Krzysztof Kwasiżur – Trzecie skrzydło, czyli Donkiszoteria stosowana – cz. 4

0
222

Krzysztof Kwasiżur



Trzecie skrzydło, czyli Donkiszoteria stosowana – cz. 4

 


don-kichot-kwasizurDoktor Nauk Humanistycznych Wiesław Malicki – zmarły przed sześciu laty poeta, dziennikarz i aforysta, Członek Zarządu Opolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich pozwolił sobie kiedyś na taką dygresję:

„Człowiek współczesny bywa podobny do ptaka, który usiłuje latać o jednym skrzydle. Jednak to, co mu daje harmonijny lot, to kontakt z literaturą.”

 

            Niezwykle często twórczość utalentowanego poety, jego pełne emocji, porywające wiersze porównywano do lotu, przydając tym samym autorowi takiego wiersza przymioty anioła, orła, czy rzadkiego ptaka (coś pomiędzy białym krukiem a rarogiem). Leszek Żuliński w swoim Dekalogu napisał:

 Przykazanie piąte: wiersz musi – jak ptak – szybować na dwóch skrzydłach. Na przykład na skrzydle racjonalizmu i emocjonalizmu.”[1]

Znów skrzydła! Dlaczego wciąż – w kontekście wiersza przewija się motyw skrzydeł, lotu?

Dobrym tropem wydaje się wiersz Mirosława Welza „Śpiew ptaka”

 

„Szybuje we mnie

Nocą śpiew ptaka

Słyszę wysoko

„Nie umiem latać

Żeby go dotknąć

Musi sam upaść…”[2]

 

dla tego poety wiersze unoszą się, krążą gdzieś na granicy percepcji, a zadaniem poety jest powołać go do życia, niejako „schwytać”, albo ustrzelić.

Dobrze, taka argumentacja właściwie ma sens, zatem ptasi aspekt moich wywodów mamy praktycznie z głowy!

Kolejny – to pisarsko-poetycka robota; spotkania autorskie, zaduszki poetyckie, slamy, konkursy (po nich czytania pokonkursowe), wywiady – każda z tych imprez (i nie wymienione, a uskuteczniane) zasadzają się właściwie na jednym i tym samym: jedni mówią, drudzy słuchają, potem ewentualnie zmiana i jakoś to się kręci.

Problem zaczyna się wtedy, gdy jedna ze stron nie wchodzi w swą rolę należycie.

A to widownia nie chce reagować pozytywnie na  prezentowane utwory, lub na autora wręcz, a to zjawi się w symbolicznej liczbie (lub zerowej), a to prezentowany twórca jest nieżyczliwie traktowany przez prowadzącego.

Zacznę od końca tej listy: zwykle (zaryzykuję nawet tezę, że zawsze)  prezenter jest pozytywnie i życzliwie nastawiony do przedstawianej właśnie postaci.

Ale zwykle w jego obowiązku leży nie tylko zaprezentowanie jej, czy komplementowanie, ale również zadawanie pytań – o twórczość, o konkretne utwory.

Zdarzyć się może, że twórca operujący warsztatem mało świadomie nie jest w stanie obronić własnych wierszy, sposobu pisania, czy wręcz tezy zawartej w omawianym utworze. Twierdzi, że „pisze sercem”, a ja będę się upierał, że utwory, których autor nie jest w stanie obronić można ulokować w innej części ciała.

Po wtóre – WIDOWNIA NIE CHCE REAGOWAĆ.

Większość mi znanych (powtarzam: większość, czyli ponad połowa) poetów nie potrafi czytać własnych utworów!
I nie znaczy to, że są one kiepskie – choć dobry lektor jest w stanie średni nawet wiersz wynieść na wyżyny – znaczy to, że są one czytane: źle, bezbarwnie, monotonnie, zbyt szybko (trema), nazbyt wolno, bez intonacji, lub z przesadną intonacją, czy okraszane gadaniem od rzeczy.

Nie da się nawet jednym tchem wymienić co trema potrafi z człowiekiem zrobić, jak go upokorzyć.

Jeśli już musimy stanąć przed publiką, jeśli musimy te wiersze czytać, to niech będzie to na początek wydarzenie o niewielkiej ważności. My się nauczymy walczyć z tremą i może wyjdziemy z tego bez łatki na wiek, wieków: „ten, co się jąka”. A jeżeli mamy pewność, że czytamy doskonale, a i tak widownia przy stolikach robi swoje, naszymi wysiłkami mało zainteresowana, to znaczy, że swoje spotkanie poetyckie zrobiliśmy W KAWIARNI i nic nas już nie uratuje przed klęską (chyba, że chcemy iść w zawody z towarzystwem, które wpadło do tejże kawiarni po trzech piwach, żeby jeszcze trzy wychylić).

Jest też taka ewentualność, że nikt się po prostu nie dowiedział o imprezie, na którą przygotowywaliśmy się przez ostatni miesiąc, a przecież informacje o niej rozesłaliśmy (zbytnie zaufanie do Facebooka, ustaleń telefonicznych).

 

Mylą się ci którzy sądzą, że piszę ten felieton w celu nauczania, żeby jeszcze więcej wierszokletów wiedziało jak opisywać swoje domniemane, albo prawdziwe rozterki. Nie! Piszę, by oni wszyscy zrozumieli czego NIE MAJĄ (lub mają), czego nie czują. A z czym ja także musiałem się zmagać.

I żeby nie tęsknił jeden z drugim za tym, co wydaje się być jakimś misterium. Może i jest to jakaś sztuka, zakrawająca na tajemną, bo nie wszystkim dostępna, ale ani nie cudowna, ani piękna, ani tym bardziej pożądana. Bo gdy ją czują i mają – to przeklinają ją na czym świat stoi!

 

 Czy to, że napisałem powyższe słowa oznacza, iż odradzam pisać WSZYSTKIM, sam uznawszy, to zajęcie za groźne dla zdrowia, czy życia piszącego?

Amerykańscy uczeni (wciąż najbardziej rozwinięta w świecie jest amerykańska psychologia i psychiatria) wysunęli daleko idące wnioski – wśród pisarzy najbardziej zagrożeni zaburzeniami psychicznymi są poeci, a zwłaszcza poetki. Teoria ta ma nawet odrębną, naukową nazwę: „Efekt Sylvii Plath”.[3] Ta poetka wyklęta cierpiała na chorobę afektywną dwubiegunową, proces leczenia (np. elektrowstrząsami) opisywała w autobiograficznej powieści, podejmowała kilkukrotne próby samobójcze, by wreszcie otruć się gazem w wieku 30 lat. Jest sztandarowym przykładem na to
z czym musi się zmagać poeta i to niezależnie od czasów w jakich żyje.

To wynika niewątpliwie z faktu, iż poetę cechuje wzmożona, zwiększona duchowość (o czym pisałem w 2 części tej serii[4]). To ta większa niż u innych emocjonalność sprawi, że nie bardzo dacie sobie radę z własnym życiem, lub sami ze sobą.

Nooo, chyba że znieczulicie się alkoholem! Lub innymi używkami! Lub zapomnicie
o poezji i będziecie wieść zwyczajne życie.

Większość wybiera wariant pośredni (i słusznie, bo daje najwięcej korzyści); oscyluje pomiędzy zwykłym, „szarym” życiem, a życiem, jakiego się od poety oczekuje.
W szale, w malignie, na granicy rozumienia ludzkich spraw.

To trochę wygląda jak podtapianie się, by poznać uczucia jakich doświadcza topielec. Niby publika właśnie tego od poety wymaga – opisywania emocji (niech będzie, że topielca) – ale wreszcie kiedyś nie wyjdzie i pójdziemy na dno!

Albo raczej jak pływanie tuż pod powierzchnią oceanu codziennych spraw,  na granicy „świeżego powietrza duchowości” bo tu najwięcej jest piany przemyśleń, których oczekują czytelnicy- groźne to hobby i prędzej, czy później się zemści.     

Zastanówmy się zatem, czy aby skórka warta wyprawki i co takiego bierzemy na głowę, imając się poezji.

Co prawda choroby weneryczne (jako łatwiej i częściej wykrywane) teraz nie bierze się w pakiecie z byciem poetą, lub pisarzem, a gruźlica jest stosunkowo łatwo wyleczalna – jednak wciąż pozostaje otwarta kwestia zdrowia umysłowego (niby choroby umysłowe łatwiej niż pół wieku temu diagnozowane i leczone, lecz wciąż niezbyt przyjemne).

Może się bowiem okazać, że nie tylko przyjdzie się nam z  liryką zmierzyć, ale
i z depresją, schizofrenią, alkoholizmem i innymi izmami.

Przy tym wybór – czy pozostawać w szaleństwie i mieć szansę na miejsce na Panteonie, a tym samym na wysokich półkach w księgarniach, czy pozostać szarym człowiekiem – a tym samym nie wybić się ponad przeciętność, nie napisać nigdy wiersza, nie namalować obrazu, Nie STWORZYĆ niczego? – to chyba odwieczne pytanie o to czy być, czy mieć?

            Aby Państwa nie zostawiać z takim dylematem, a czymś lżejszym – pójdę jeszcze raz w kierunku ptasiej nomenklatury; kiedy już mamy pewność, że publiczność winna pozytywnie zareagować na nasze utwory (choćby nam tę pewność złudną dawała choroba umysłowa) , a nie reaguje z należytym entuzjazmem – ba! – z żadnym nie reaguje, wtedy uchodzi z nas cały zapał, energia, wigor. Przestajemy czytać, opowiadać, czy co tam mieliśmy w planie robić, zaczynamy odwalać fuszerkę. Można by rzec, że skrzydła nam podcięto.

No właśnie  i tu znów skrzydła, ale tym razem wydają się nimi władać… widzowie, słuchacze, odbiorcy naszych słów.

Czyli nie odkryję nic nowego, gdy napiszę iż widownia artyście daje dodatkowego „kopa”?

Co z tego ma wynikać, prócz potwierdzenia przysłowia „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”?

Niewiele więcej niż to, że w tym rzeczonym przypadku trudno będzie zgadnąć, co jest przyczyną, a co skutkiem, gdy do kilku osób będziemy mówić bez zapału, bez przekonania (bo nie warto, bo nie przyszły tłumy), a wieść gminna poniesie, że ten autor to niewiele z siebie daje, niewiele sobą reprezentuje.

I na następnym naszym spotkaniu  jeszcze mniej pierza będzie w skrzydłach…

 

 



[2] M. Welz, „Na wzór na podobieństwo”, Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu, Rzeszów, 2015, ISBN: 978-83-63706-44-9, str. 60

[3] http://nowemysli.pl/choroby-wielkich-pisarzy/  (stan na dzień: 08.05.2016)

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko