Andrzej Gronczewski – Żywe i martwe okna

0
333

Andrzej  Gronczewski

 

Żywe i martwe okna      

 

        Okno  w  moim  pokoju  jest  rozległe, wypełnia  całą  ścianę. Gdyby  dom  stał  na  zboczu  wsi  Ząb, opodal  Zakopanego, nie  był  zaś  okolony  warszawską  równiną, w  oknie  moim  mieściłyby  się  Tatry, ze  wschodnimi  i  zachodnimi  krańcami  ich  szerokiej  panoramy.

              Gdyby  dom  mój  stał  na  wzgórzu  za  Piaśnicą, wśród  starych  sosen, miałbym  w  oknie  plażę – od  Karwi  do  Białogóry. I  morze  płasko  rozesłane  w  dole, jak  leżący, gigantyczny, płynny  obraz.

              Nie  mogę  zabrać  z  sobą  swojego  okna. Nie  mogę  z  nim  wędrować. Nie  mogę  wstawić  w  jego  kontury  innego  widoku, choć  co  kilka  dni  zmieniam  reprodukcje  w  przeznaczonej  do  tego  ramie.

              Nie  skarżę  się, przeciwnie, cenię  mój  widok. Z  tego  okna  nie  widać  innych  domów. Widzę  tylko  jarzębiny, derenie, jałowce, ligustry, tuje, winne  krzewy, róże  i  octowce. Widzę  gałęzie  kosówki, świerki  szare, srebrne  i  zwyczajne. Dołem  gęstnieją  królewskie  paprocie.

              Granica  między  wnętrzem  a  ogrodem  jest  umowna, prowizoryczna, dość  luźno  ustalona  przez  tafle  szkła. Siedzę  zatem  w  centrum  pulsującej  zieleni. W  chlorofilowym  okrążeniu, treściwym, ciągłym, surowym  i  płochym.

              Liście – zwłaszcza  po  południu – rzucają  cień  na  biurko. Gdy  wieje  wiatr, na  jego  powierzchni  tańczy  tłum  drobnych  refleksów, jakby  to  igrały  zwierzątka, uformowane  z  cząstek  światła  i  cienia. Owe  skaczące  plamy  muszą  być  widzialne  miedzy  moimi  zdaniami.

              Trzeba  opisać  jedno  okno, by  zdobyć  wiele  praw. By  mówić  o  innych  oknach. O  naturze  okien  myśleli  dawni  i  późniejsi  malarze. U  Vermeera  okno  jest  próbą  nowego  obrazu, podjętą  w  środku  obrazu  głównego. Dziewczyna  z  obrazu  Vermeera  stoi  przed  oknem, mnożąc  swą  obecność  w  lustrze  szyby. I  zarazem – dzięki  otwartej  połowie  okna – wnętrze  obrazu  napełnia  się  wonią  zewnętrzności, zapachem  ogrodu  czy  ulicy. Obraz, jeśli  wolno  tak  powiedzieć, traci  swą ciszę, widomie  dźwięczy, zyskuje  optyczną  słyszalność.

              W  porze  listopada, w  godzinach  cierpkiej, nużącej  anemii  kolorów  chętnie  korzystam  z  pociechy, jaką  niosą  dobre, przyjazne, słoneczne  płótna. Nigdy  mnie  nie  zawodzą, sycąc  mieszaniną  różu, żółci, kobaltu, lazuru, szafiru. Albumy  Bonnarda  i  Matisse’a  otwieram  więc  na  tych  stronach, gdzie  okna  uchylają  się  ku  morzu, ku  inwazjom  błękitu, ku wybuchom  solarnego  święta.

O  takim  święcie  marzył  człowiek  jaskini. W  szparach  między

kamieniami  chciwie  łowił  smugi  światła  słonecznego. Uczynniły  one  chytry  mózg  dawnego  marzyciela. Kazały  mu  szukać  nowej, nadziemnej „jaskini”, bogatszej  o  dar  i  szlachectwo  okna.

              Innego  okna  pragnęli  ci, którzy  okna  w  domach  Boga, w  kaplicach  i  katedrach, zdobili  rajskimi  witrażami, by – porywając  nas  do  „nieba  malarzy” – uwiarogodnić  wtóre  niebo, niedosiężne, bezcielesne, zmącone  przez  ziemskie  szyby.

              Okno  czy  obraz ?  Myśląc  o  oknie, mylę  okno  z  obrazem. Mieszam  obraz  z  oknem. Nasilam  tajemną  oboczność  i  dwoistość. W  otworze  okna  śledzę  obietnice  nowych  obrazów. Okno  ujawnia  przewagę  nad  obrazem. Ujawnia  dlatego, że  zawiera  obraz  płynny, gotowy  do  przemian. Okno  jest  obrazem  w  toku. Obrazem  ciągłych  narodzin  i  nieprzerwanych  śmierci. Jest  sumą  obrazów  możliwych. 

              Formy, rzeczy, drzewa, kształty  ludzkie, światła  i  chmury  łączą  się  tu  i rozpraszają  w nagłych odmianach rytmu. Jeśli cenimy badaczy, monografistów, miłośników  jednego obrazu, czemu  nie  chcemy  być  przeziercami, „krytykami”  jednego – własnego  okna ?

              „Poeta  nieba  i  obłoków  jeszcze  się  nie  urodził…” – mówi  surowo  Julian  Przyboś. Chyba  zapomniał  o  fenomenach  obłoczności, uchwyconych  dzięki  oknom  Marcela  Prousta. Oknom  z  drugiego  tomu  proustowskiego. Nie  tylko chmury na  niebie uwodzą  w  tej  księdze. Chmury – w  obrazie  hotelowego  okna. Bardziej  od  nich  obłoczne  są  ciała  „zakwitających  dziewcząt”. Ich  gry  w  plażowych  sukienkach, migotliwe, kuszące, tożsame – z  obłokiem  młodości, z  tęczą  domysłu, z  eterem  zachwytu. Ich  przechadzki, równie  obłoczne, między  odległymi  i  bliskimi  darami  miłosnego  widnokręgu.

              Kto  umie  ogarnąć  święto  w  oknie  codziennym, zasłużył  na  okno  świąteczne – w  teatrach  podróży. Dokładnie  pamiętam  chwile, kiedy  w  obcym  pokoju – w  Rzymie  albo  w  San  Gimignano – otwierałem  natychmiast  okiennice, by  radośnie, zachłannie, gorączkowo  uwierzytelnić  zakres  nowego  święta.

              Okno, a  raczej  to, co  kryje  się  w  obrazie  okna, jest  bowiem  cenną  wartością. Czy  nie  chodzi  o  pilnie  strzeżony  skarb ? O  towar  i  kapitał ? Można  nim  zyskownie  obracać. Można  go  wypożyczać – na  dzień, tydzień  lub  miesiąc, wpisując  do  rachunku  hotelowego  liczbę, która  wyraża  nieokreślone, a  tak  przecież  wymierne, kosztowne  przywileje, związane  z łaską  świątecznego  okna.

              Wiedzieli  o  tym  handlarze  ziemskich  widoków. Wiedzieli  w  epoce  Marcela  Prousta, w  czasach  Hemingwaya. Wiedzą  i  dzisiaj, pielęgnując  stare, świątynne  hotele, i  budując  hotele  nowe.

              Gdy  idę  ulicą, nie patrzę  na  odsłonięte  okna. W  krajach  Północy –   zdaniem  Jana  Kotta – okna  te  dozwalają  ujrzeć  najbardziej  wiarogodny, codzienny  teatr  świata. Teatr  w  jego  aktach  domowych, rodzinnych, miłosnych. Teatr  rozmowy  przy  wieczornym  stole. Teatr  kolacji, kłótni, pocałunku. Teatr  wielu  rekwizytów. Teatr  bluzki, która  zsuwa  się  z  ramion  kobiety.

              Nie  śledząc  okien  od  ich  zewnętrznej  strony, długo – w  taki  właśnie  sposób – patrzyłem  na  okna  w  domach  Tołstoja, Prousta, Tomasza  Manna, Hessego. Wiele  razy  patrzyłem, w  ugruntowanej  pewności, że  tajemnica  ich  dzieła  łączy  się  również – z  tajemnicą  ich okna.

              Okno  jest  okiem  domu, źrenicą  naszego  pokoju. Dzięki  tej  źrenicy  witamy  święto dnia. Żegnamy  świat  wieczorem, gotowi  do nowej  świąteczności. Niewielu  znałem  ludzi, którzy – jak  Miron  Białoszewski – umieli  się  odwrócić  od  dobrodziejstw  okna  i  trwać  w  niszy  własnej  przestrzeni. Żyć  więc  bez  pogód  i  świateł  dnia, w  szarówce  odrębnych  skupień, marzeń, cierpień.

              Bo  cierpienie  tworzy  i  wyodrębnia  swoje  okna. Okno  więziennej  celi, okno  szpitala, okno  sanatorium  różni  się  od  innych  okien, jak  by  pomyślał  je  i  wykonał  perfidny  fachowiec, naznaczony  złowrogimi, osobnymi  talentami.

              Ból, prawdziwy  ból  zamyka  nas  w  więzieniu  ciała. Odbiera  szansę  ucieczki  z  twierdz  cielesności. Kasuje  ofertę  iluzoryczną  i  umowną, jaka  łączy  się  ze  spojrzeniem  przez  okno. „W  czterech  ścianach  mego  bólu | nie  ma  okien  ani  drzwi…” – mówi  Aleksander  Wat. Ufamy  strażnikowi  ciemnego  świecidła. Był  predestynowany  do  formuł  o  szpitalnej  i  więziennej  naturze  okien. Do  wyznań  o  ślepej  bezokienności  bólu. Do  tłumaczenia  splątanych  języków  bólu. Krzyczą  one, milkną, tężeją, kalekie  i  daremne, zamknięte  w  celach  naszego  ciała.

              Szczęśliwy, kto  okno  dzieciństwa  utożsamić  może  z  oknem  czasu  dojrzałego, z  oknem  starości. Kto  w  tym  samym  oknie  ulega  strachom  dzieciństwa  i słodyczom  majowej  nocy  miłosnej, i  zimnej, gorzkiej, bezradnej, późnej  metafizyce  czarnego  nieba. Kto, dzięki  obrazowi  jednego  okna, przedłuża  lęk  wielu  nocy  życia – o  trwogę  nocy  stałej, pozgonnej.

              Jeśli  okno – razem  z  domem – obdarzone  zostało  łaską  trwania, jak  okno  Marii  Dąbrowskiej  w  mieszkaniu  przy  ulicy  Polnej, to  okno  owo  staje  się  oknem  dziejowym, oknem  polskim, honorowym  oknem  zmiażdżonej  Warszawy.

              Patrząc przez  takie  okno, trzeba  unikać prawdy  zmyślenia. Wystarczy – cierpliwie,  sucho – rejestrować  zmiany, jakie zachodziły w „scenach  widzenia”. Wystarczy  to, by  odczuć  zmysłową  dotykalność  dziejów. Rama  okna  obejmuje  wszystko, co  objąć  należy : nowe  domy, przemienione  w  nowe  ruiny ; okopy, krzyże, groby ; nowe  ścieżki, wydeptane  w  miazdze  ruin; młode  drzewko, wyrosłe  między  żywymi  i  martwymi  kamieniami.

              Z  polskiego  okna  widziało  się  zawsze  więcej, niż  z  innych  okien  Europy, choć  ciężar  tej  „widzącej”  wiedzy  nazbyt  często  ulegał  roztrwonieniu  i  zatracie.

              W  szczególnych  obrotach  zdarzeń  łaska  trwania  zachowuje  okna, nie  ocala  domów. Tylko  na  fotografiach  możemy  dzisiaj  odpoznać  to, co  przez  lata  było  Norwidowym, krzyczącym  fragmentem  ruin  Warszawy. Co  było  oknem  Żeromskiego, kaleką  źrenicą  muru, zawieszoną  nad  Placem  Zamkowym  i  nad  nowym  czasem  starego  miejsca.

              Źrenice  te  czuwają  w  obrazach, jakie  malował  Linke. I  w  szkicach, jakie  zostawił  Kulisiewicz. Trwają  one – dzięki  pogotowiom  naszej  pamięci –  obok  Złotych  okien  Adolfa  Rudnickiego, z  których  nadal  skaczą  płonące  anioły.

              Niech  żywe  okno  ponawia  swe  codzienne  święta – w  sojuszu  z  oknem  martwym, oknem  czasu  marnego. Z  milionami  wygaszonych, żałobnych  okien.

              Kto  mówi  o  różnych  odmianach  wolności, musi  wiedzieć, że  ich  definicje  żądają  utwierdzenia  w  ciele  konkretu. Że  z  oknem, z  treścią  „okienną”, łączy  się  także  dotykalny, wymierny – sens, smak, zakres  i  koloryt  naszej  wolności.

 

                                                                              Andrzej  Gronczewski

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko