Jacek Bocheński
Metro i Czas letni
Pociągu jeszcze nie widać. Zapowiada, że nadjeżdża, odgłosami podobnymi do kaszlnięć. Zaraz potem wydaje z siebie najpierw szmer, który jednak szybko zamienia w coś bliższego trąbieniu, w przeciągłe, potężniejące, jakby zachrapanie metalowego smoka. Bardzo długie. A smok już błysnął w głębi tunelu jednym ślepiem, rozjaśnił tam z lekka ciemność żółtawą poświatą. Niepostrzeżenie kończy swoje smocze zachrapanie, przekształca je w ryk, i już wtacza się z reflektorami, hukiem i grzmotem na peron, gdzie stoję. Wsiadam do drżącego jeszcze wagonu, bo to jest moje metro warszawskie. I jadę. Cały czas wśród łomotu i właściwych metru warszawskiemu stuków, przez które z trudem przebija się tylko głos męski, wywołujący raz po raz nazwy kolejnych stacji. Brzmi to trochę tak, jak brzmiał kiedyś głos herolda, gdy musiał z obwieszczeniem zwrócić się do tłumu. Ale ja w metrze jestem zadowolony, bo mimo huku słyszę. A drugiego metra nie mam do dyspozycji . I żaden Kowalski nigdzie w Polsce nie ma.
Najbliższe drugie metro jest w Berlinie. Tam nazywa się U-Bahn. Sunie miękko jak po maśle, ciche jak szemrzący strumyk. A przystanki zapowiada kobieta aksamitnym głosem w taki sposób, jakby przekazywała poufną informację każdemu pasażerowi na ucho.
Polak jest dziś człowiekiem bywałym w świecie, a już wpaść o rzut beretem do Berlina może bardzo łatwo, dlatego Kowalski najprawdopodobniej kiedyś tym U-Bahnem jechał. I co sobie myślał, gdy w bezszelestnym pociągu aksamitnogłosa kobieta mówiła tonem, jakim w Polsce nikt do niego nie mówi?
Co to znaczy – myślał – że Niemcy mają tak fajnie, a ja nie? Tu u nich wszystko, czego tknąć jest lepsze, u mnie w Polsce gorsze. Tu idzie jak po maśle, u mnie jak po grudzie. Tu życie jest wypasione, w Polsce dziadowskie, a nawet to, co jest w obu życiach takie samo, tu wygląda na fajniejsze, tam na lichsze. Nie zgadzam się żyć zawsze gorzej. Nie dam sobie zmarnować życia . Mam w dupie Polskę. Emigruję. Do fajniejszego świata.
Ale to pomyślał, często też potem zrobił Kowalski pewnego gatunku. Bo jest i drugi gatunek, liczniejszy. Kowalski drugiego gatunku zareagował inaczej.
Co to znaczy – zirytował się – że Niemcy mają tak fajnie, a ja nie! Co to za skurwysyństwo się dzieje! O, jak się wszystkiego nachapali, jak się, dranie jedne, wywyższają nad biednym Polakiem, jacy to ważni panowie wszędzie nad wszystkim, a najbardziej nad Polską, tak strasznie przez wszystkich skrzywdzoną. I Hitlera mieli, zbrodniarza, babcia mi opowiadała, jak jej dom spalili, pradziadka zamordowali. A teraz jak to chytrze wykombinowali, cwane bestie, chodźcie, powiedzieli, do Unii, Europejczykami, kurwa, będziecie, fajnie będziecie mieli. A na co wychodzi, ot, w takim metrze? Na to, przed czym ostrzegał od początku Ojciec Tadeusz w Radiu Maryja: broń Panie Boże, nie idźcie do Unii, bo będziecie parobkami u Niemców. Ale nie ma głupich. Ja parobkiem u Niemców nie będę. Ja mam w dupie ich Europę, bo jestem Polakiem, a Polacy to dumny naród i Polska to piękny kraj, i będziemy jeszcze mistrzami świata, i od morza do morza, a cudzoziemskie wypierdki europejskie mogą Polakom naskoczyć, tak nam dopomóż Bóg!
To się nie zmieni. Zima, lato, planeta, trzcina, woda, pies. To będzie.
Zmierzch Zachodu, światło ze Wschodu albo na odwrót: zmierzch Wschodu, światło z Zachodu – to już było albo nie było, będzie albo nie będzie. To jest niepewne. Przyjdą cię aresztować, nie przyjdą. Czy przyjdą, zależy od tego, co mogą i co jakiemuś chwilowemu komuś strzeli do głowy. Wojna, pokój. Tak samo . Czas letni, czas zimowy. Tak samo. Kocha cię Justyna, nie kocha. Tak samo. Zależy od tego, co może i co jej strzeli do głowy.
A pies? Jak świat wygląda z punktu widzenia psa?
Stoi zapatrzony w staw. Zobaczył miskę kolosalnych rozmiarów, pełną wody i obrośniętą badylami zeschłej trzciny po zimie. Zastygł w skupieniu. Trwa ono sekundę. Ale ta sekunda jest przedwieczna i ogarnia trwaniem planetę. Tak stali jego przodkowie milion lat temu, gdziekolwiek byli. Tak będą stali jego potomkowie milion lat po nim. Jeśli, oczywiście, będzie jeszcze woda.
Ruszy nagle pędem , kilkoma błyskawicznymi susami w szuwary, miedzy suche trzciny z trzaskiem, wzburzył je, aż zatrzęsły się dokoła zeszłoroczne wiechy na czubkach badyli. W mgnieniu oka stał się cały chlupotem i bryzganiem, lecz natychmiast znieruchomiał. Ucichł. Kaczka odpływała w oddali. Ścigać ją nie ścigać? Trzeźwo ocenił możliwości. Nie miałby szans. Przecież kaczka w razie czego odleci. Zajął się chłeptaniem wody ze stawu. Szybko wyskoczył z powrotem przez szuwar na ląd. Teraz był żywym kołowrotkiem wodnym, otrząsnął się pośpiesznie, zakręcił pryskającym łbem, parsknął, jakby cały zawirował. I gdzieś pobiegł.
Nie jest jeszcze pora na kąpiele w stawie, uważam. Dopiero co odtajała na nim cienka szybka lodu. Woda musi być bardzo zimna. Pies jednak uważa inaczej. Nie obchodzą go chwilowe ludzkie kalendarze i rachuby czasu, historyczne ani astronomiczne. To on, wskakując do wody, ustanowił dziś rzeczywisty czas letni według swoich przedwiecznych zasad.
Jacek Bocheński blog II