirażem. Do czasu. Do czasu nominalnie bezkrwawej rewolucji. Gdzieniegdzie była bezkrwawa, a gdzieniegdzie krwią podlana. Cóż to jednak było przy kilku milionach tamtej wojny …?

 

   Bo przecież, jak wiemy, natura nie zna próżni, a kropla drąży skałę. I drążyła sobie naszą zastygłą lawę kropla wolności, która zmaterializowała się pewnego razu: w Rzymie Karolem Wojtyłą, a potem w bagażniku ubecji Jerzym Popiełuszką czy jeszcze wcześniej karnawałem początku lat osiemdziesiątych. (Dziś niektórzy z nas dowiedzieli się, że ów zryw i karnawał też mógł być jakoś tam sterowany…) Nadal jednak temat wojny – wielkiej, największej w dziejach wojny (jak określili zwycięzcy – Sowieci) „ojczyźnianej” – był tematem ważnym, wiodącym, ostrzegawczym i rozpalającym wyobraźnię. Wojną się straszyło, wojnę się wciąż analizowało, wojny się używało za punkt odniesienia, aż przyszły czasy „zmierzchu bogów” – Ronald Reagan i Margaret Thatcher obnażyli nagość moskiewskich carów (zwanych sekretarzami) inwestując w … wojnę właśnie, tyle, że „zimną”. Czy wręcz nawet „gwiezdną”… „Imperium zła” diabli wzięli. Luke Skywalker ostatecznie zatriumfował nad ciemną stroną mocy i „suchą nogą” obudziliśmy się w nowym świecie. Tyle, że ów świat był trochę jakby dziwny. Jakiś taki mało przyjazny. Nagle trzeba był zacząć zarabiać prawdziwe pieniądze i nie wszyscy to potrafili. Nie wszyscy ogarniali brutalne prawa dżungli nazwanej sympatycznie – rynkiem. A na Bałkanach (jakby dla kontrastu) pojawiła się nowa wojna – pokłosie hibernacji zimnowojennej minionego świata. To było jednak zarazem blisko i daleko. Paradoksalnie koło historii potoczyło się swoją drogą i nie wchodząc w szczegóły – my, tu w Polsce, możemy się śmiało nazwać dziećmi czasu pokoju. Jego ceną było uświęcenie mitów, które tkwią w nas do dziś.

 

   A dziś – w oparach tych mitów – posiedliśmy wiedzę bezcenną. To poznanie dogłębne dwóch diametralnie od siebie różnych ustrojów, stanów i porządków. To doświadczenie na własnej skórze blasków ora cieni życia w zniewoleniu i wolności, to możliwość porównań dwóch światów i dwóch konstrukcji rzeczywistości, to wreszcie wiedza i emocje związane z czasem bezkrwawej rewolucji, a jednocześnie poznanie jak się czuje ktoś wpadając z deszczu pod rynnę i trwoniąc swój czas na budowę czegoś, co wcale nie daje satysfakcji. Jak się okazało materia i „dolce Vita” to nie wszystko i nie pozwoliły one osiągnąć ładu i spokoju, oczyszczenia i rozgrzeszenia oraz optymistycznego spojrzenia w przyszłość. „Dolce Vita” okazało się realnością wyidealizowaną, oglądaną z perspektywy korzyści, a nie kosztów.

 

   Urodził nam się świat, którego nie rozumiemy, który siłą swego skomplikowania poraża, który zagarnął nasz wszelki czas wolny, który spiętrzył pęd życia do mgnienia i braku wytchnienia. Taki świat złudzeń – nagły, błyskawiczny, wielopiętrowy i niejasny. Świat, w którym nie da się łatwo skrystalizować jakiejś uniwersalnej prawdy, oczywistości i zasady. Świat, w którym nie potrafimy się odnaleźć i którego zrelatywizowanie gubi naszą tożsamość, mity przeszłości i wszelkie korzenie. Jak funkcjonować w takim świecie? Jak zachować w nim: godność, marzenia, myśli, jak ocalić honor, reguły i przeszłe nauki, przeszłe doświadczenia i wiarę w ideały? Coraz częściej wydaje się, iż to niemożliwe. Coraz częściej też na horyzoncie pojawia się widmo i koncepcja nowej … wojny. Tak, tak – wojny, wojny nowych władców o nowe perspektywy, albo o budowę nowych imperiów na miejsce starych, zwietrzałych.

 

   Nie wierzymy w to nadal, odsuwamy to od siebie, odkładamy na później. Łudzimy się rozsądkiem, porządkiem i logiką. Ale okazuje się, że świat nie ma logiki. Okazuje się, że świat budzi się do tej wojny powoli, ale jednak się budzi. Nagle na naszych oczach staje się ona realna i prawie namacalna.

 

   A my wciąż w tym swoim biegu, prowadzimy normalne życie, spłacamy kredyty, obrastamy materią, rytualnie połykamy ten świat w jego taśmowo skonstruowanej codzienności, stoimy w korkach samochodowych jadąc do pracy i z niej powracając, dni są do siebie podobne, lęki rozładowujemy masowymi uciechami, ciekawość świata zaspokajają nam wieczorne wiadomości, w których wszelkie wojny są „gdzie indziej”. My wciąż mistyfikujemy ową codzienność do rangi stałości, przynależnego porządku i łatwo akceptowalnej normy. Jest i nie będzie inaczej. Ciężko o większą naiwność. Niewiarygodne jak ta autoterapia weszła nam w krew i stała się naszą mantrą. Naszą jedynie znaną rzeczywistością bez możliwej alternatywy.

 

   Alternatywa oto stoi za drzwiami. I puka. Tyle, że my nie chcemy tego słyszeć. A nawet jeśli coś słyszymy, jest to raczej dysonans, który uspokajamy naszą logiką, naszymi kategoriami i naszym widzimisię.

 

   I niektórzy z nas zatapiają się w swój świat. W swój prywatny wszechświat. Osobny. Oddzielny. Ukryty. W swoją mikrobiologiczną przestrzeń bytu skonstruowaną bez społeczeństw, ludu i mas. W przestrzeń bez innych, bez obcych, bez intruza. W świat egoistycznie zbudowanej wieży z kości słoniowej – symbolu samostanowienia i dewizy – skądinąd przeszłej – my Home is my Castle. Przyszłość jawi się zatomizowana, pusta i higienicznie czysta od bliźniego zredukowanego do cyfrowego sygnału, śladu w sercu scalonego układu z wykwitem na ekranie monitora – beznamiętnie, bezsilnie, bezdotykowo obecnego jedyni i li tylko w sieci. Nasz świat przezwany wirtualnym zdaje się być jedynie możliwym światem postępu i nowoczesności, w którym relacje budowane są pozornie i na odległość. Taki właśnie świat w dosyć prosty sposób kreuje poczucie ułudy bezpieczeństwa i spokoju. Świętego spokoju. Ale to tylko złudzenie. Złudzenie sytością, permanentnością i dalekością świata egzystencji w opozycji do świata innego, realnego, z bronią, wystrzałami, dżihadem i walką wręcz. I kiedy przyjdą podpalić dom … ten, w którym mieszkasz … może się okazać, że nie za bardzo wiesz, co robić. I czy jeszcze w ogóle masz dom.

 

   Zamiast reakcji, zamiast gotowości i zamiast wyobraźni, wytworzyliśmy sobie formy zastępcze: walki, aktywności i działań. Realizujemy się na polu konkurencji, rywalizacji i licytacji ilością zgromadzonych dóbr, pozycji i statusów. Realizujemy wyścig szczurów maszyny, w której człowiek niewiele znaczy, a jego człowieczeństwo zredukowano do użyteczności pragmatycznej, do nawozu współczesności. Nasze wojny toczą się na karty kredytowe, na ilość sygnałów, na dostępność technologii, na dyspozycyjność i wieczność kontaktu, podłączenia i gotowości. Na eliminację tożsamości i korzeni, nawet kosztem fałszywych konstrukcji „popierania” islamu oraz jego pochodnych, aby tylko zniwelować nakazy chrześcijaństwa.. To wojny ersatzu z hipokryzją, walka świadomości z terapią i konflikt sztucznych, plastikowych konstrukcji wobec ducha i natury. Gdzieś w tle wojny realne w nasz syty świat wpuszczają bakterie wojen hybrydowych, który nowi idole z medialnych bytów testują naszą gotowość na prawdziwy konflikt. A ten konflikt narasta, pęcznieje – ilością wytworzonej realnie i prawdziwie broni, zmianą technologicznej konsumpcji surowców nazywanych strategicznymi źródłami energii, zmianą mentalności ludzkiej oraz iluzją końca historii. Ten konflikt jest z pewnością niewiadomą. Niewidomą w równaniu bardzo prostym, w którym człowiek i jego dążenia nie zmieniły się od wieków. To dążenia do walki, do smaku zwycięstw i władzy nad wszystkim, co wpada mu w ręce. To dążenie do zaspokajania potrzeb, które choć nowe, niepokojąco przybierają postaci znane od wieków, niepokojąco przypominają genetyczną determinantę potrzeby dominacji, posiadania i zdobywania. Zmieniły się narzędzia – nie zmieniła się natura.

 

   Czy ja chcę przekonać czytelnika do syndromu zmierzchu? Być mało przekonywującą Kasandrą bytu? Czy chcę snuć wizję jakiegoś końca końców? Nie. Chcę jedynie ukazać powtarzalność pewnych procesów, w których dzieje zazębiają się w sobie nawzajem. Natura ludzka nie zmienia się, a nasze czasy docierają do progu przepaści. Co w niej jest? Nie wiemy. Wiemy jednak, że dzieje się coś dziwnego, coś, co nie miało się dziać w tak poukładanym świecie. Dzieje się coś, czego się przecież nie spodziewaliśmy. Nasz spokój króla Priama jest nieuzasadniony.

 

   To nie ostrzeżenie, a jedynie prosta analiza symptomów. Próba uchwycenia wielości możliwych scenariuszy w jedną fabułę, której zwieńczeniem będzie to, co było od zawsze. Lęk i niepokój wobec potrzeby bezpieczeństwa. Jeśli chcesz pokoju szykuj się na wojnę. Ta dziwna zasada wielokrotnie sprawdzona jest być może tych czasów nakazem, a jedynie od przezorności zależy jej wcielanie w życie. Tyle, że kij ma dwa końce. Odrodzony militaryzm wiedzie ku katastrofie. I trudno o inne zakończenie. I być może tak być musi – zabije nas to, co nas kiedyś fascynowało.

 

   Chcielibyśmy od tego uciec. Jak uciekamy od tego świata. Jak ucieka się od siebie samego, w tak zadanej, mało istotnej społecznie roli, w takim świecie jaki widzimy. My, dzieci kwiaty, dzieci izmów, dzieci poprzedniego wieku, pozornie dogłębnie zanalizowanego i przykrego płaszczem wiedzy i nauki, który jednak się wydarzył, a było to wręcz nieprawdopodobne. I mamy nowy wiek. Wszystko przyśpieszyło. Pewne zasady się zużyły. Szukamy nowych. Jak dzieci we mgle poszukujemy recept na wieczność i odradzającą się wyobraźnie nieco wykastrowaną ową wirtualnością, która okazała się tylko pułapką.

 

   Dziś zasadą jest brak zasady. Dewizą chaos. Kulminacja negatywnych newsów – stanem pożądanym, a jednocześnie naznaczonym obawą o skutki, bez jakiejkolwiek bardziej wnikliwej analizy o przyczynę. Nasze niedbalstwo w tym zakresie jest wielce ryzykowne. Nasze diagnozy mogą okazać się nic niewarte. Może mamy przed sobą jedynie alternatywę – niewolnictwo w „doskonałym”, perfekcyjnym świecie, bądź wojnę. Już dziś u umownie zakreślonych granic Europy gromadzą się hordy barbarzyńców, aby w nas wniknąć i powoli, bezszelestnie, po cichu zniszczyć nasz świat, naszą kulturę, zwyczaje i tożsamość. Ta mała apokalipsa przepoczwarza się na naszych oczach w coraz większą, zatacza coraz bardziej zaborcze kręgi i podmywa wszelki fundament, na którym zdawałby się opieramy swój los. To nic innego jak pełzające oblicze nowej wojny, ukrytej, podskórnej wojny cywilizacji, u podstaw której legło swawolne przeświadczenie o tolerancji, nowoczesności, zrównaniu wszystkich religii i duchowości ograniczonej do powierzchownej wizji społeczeństwa na modłę – wolność, równość, braterstwo – nawet, a może zwłaszcza z agresywnie nastrojonymi wyznawcami Islamu, aby tylko w kontrze do chrześcijańskich korzeni naszego bytu. Bytu, które owe chrześcijańskie korzenie rzekomo ograniczały, dławiły i deprecjonowały. W naszych czasach bowiem hasło „kochaj i rób co chcesz” nabrało nowego, innego wymiaru. Odarte z właściwości, mistycyzmu i sensu przekształciło się podświadomie w pogańskie zawołanie „a róbta co chceta” i weszło w fazę swobody i dowolności zwłaszcza jeśli chodzi o formy kopulacji i równania płci aż poza granice absurdu. Za tymi przesłankami stało bardzo odmienne od naszego (młodzieńczego) doświadczenie zachodnich zblazowanych półelit wychuchanych i wymuskanych dobrobytem będącym pokłosiem Planu Marshalla, a zbuntowanych pod koniec lat sześćdziesiątych wobec zastoju świata odbudowanego po wojnie. My szukaliśmy wolności, oni atrakcji dewiacji, ucieczki od nudy i pułapki sytości.

 

   Dziś pojęliśmy esencję tamtego buntu, jego pustkę i wynaturzenie. Dziś widzimy „buntowników” na europejskich salonach jak skandują dzielnie „a jak przyjdzie smaczek – raz dziewczynka, raz chłopaczek”. Pouczają cały świat – o wolności i demokracji, o prawach człowieka i jego prawie do samowoli poprawnej politycznie czy też o prawie do eliminowania z naszej duchowości „czarnej zarazy”, czyli chrześcijaństwa. Aby mu tylko przyłożyć następuje cynizm otwarcia na Islam i wszelkie inne duchowości, z jednym wszakże zastrzeżeniem. Głupota, brak wyobraźni i miałkość owej propozycji nie przewidziała całej gamie agresji i zaangażowania tegoż niewinnie brzmiącego „Islamu”. Wynikało i wynika to z prostej ignorancji, niewiedzy i traktowania z góry wszelakiej duchowości, wszelakiego mistycyzmu i wszelakich prawd wyższych głoszących cokolwiek innego poza doczesnością. Tak wychowano właśnie buntowników z Paryża a.d. 1968 i to oni wbili się dziś w garnitury, przywdziali krawaty i przemawiają z ambon europejskich instytucji ucząc nas „postępu i nowoczesności”. A my patrzymy zażenowani na tych hipokrytów i pajaców, i wielu z nas, lecząc długo skrywane kompleksy wciąż bije brawo i oczekuje naśladownictwa. Tylko coś pękło, coś się skończyło, nagle ze Wschodu powiało zagrożeniem i wielu się ocknęło. Dzięki wojnie? Czy dzięki przekroczeniu Rubikonu normalności? Doprawdy – trudno o większy dylemat.

 

   Wkrótce przekonamy się na ile coś, co pozostało na dziś jeszcze Unią (z pozoru) Europejską, ma jeszcze rację bytu. Odpowiedź ukaże się na od wieków zakonserwowanych Wyspach Brytyjskich i choć przewiduję wynik unijnie pozytywny, to sam fakt przeprowadzania tego „plebiscytu” stawia wiele znaków zapytania na przyszłość. A przyszłość unijna rysuje się w coraz czarniejszych barwach. Niestety – to efekt upadku etosu wszelkiej solidarności – nie tylko tej polskiej, historycznej i naiwnej w wierze i szczerości, ale tej ogólnoludzkiej – odartej z wartości ludzkich opartych na judeochrześcijańskiej idei miłości. Tę ideę zastąpiono wszystkim, tylko nie miłością, albo też miłością, ale rozumianą jak akt płciowy bez tej płci rozróżnienia i bez żadnych hamulców, ograniczeń i wstydu, co w efekcie pozwala nam być nawet bardziej niż wolnymi – pozwala nam być frywolnymi i wyzwolonymi z okowów ograniczeń odzierając miłość i wszelki erotyzm z zasłony tajemnicy będącą poetycką pikanterią i w efekcie sprowadzając wszystko do zwierzęcego instynktu. Tak to cofnęliśmy się w rozwoju do epoki ucywilizowanych jaskiniowców i do tego jeszcze chwalimy sobie ów stan folgując do woli wszelakim zachciankom. Jest prawie bosko. Obrazek idealny psują bowiem biedni uchodźcy. Jedni widzą w nich uchodźców, inni tych, którzy zamierzają poderżnąć nam gardła… Kto ma słuszność? Może jednak warto o to pytać?

 

   Oczywiście przejaskrawiam cały proces, opisując nieco wulgarnie ów nowoczesny sensualizm, ale tak dziś, na ponowoczesnym Zachodzie traktuje się człowieka i jego potrzeby. Hipokryzja być może wkrada się i w moje dywagacje, gdyż i my korzystamy z efektów postępu do woli, acz nad naszym nieśmiałym „stop” warto się pochylić choćby i na moment nim bezrefleksyjnie zaakceptujemy zachodnie absurdy albo wzniesiemy tak zwane moherowe sztandary. Może jest w tym wszystkim złoty środek, choć połowiczność boli, a współczesność nie daje wyboru – albo jest się po tej, albo po tamtej stronie. Umiarkowanie jest czymś nienaturalnym. Nie rozwiązuje żadnych problemów. Należy iść na całość. I co? Kolejna wojna? Wojna płci? Wojna o zasady? Wojna o minione sentymenty i symbole? Czyż nie ona staje podłożem mentalnym do tych przyszłych wojen prawdziwych, do haseł, którymi car wschodu szermuje dziś propagandowo pod flagą obrony dawno utraconej niewinności. To kolejna hipokryzja, lecz wiek hipokryzji właśnie nadszedł. I to właśnie on wiedzie nas na skraj przepaści, wiedzie nas ku katastrofie – prowadzi do wojny.

 

   Przecież jej poligony już działają. Uruchomiono je pieczołowicie. Stada wyekwipowanych – dobrze na tym zarabiających – mężczyzn biegają na nich i strzelają do siebie jak do kaczek. Zorganizowali nawet światowe Tragi Broni, gdzie mogliśmy obejrzeć cacka tego gigantycznego przemysłu, który szuka ujścia, nie tylko ekspozycji. Testują oni nowe rodzaje broni, coraz wymyślniejsze, coraz bardziej urozmaicone, coraz silniej uległe cyfryzacji – broni, której celem jest pełna dezintegracja przeciwnika. Tylko naiwny sądzi, że ktoś nie zechce jej kiedyś, w przyszłości, na szerszą, bardziej spektakularną skalę … użyć. Wojnę bowiem mamy we krwi, w genach i niech nas nie mami sto lat pokoju, ułuda rozprawienia się z –izmami, iluzja łagodności i zniewieścienia. To jedynie pozorna mutacja wyczekiwania. Przyczajenie się za zasłoną bogactwa. Kiedy nuda osiągnie stan kumulacji nastąpi wielkie bum. Nasi europejscy bohaterowie nie przewidzieli jednak drobnej komplikacji. Widząc tylko czubki własnych nosów przestali widzieć cały świat. Ich nosy też stały się nosami Pinokia – śmiesznej drewnianej zabawki – bez uczuć, głębi i motywacji. Wydłużyły się wraz z kłamstwami, którymi nas karmili przez całe pół wieku ich spokojnego snu za „żelazną kutyną”. Ci ludzie nawet nie zdają sobie sprawy z czym igrają … Chyba dziś już jesteśmy gotowi za to wystawić rachunek. Za zdradę traktatów roku 1939, za zdradę w Jałcie, za cynizm i mityczne „dolce Vita”, które odbyło się naszym kosztem i na naszych barkach. My to przetrwaliśmy – oni nie bardzo wiedzą, co. Nasz „rachunek” to nie walenie pięścią w stół, to nie zemsta, nie popisywanie się czy namawianie do czegokolwiek. Nasz rachunek to prawo do naszej stanowczości w naszych sprawach. To obrona godności, Polski i jej suwerenności. Mamy do tego prawo. W jednej – naszej Unii i w jednej – naszej – Europie. Ci ludzie nawet nie wiedzą, że był czas, kiedy to my byliśmy ową mitycznie stanowioną Europą, a oni do niej dopiero aspirowali wyzwalając się z dzikości i mroków średniowiecza. I kto tu kogo ma prawo pouczać?

 

   Oto następuje jakiś koniec naszego świata. Świata, w którym dorośliśmy, w którym dojrzewaliśmy, z którego zaczerpnęliśmy naukę o „banalności zła”. Zło nazwane, opisane i przemyślane odradza się na nowo, odradza się powoli i cicho i niespodziewanie w salonach bezwzględnych, bezideowych i miałkich polityków naszych czasów, którzy kochają władzę dla władzy, próżność dla próżności i wizerunek dla wizerunku – którzy stali się narcyzami nowoczesności i patrzą w zwierciadła pytając zadziornie – no kto jak nie ja jest najpiękniejszy na świecie? no kto jak nie ja może wszystko? Ale przecież my już nie wierzymy w zło – nie wierzymy w zabobony, piekła i potępienie. Uleczyliśmy się opisaniem „banalności zła” i nadmiarem tolerancji oraz wyeliminowaniem najsłabszych pod pozorem postępu. Że to wszystko do siebie nie pasuje, nie składa się w logiczną całość – tym gorzej dla logiki. Logiki nie ma. Jest chaos. Chaos uświęcony. W nim rozmywa się wszelka myśl. Litera prawa określa wszystko – a nad nią jest człowiek, człowiek XXI wieku, który pewny siebie te prawa określa, ustanawia i zapisuje. Nie ma nic ponad nim, ani przed nim, ani za nim – jest tylko on – imperator świata. Prawo stało się fikcją.

 

   Widzę dziś wyraźnie, że tego wszystkiego co minione już nie będzie, że tego świata uratować się już nie da, że zbyt późno na otrzeźwienie, że stajemy w obliczu niewiadomego, a tym co wiemy – i w co jeszcze warto wierzyć – jest tylko drugi człowiek. I jak mawiał Konrad Adenauer – jeden z pomysłodawców naszej Unii – ludzi należy brać takimi, jacy są. To chyba jedyna recepta na przetrwanie tego, co ma nadejść i nadchodzi szybciej niż nam się wydaje.

 

   Wiara w człowieka jest tym, co pozwoli przetrwać każdą wojnę. Pozwoli ją przetrwać i jest jedyną nadzieją na ocalenie. To nie jest jednak wiara w człowieka dzisiejszego Zachodu – to wiara w człowieka jako ideę, w człowieka w ogóle, w człowieka małego, pokornego i widzianego na powrót – z chrześcijańskiej właśnie perspektywy. Wszelkie inne drogi, nowe duchowości, nowe koncepcje poprowadzą nas do wojny.

 

   Wojna i pokój. Przecież znamy tylko to.

 

Andrzej Walter


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko