Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Opowieść z minionego świata
Medgidia to niezbyt wielkie miasto w południowo-wschodniej Rumunii, ot takie nasze Piaseczno. Dziś niecałe 45 tysięcy mieszkańców. Ilu było przed wojną? W czasie wojny? Zaraz po niej? Pewnie połowa. W czasach gdy nie było telewizji (nie mówiąc o komputerach), gdy życie w dużej mierze rozgrywało się na ulicach, w sklepach, w restauracjach – można założyć, że większość mieszkańców nie tylko się znała, oni wiedzieli o sobie może nie wszystko, ale z cała pewnością dużo.
W takim miasteczku swoja powieść osadził Teodorescu. Parę lat, może najważniejszych z życia miasta, rozciągniętych gdzieś od końcówki lat trzydziestych do wczesnych pięćdziesiątych dwudziestego wieku.
Osią książki, na którą składają się sto trzy króciutkie – dwie, trzy strony – migawki uczynił dworcową knajpę i jej najemcę Stefanka. A obok niego kalejdoskop postaci: kelner, sędzia, policjant, komendant garnizonu, lekarka, pop, imam, sędzia, listonosz, kowal, prostytutki, hurtownik. Wymieszał w swoim tyglu narodowości: Rumuni, Besarabowie, Turek, Rosjanin, Bułgarka, Grek, Niemcy, Żydówka, Rosjanie, dolał historię: Horię Sima, Iona Antonescu, komunistów, pomieszał wyznania: chrześcijan, muzułmanów… Ufff.
Zaczął autor swą powieść w trudnym czasie. Gdzieś daleko padła Polska, potem Francja, ktoś się cieszył z sukcesów Niemców, „Zielone Koszule” – rumuńscy faszyści – wyciągali ręce po władzę. Ale przecież życie toczy się, ma swój bieg, swoje prawdy.
Więc Stefanek Tedorescu, pewnie dziadek autora, piekarz ze Slobozii, spryciarz, trochę karciany oszust, staje do przetargu o dworcową knajpę w Medgidii i, o dziwo, wygrywa. O tyle to dziwne, że dotychczasowy najemca, Stellan, to szef miejscowych legionistów. Łatwo się nie poddaje… A w mieście, tak jak w całej Rumunii, coraz więcej ofiar, ktoś ginie, ktoś inny przekonuje że wojna jest nierealna, major Scipion goni swych żołnierzy do ćwiczeń, sędzia przy lekko kwaśnym winie dyskutuje o powinnościach prawa, w tle kolejowy złodziej, którego nikt nigdy nie złapał…
Knajpa, podobnie jak burdel, ma dwie kategorie. Dla lepszych i gorszych gości, dla oficerów i żołnierzy. Stefanek wsiąka w miasto. Powoli jego lokal, trochę za sprawą Januszka, byłego kelnera w Orient-Expressie, zyskuje renomę, staje się bardziej miejscem odwiedzin mieszkańców niż podróżnych.
Sielsko… Nie całkiem. Jubiler wie że czas wyjechać, że Żydów tu nie lubią. No dobrze, niektórzy nie lubią – przecież nawet żona Stellana gotowa go bronić, zrobił jej kiedyś kolczyki…
A później przyspieszenie, wojna. Trupy, ranni, okaleczeni, bohaterski Scipion z amputowanymi palcami u stopy, wdowy, które szukają pocieszenia, jacyś łagodni sprzymierzeńcy z Niemiec i Włoch zamawiający potrawy właśnie w tej knajpie, bo kelner zagada do nich w rodzimym języku.
Historia ma to do siebie, że się nie zatrzymuje, ktoś u góry nieustająco ją popędza, w antrakcie daje chwilę oddechu, a potem wali na odlew. Rumuni, wyniszczeni walkami na wschodzie, zgnębieni tysiącami poległych, zmieniają aliantów. Już nikt nie marzy o powrocie do macierzy ziem zagrabionych. Pokój, pokój… Niech będzie. Przecież jesteśmy sojusznikami. Tak, niech ci Rosjanie przetoczą się przez nasz kraj i wracają do siebie. Niech wracają, bo… bo dziewczyny w burdelu łapią od nich nieuleczalnego trypra. A na dodatek nie płacą. Bo burmistrz codziennie sporządza listę tych, którym nowa władza się nie podoba, bo jakiś lump wydaje rozkazy, bo ludzie znikają bez wieści, bo trybunały ludowe…
Życzeniowe myślenie? Naiwne? Nieprawdopodobne? A skąd? No skąd mieli wiedzieć Rumuni że już nie będzie żadnych wolnych wyborów, że jak zapłacisz podatek od sklepu, knajpy, syfoniarni to dostaniesz jeszcze jeden? I tak do skutku, aż oddasz wszystko państwu i będziesz szczęśliwy, że ocaliłeś życie.
Siedem lat miał Stefanek swoją knajpę. Oddał, bo musiał. Zabrał wyposażenie, tak miał w umowie. Ale przecież umowy już nie mają znaczenia. Zostawił lustra. Potłukł je nowy najemca. A przecież zbite lustra niosą nieszczęścia. Więzienie go nie zmieniło, wciąż był wyprostowany. Inaczej niż major, który nie wpuścił Rosjan do koszar, ten już nie patrzył przed siebie. Wbijał wzrok w ziemię. A Lea, żydowska lekarka, kochanka Scipiona? Wybrała Izrael. Sędzia? Ponoć wyjechał swoim buickiem gdzieś do lepszego świata. Jego dom zajął mężczyzna w średnim wieku, który przedstawił się jako jego krewniak. Po roku nie musiał już niczego ukrywać, paradował w mundurze rumuńskiej Służby Bezpieczeństwa.
Miasto skarlało, zamarło, gdzieś ulotnił się jego powab, wyparował honor i odwaga, nikt już nie organizował balów, nikt nikogo nie swatał, biały Rosjanin, który jeździł karetą, poszedł na zatracenie do Sowietów, kurz przykrył kuźnię…
Z pewnym trudem daje się porównać rzeczywistość wojenną Polski i Rumunii. A może w ogóle nie warto tego czynić? Sporo za to podobieństw czasów powojennych. Komuniści ani tam, ani u nas nikogo nie zamierzali głaskać po głowach, z nikim się układać. Czysta, brutalna siła.
Teodorescu napisał piękną, miejscami wzruszającą powieść. Wbrew pozorom wcale nie taką smutną. Miejscami ironiczną, miejscami gorzko sentymentalną, ale w każdym miejscu prawdziwą. Największy komplement dla pisarza? Wcale się nie dziwię, że otrzymał za nią tyle nagród.
Cristian Teodorescu – Medgidia, miasto u kresu, przekład Radosława Janowska-Lascar, Wydawnictwo Amaltea, Wrocław, 2015, str. 313.