Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (44)
JÓZEF DEBIUTUJE W POŁAŃCU
Dziś trudno to wytłumaczyć ludziom, zwłaszcza młodym, ale my, wychowani od dziecka w PRL-u doskonale wiemy, co to autocenzura. Wewnętrzna klasyfikacja myśli, jakiej dokonywał każdy człowiek w swojej duszy i w sumieniu. Były więc myśli i słowa oraz całe sformułowania na użytek publiczny, którymi bezpiecznie można się było posługiwać w przestrzeni międzyludzkiej oraz wspomnienia i myśli, które należało ukrywać, bo głośno wypowiedziane mogły ich właścicielowi przysporzyć niemałych kłopotów. Czasem ta konieczność ukrywania tego, co się naprawdę myśli, uwierała, ale człowiek oswajał się z nią od dziecka i w końcu przywykał. Swoje racje można było powiedzieć tylko w domowym zaciszu, „śmiesznym szeptem przy kolacji” – jak śpiewał Jan Pietrzak, albo w zaufanym gronie kolegów, przy wódce. Stąd też wzięło się podejrzenie, że kto nie pije alkoholu w towarzystwie, ten donosi władzom. A nie pije, żeby lepiej zapamiętać, co kto mówi. No i samemu czegoś nie chlapnąć antysystemowego. Sądziłem, że w takiej rzeczywistości będę żył do śmierci, bo nic na świecie nie zapowiadało zmiany sytuacji politycznej, a Związek Radziecki wyglądał na niezniszczalną potęgę. Pewną katharsis osiągało się słuchając Radia Wolna Europa albo czytając przemyconą z Zachodu „Kulturę” paryską.