Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Czerwony książę
Wiele lat temu jeden z moich znajomych, warszawski adwokat, opowiadał mi o nim, a byli znajomymi, że nigdy nie starał się o jakiekolwiek względy, protekcję. Wchodził po prostu do urzędu i mówił: „Dzień dobry, nazywam się Andrzej Jaroszewicz, syn Piotra…”. To wystarczało. On sam z zalet bycia synem premiera wymienia paszport służbowy, podróże z ojcem, czasami machnięcie ręką milicjanta z drogówki na przekroczenie przepisów. Wymienia też minusy: „Kiedy ojciec był u władzy, krążyło o mnie wiele kompromitujących plotek. Nie ma sensu do nich wracać. Natomiast prawdziwa nagonka na takie dzieci nie odbywa się wtedy, kiedy ich rodzice są u władzy. Zaczyna się później.”. I tu Jaroszewicz wymienia… zakwestionowanie przez rektora Politechniki Krakowskiej jego studiów i odmowę wydania dyplomu.
Syn premiera PRL-u, playboy, rajdowiec, biznesmen, „mąż pięciu żon”… Czerwony książę. Tak, ten przydomek, dobrze to pamiętam, przylgnął do niego, stał się synonimem, drugim nazwiskiem.
Zastanawia mnie sens wydawania takich książek. Burzenie mitów? A może odwrotnie, budowanie legendy, tworzenie nowego, poprawionego wizerunku? Swojego, ojca, dowartościowania, usprawiedliwienia?
Ile w tej książce prawdy, ile synowskiego oddania ojcu, ile zmyśleń, frustracji? Nie wiem, nie mam pojęcia.
Zacznijmy od początku. Trudno uwierzyć w naiwność Andrzeja Jaroszewicza. Pisze, że kariera wojskowa ojca… wynikała z braku oficerów (wymordowanych przez Niemców i Rosjan w Katyniu) w Ludowym Wojsku Polskim. „Po pierwsze, Alu trwała wojna. Awansuje się wtedy inaczej niż w czasach pokoju.” Fakty: Piotr Jaroszewicz był zwolniony ze służby wojskowej w II Rzeczpospolitej, do armii Berlinga został przyjęty pod koniec sierpnia 1943 roku We września 1944 powołany został na stanowisko szefa Zarządu Polityczno-Wychowawczego 1 Armii. Chwilę potem, 16 października tego roku powierzono mu pełnienie obowiązków zastępcy dowódcy 1 Armii WP do spraw polityczno-wychowawczych. 25 listopada 1944 został zatwierdzony na tym stanowisku. 14 czerwca 1945 został zastępcą szefa Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego WP W okresie od sierpnia do października 1945 pełnił obowiązki szefa tej instytucji. 29 października 1945 powołany został na stanowisko głównego kwatermistrza WP – III wiceministra obrony narodowej. 14 grudnia 1945 awansował na generała brygady. Świetna kariera, pozazdrościć. W gruncie rzeczy młody Jaroszewicz w żadnym momencie nie zadaje pytań o karierę ojca – ani w wojsku, ani w partii, ani w rządzie. Traktuje ją jak normalne awanse w normalnym państwie. Zdarzyły się po prostu: pracowitość, talent, zdrowy rozsądek wyniosły go na szczyt. Trudno przyjąć ten przekaz za autentyczny. Zwłaszcza z taką sielanką w opisie: „Jak na tamte czasy był dobrze wykształconym człowiekiem, mającym duże doświadczenie w pracy z młodzieżą. Łagodził spory pomiędzy żołnierzami, pomagał rozwiązywać problemy. Pewnie nie bez znaczenia dla jego awansu był też fakt, że był neutralny politycznie.”. Wzruszenie mnie ogarnęło, łzy mi pociekły po policzkach.
Jest jednak w tej książce, rozmowie, którą prowadzi z Andrzejem Jaroszewiczem jego piąta żona, sporo rzeczy, zdarzeń interesujących. Choćby relacje z druga żoną Piotra Jaroszewicza, Alicją Solską. Aż nie chce się wierzyć, że mogły być tak nieprzyjemne. Zła macocha, bardzo zła. Ale przecież musiały takimi być skoro na kilka lat wyekspediowano młodego dzieciaka do Straszęcina na wychowanie u przedwojennych przyjaciół ojca, Marii i Stanisława Cabajów..
Pewnie najbardziej autentyczne, prawdziwe są w tej opowieści relacje rajdowe. Tak, Andrzej Jaroszewicz, co by nie mówić, był wybitnym kierowcą rajdowym. Czy zawdzięczał to ojcu? W pewnej mierze na pewno, wiele drzwi otwierało się przed nim automatycznie. Ale przede wszystkim zawdzięczał to swojej miłości do samochodów, talentowi, pewnie też analitycznemu umysłowi. Sporo tu opisów dokonań w tym zakresie. Zwycięstw i porażek, zniszczonych aut, brawury, wypadków, szpitali, połamanych żeber, pękniętej czaszce. Czy polski przemysł motoryzacyjny na tych dokonaniach – nie tylko Jaroszewicza – zyskiwał? Nie jestem pewien. Wbrew jego twierdzeniom, mam wrażenie, że wszystko było podporządkowane wówczas propagandzie sukcesu, windowaniu Polski na „dziesiątą potęgę przemysłową świata”.
Andrzej Jaroszewicz bez problemu mówi o kolejnych małżeństwach, o byciu razem i rozstaniach z żonami. O zdradach, podbojach, o swoich w tym zakresie oczekiwaniach. Nie ma w tym na szczęście chełpienia, żadnej obsceny. Był jaki był i w tym zakresie wydaje się szczery. Legendarne romanse, którymi podniecano się w PRL-u (Maryla Rodowicz) wspomina, ale… ale nie ma tu żadnych sensacji. Uczciwie mówi o swojej chorobie, raku prostaty, o determinacji w leczeniu. O złodziejach, akcji i procesie z „detektywem” Rutkowskim, o projektach biznesowych.
Więc jeszcze raz wrócę do pytania o sens wydawania takich książek. Można go odnaleźć, choć, mówiąc uczciwie, nie będzie to łatwe. Sporo w tej spowiedzi szczegółów, jakichś didaskaliów ze szczytów może nie władzy, tego „czerwony książę” unika, ale przaśnego, celebryckiego świata PRL-u. Gdzieś na chwilę uchyla się kurtynę, pozwala zajrzeć od tyłu, za scenę. Sporo o mechanizmach, intrygach partyjnych kacyków (czasami aż się nie chce w nie wierzyć), sporo nazwisk wciąż jeszcze będących w „obiegu”, sporo motoryzacyjnego i lotniczego „sznytu”, zapachu benzyny, więzieniu, w którym spędził trochę czasu, przygód, przytaczanych ze śmiechem plotek. Ale pytanie kluczowe: czy Andrzej Jaroszewicz zmienia tą książką swój wizerunek? Tym którzy urodzili się w III RP, tego jestem pewien, prawie w komplecie, nic nie mówi jego nazwisko (tym bardziej w połączeniu z imieniem), dla tych starszych, dobrze pamiętających PRL, w najlepszym razie pozostanie jednak wyłącznie synem Piotra…
Andrzej Jaroszewicz w rozmowie z Alicją Grabowską – Czerwony książę, Prószyński i S-ka, Warszawa 2016, str. 360.