Andrzej Gronczewski
Żywe i martwe okna
Okno w moim pokoju jest rozległe, wypełnia całą ścianę. Gdyby dom stał na zboczu wsi Ząb, opodal Zakopanego, nie był zaś okolony warszawską równiną, w oknie moim mieściłyby się Tatry, ze wschodnimi i zachodnimi krańcami ich szerokiej panoramy.
Gdyby dom mój stał na wzgórzu za Piaśnicą, wśród starych sosen, miałbym w oknie plażę – od Karwi do Białogóry. I morze płasko rozesłane w dole, jak leżący, gigantyczny, płynny obraz.
Nie mogę zabrać z sobą swojego okna. Nie mogę z nim wędrować. Nie mogę wstawić w jego kontury innego widoku, choć co kilka dni zmieniam reprodukcje w przeznaczonej do tego ramie.
Nie skarżę się, przeciwnie, cenię mój widok. Z tego okna nie widać innych domów. Widzę tylko jarzębiny, derenie, jałowce, ligustry, tuje, winne krzewy, róże i octowce. Widzę gałęzie kosówki, świerki szare, srebrne i zwyczajne. Dołem gęstnieją królewskie paprocie.
Granica między wnętrzem a ogrodem jest umowna, prowizoryczna, dość luźno ustalona przez tafle szkła. Siedzę zatem w centrum pulsującej zieleni. W chlorofilowym okrążeniu, treściwym, ciągłym, surowym i płochym.
Liście – zwłaszcza po południu – rzucają cień na biurko. Gdy wieje wiatr, na jego powierzchni tańczy tłum drobnych refleksów, jakby to igrały zwierzątka, uformowane z cząstek światła i cienia. Owe skaczące plamy muszą być widzialne miedzy moimi zdaniami.
Trzeba opisać jedno okno, by zdobyć wiele praw. By mówić o innych oknach. O naturze okien myśleli dawni i późniejsi malarze. U Vermeera okno jest próbą nowego obrazu, podjętą w środku obrazu głównego. Dziewczyna z obrazu Vermeera stoi przed oknem, mnożąc swą obecność w lustrze szyby. I zarazem – dzięki otwartej połowie okna – wnętrze obrazu napełnia się wonią zewnętrzności, zapachem ogrodu czy ulicy. Obraz, jeśli wolno tak powiedzieć, traci swą ciszę, widomie dźwięczy, zyskuje optyczną słyszalność.
W porze listopada, w godzinach cierpkiej, nużącej anemii kolorów chętnie korzystam z pociechy, jaką niosą dobre, przyjazne, słoneczne płótna. Nigdy mnie nie zawodzą, sycąc mieszaniną różu, żółci, kobaltu, lazuru, szafiru. Albumy Bonnarda i Matisse’a otwieram więc na tych stronach, gdzie okna uchylają się ku morzu, ku inwazjom błękitu, ku wybuchom solarnego święta.
O takim święcie marzył człowiek jaskini. W szparach między
kamieniami chciwie łowił smugi światła słonecznego. Uczynniły one chytry mózg dawnego marzyciela. Kazały mu szukać nowej, nadziemnej „jaskini”, bogatszej o dar i szlachectwo okna.
Innego okna pragnęli ci, którzy okna w domach Boga, w kaplicach i katedrach, zdobili rajskimi witrażami, by – porywając nas do „nieba malarzy” – uwiarogodnić wtóre niebo, niedosiężne, bezcielesne, zmącone przez ziemskie szyby.
Okno czy obraz ? Myśląc o oknie, mylę okno z obrazem. Mieszam obraz z oknem. Nasilam tajemną oboczność i dwoistość. W otworze okna śledzę obietnice nowych obrazów. Okno ujawnia przewagę nad obrazem. Ujawnia dlatego, że zawiera obraz płynny, gotowy do przemian. Okno jest obrazem w toku. Obrazem ciągłych narodzin i nieprzerwanych śmierci. Jest sumą obrazów możliwych.
Formy, rzeczy, drzewa, kształty ludzkie, światła i chmury łączą się tu i rozpraszają w nagłych odmianach rytmu. Jeśli cenimy badaczy, monografistów, miłośników jednego obrazu, czemu nie chcemy być przeziercami, „krytykami” jednego – własnego okna ?
„Poeta nieba i obłoków jeszcze się nie urodził…” – mówi surowo Julian Przyboś. Chyba zapomniał o fenomenach obłoczności, uchwyconych dzięki oknom Marcela Prousta. Oknom z drugiego tomu proustowskiego. Nie tylko chmury na niebie uwodzą w tej księdze. Chmury – w obrazie hotelowego okna. Bardziej od nich obłoczne są ciała „zakwitających dziewcząt”. Ich gry w plażowych sukienkach, migotliwe, kuszące, tożsame – z obłokiem młodości, z tęczą domysłu, z eterem zachwytu. Ich przechadzki, równie obłoczne, między odległymi i bliskimi darami miłosnego widnokręgu.
Kto umie ogarnąć święto w oknie codziennym, zasłużył na okno świąteczne – w teatrach podróży. Dokładnie pamiętam chwile, kiedy w obcym pokoju – w Rzymie albo w San Gimignano – otwierałem natychmiast okiennice, by radośnie, zachłannie, gorączkowo uwierzytelnić zakres nowego święta.
Okno, a raczej to, co kryje się w obrazie okna, jest bowiem cenną wartością. Czy nie chodzi o pilnie strzeżony skarb ? O towar i kapitał ? Można nim zyskownie obracać. Można go wypożyczać – na dzień, tydzień lub miesiąc, wpisując do rachunku hotelowego liczbę, która wyraża nieokreślone, a tak przecież wymierne, kosztowne przywileje, związane z łaską świątecznego okna.
Wiedzieli o tym handlarze ziemskich widoków. Wiedzieli w epoce Marcela Prousta, w czasach Hemingwaya. Wiedzą i dzisiaj, pielęgnując stare, świątynne hotele, i budując hotele nowe.
Gdy idę ulicą, nie patrzę na odsłonięte okna. W krajach Północy – zdaniem Jana Kotta – okna te dozwalają ujrzeć najbardziej wiarogodny, codzienny teatr świata. Teatr w jego aktach domowych, rodzinnych, miłosnych. Teatr rozmowy przy wieczornym stole. Teatr kolacji, kłótni, pocałunku. Teatr wielu rekwizytów. Teatr bluzki, która zsuwa się z ramion kobiety.
Nie śledząc okien od ich zewnętrznej strony, długo – w taki właśnie sposób – patrzyłem na okna w domach Tołstoja, Prousta, Tomasza Manna, Hessego. Wiele razy patrzyłem, w ugruntowanej pewności, że tajemnica ich dzieła łączy się również – z tajemnicą ich okna.
Okno jest okiem domu, źrenicą naszego pokoju. Dzięki tej źrenicy witamy święto dnia. Żegnamy świat wieczorem, gotowi do nowej świąteczności. Niewielu znałem ludzi, którzy – jak Miron Białoszewski – umieli się odwrócić od dobrodziejstw okna i trwać w niszy własnej przestrzeni. Żyć więc bez pogód i świateł dnia, w szarówce odrębnych skupień, marzeń, cierpień.
Bo cierpienie tworzy i wyodrębnia swoje okna. Okno więziennej celi, okno szpitala, okno sanatorium różni się od innych okien, jak by pomyślał je i wykonał perfidny fachowiec, naznaczony złowrogimi, osobnymi talentami.
Ból, prawdziwy ból zamyka nas w więzieniu ciała. Odbiera szansę ucieczki z twierdz cielesności. Kasuje ofertę iluzoryczną i umowną, jaka łączy się ze spojrzeniem przez okno. „W czterech ścianach mego bólu | nie ma okien ani drzwi…” – mówi Aleksander Wat. Ufamy strażnikowi ciemnego świecidła. Był predestynowany do formuł o szpitalnej i więziennej naturze okien. Do wyznań o ślepej bezokienności bólu. Do tłumaczenia splątanych języków bólu. Krzyczą one, milkną, tężeją, kalekie i daremne, zamknięte w celach naszego ciała.
Szczęśliwy, kto okno dzieciństwa utożsamić może z oknem czasu dojrzałego, z oknem starości. Kto w tym samym oknie ulega strachom dzieciństwa i słodyczom majowej nocy miłosnej, i zimnej, gorzkiej, bezradnej, późnej metafizyce czarnego nieba. Kto, dzięki obrazowi jednego okna, przedłuża lęk wielu nocy życia – o trwogę nocy stałej, pozgonnej.
Jeśli okno – razem z domem – obdarzone zostało łaską trwania, jak okno Marii Dąbrowskiej w mieszkaniu przy ulicy Polnej, to okno owo staje się oknem dziejowym, oknem polskim, honorowym oknem zmiażdżonej Warszawy.
Patrząc przez takie okno, trzeba unikać prawdy zmyślenia. Wystarczy – cierpliwie, sucho – rejestrować zmiany, jakie zachodziły w „scenach widzenia”. Wystarczy to, by odczuć zmysłową dotykalność dziejów. Rama okna obejmuje wszystko, co objąć należy : nowe domy, przemienione w nowe ruiny ; okopy, krzyże, groby ; nowe ścieżki, wydeptane w miazdze ruin; młode drzewko, wyrosłe między żywymi i martwymi kamieniami.
Z polskiego okna widziało się zawsze więcej, niż z innych okien Europy, choć ciężar tej „widzącej” wiedzy nazbyt często ulegał roztrwonieniu i zatracie.
W szczególnych obrotach zdarzeń łaska trwania zachowuje okna, nie ocala domów. Tylko na fotografiach możemy dzisiaj odpoznać to, co przez lata było Norwidowym, krzyczącym fragmentem ruin Warszawy. Co było oknem Żeromskiego, kaleką źrenicą muru, zawieszoną nad Placem Zamkowym i nad nowym czasem starego miejsca.
Źrenice te czuwają w obrazach, jakie malował Linke. I w szkicach, jakie zostawił Kulisiewicz. Trwają one – dzięki pogotowiom naszej pamięci – obok Złotych okien Adolfa Rudnickiego, z których nadal skaczą płonące anioły.
Niech żywe okno ponawia swe codzienne święta – w sojuszu z oknem martwym, oknem czasu marnego. Z milionami wygaszonych, żałobnych okien.
Kto mówi o różnych odmianach wolności, musi wiedzieć, że ich definicje żądają utwierdzenia w ciele konkretu. Że z oknem, z treścią „okienną”, łączy się także dotykalny, wymierny – sens, smak, zakres i koloryt naszej wolności.
Andrzej Gronczewski