ALEKSANDER NAWROCKI
Stanisław Grochowiak, jakiego pamiętam.
Foto ze zbiorów Biblioteki Domu Literatury
Był znany. Ceniony w środowisku. Mówiło się o nim: Książę Poetów. Królował niepodzielnie w tygodniku „Kultura” na Wiejskiej, czwarte piętro, a wcześniej w dwutygodniku „Współczesność”. Poznałem go osobiście w listopadzie 1964 r. Do skontaktowania się z nim namówiła mnie koleżanka, również pisząca wiersze. Dla odwagi wziąłem ze sobą ją i jeszcze kogoś, również wierszującego. Do tej wizyty przykładałem wielką wagę. Kończyły mi się studia na polonistyce i groziło pójście w belfry. Publikacja wierszy miała mnie od tego wybronić, tak sobie wyobrażałem. Do redakcji wdrapaliśmy się jak do świątyni Ateny, z ciekawością i niepokojem, jak zostaniemy przyjęci. Mistrz przyjął nas zwyczajnie, pobrał, co mu przynieśliśmy i zaproponował przyjście za tydzień – mnie, pozostałym później. Wygalowałem się na to spotkanie: granatowy, jeszcze policealny garnitur, biała koszula, czarny krawat na gumkę /takie były wtedy noszone i szkoda, że nie dzisiaj, bo wygodne, bez żmudnego wiązania/. Nie wiem, czy zauważył to moje wystrojenie się, ale wiersze tak. Obiecał ich druk, za dwa miesiące, ale przeciągnęło się to do pięciu. Numer z moimi wierszami ukazał się 17 kwietnia 1965 roku, tuż po Wielkanocy. Chodziłem w wewnętrznej aureoli, na zewnątrz oczywiście z dystansem do wkroczenia do historii literatury – tak to żartobliwie, ale i zazdrośnie, nazwali koledzy. Honorarium nie przepiłem, a podobno tak trzeba było zrobić, tylko że z alkoholem nigdy nie było mi po drodze, dziś również. Coś za te pieniądze kupiłem, już nie pamiętam co, ale znając siebie, na pewno coś pożytecznego. I przestałem przygotowywać się do kolokwiów i egzaminów, arcynudnych i poniekąd upokarzających dla publikującego poety – uważałem. O mało nie zrezygnowałem ze studiów i tylko wizja trafienia od razu do wojska ocaliła mnie od tej pochopnej decyzji. W tym samym roku jeszcze trzy razy drukował mi Grochowiak moje wiersze. Dzisiaj uważam, że wybierał nie najlepsze, ale tzw. awangardowe. Jaki był? Bezpośredni, szczupły, średniowysoki. Mówił piękną polszczyzną. Budziło to szacunek u słuchającego. Czoło bardzo wysokie, włosy czarne. Było w nim coś eleganckiego, niezależnie czy ubierał się w dżinsy i sweter, czy też w garnitur i krawat. Podobał mi się klimat redakcji: pełny luz, tylko maszynistki pracowały bez przerwy, towarzyskie pogadywania, poetyckie ikony, znane mi dotąd z publikacji, raz na schodach przelotne poznanie się z Herbertem, raczej niskim, korpulentnym, z zadartym nosem i rumianą cerą, bezpośrednim, jowialnym, itd. Na redakcyjnych pokojach błyszczał też Krzysztof Mętrak, świeżo upieczony redaktor, chociaż student dopiero drugiego roku polonistyki, czyli dopiero dwudziestolatek, otaczany grupkami akolitów, zawiadywał działem krytyki literackiej. Zamieszczał mi od czasu do czasu recenzje z książek, przeważnie prozatorskich, czyli że dawał mi dorabiać do studenckiego budżetu. Aż się nie chce wierzyć, że Krzysztofa od dawna już nie ma, zabrały go demony alkoholu na swoje błękitne pastwiska, gdzie wizje piękniejsze są od życia. Na jednej z sesji literackich, na której był Różewicz – bardzo niziuteńki i wielu innych ówczesnych wielkich, starszy o studencki rok ode mnie kolega, w swym referacie nazwał Grochowiaka ostatnim manichejczykiem, na co poeta złapał się za głowę. Lubiłem jego wiersze, zwłaszcza te z czterech pierwszych tomików, do dziś oryginalne. Potem Grochowiak niepotrzebnie zaczął klasycznieć, zamykać się w słowach, a nie wizjach, upodabniać się do innych. Był wszechstronny i we wszystkim interesujący: prócz poezji proza, dramat, publicystyka, nawet teksty do piosenek. Pamiętam, że po którymś Opolu zerwała się dyskusja, że piosenkarze śpiewają marne teksty. W zestawieniu z dzisiejszymi tamta marność do dzisiaj błyszczy, ale wtedy kilku wziętych poetów zabrało się za piosenkowanie. W wypadku Grochowiaka jego teksty do zaśpiewania nie zrobiły kariery – bardziej wiersze i w dodatku przebogacone barokiem metafor. Potem Księcia wzięto do ówczesnej „Poezji”, ale był to już inny człowiek niż ten z „Kultury”, jakby wciśnięty w redakcyjny fotel i – kąt, schorowany, zżarty przez alkohol. Tego jego alkoholizmu, tak wtedy modnego w artystycznych środowiskach, nie mogłem zrozumieć i poniekąd wstydziłem się za mistrza z powodu jego picia. Ostatni raz spotkałem się z nim w czerwcu, na dwa i pół miesiąca przed jego śmiercią. Obiecał wcześniej przełożyć mi kilka wierszy węgierskich, oczywiście na podstawie przekładów filologicznych, ale schodziło mu się, a ja już dłużej nie mogłem czekać. Wreszcie umówił się ze mną na Sadybie, w swoim mieszkaniu. Chodził wtedy w czarnym płaszczu i szarym kapeluszu. – Tylko serce i głowa jeszcze mi funkcjonują – oświadczył po powitaniu. – Tak mi powiedzieli w klinice, z której wracam – doinformował. Dałem mu tzw. rybki. – Zaraz panu to zrobię – powiedział, ku mojemu zdziwieniu, bo rybek było trzy, a wiersze trudne. Po niespełna dwudziestu minutach wręczył mi przekłady. Tylko tytuły w nich były zgodne z oryginałami, a cała reszta to zupełnie co innego, ale znakomite. Do dziś je trzymam, napisane atramentowym piórem, pięknym kaligraficznym pismem. Zmarł 2 września 1976 roku. Zaledwie czterdziestodwuletni. Ale tak wtedy umierali poeci. Wcześniej i o wiele młodziej – Poświatowska, później Stachura, również czterdziestodwuletni, jeden z najbardziej oryginalnych twórców. Chowano Pana Stanisława na Powązkach w słoneczny jesienny dzień. Ludzi przyszło dużo, bo wtedy śmierć poety była wydarzeniem, nie jak dziś, kiedy twórcy odchodzą niezauważalni, chyba że nobliści. Po wstawieniu trumny do dołu rozpłakali się Jerzyna z Himilsbachem, otworzyli butelkę z wódką, pociągnęli z niej z gwinta, a resztą spryskali trumnę, na ostatnią drogę przyjaciela w zaświaty. Mistrz urodził się na krawędzi koziorożca z wodnikiem, bo 24 stycznia 1934 r. Oba znaki trudne. Ja szczególnie nie lubię tych spod wodnika. Nie układa mi się z nimi. Nie wiedziałem wtedy o tym znaku, ale z Panem Staszkiem trzymałem się na dystans i wcale nie dążyłem do przejścia z nim na ty, jak robiła to cała gromada tamtoczesnych tzw. poetów, o których dziś ani słychu. Pana Stanisława uważałem zawsze za Księcia Poezji i dlatego nie wypadało z takim człowiekiem spoufalać się. Jego twórczość, zwłaszcza poezja, do dziś zachowała swoją świeżość i inność. Jest nie do podrobienia i nie do pomylenia z wierszami dawnymi i dzisiejszymi. I w każdej rzeczywistości ważna. Osobiście uważam np. że stawianego na piedestale Herberta stworzył ówczesny system. W dzisiejszym Herberta by nie było. Natomiast twórczość Grochowiaka jest ponad systemami. Na zakończenie pozwolę sobie pożegnać się z poetą, dla mnie ważnym jako twórca oraz tym, który uwierzył w moje pisanie. Żegnam się tedy wierszem. Jego:
Menuet
Podaj mi rączkę, trumienko. Konik
Wędzidło gryzie, chrapami świszcze.
Już stangret wciska czaszkę na piszczel,
Dziurawą trąbkę bierze do dłoni.
A więc ruszymy na jednym kole,
Pod poszarpanym w nic baldachimem,
Ale wesoło! Mam mandolinę,
Z której wygnamy oślepłe mole.
He, he, trumienko, gdzieś jest cmentarzyk,
Gdzie przykucniemy z wielką ochotą,
Żeby przykryci spierzchłą kapotą
Bardzo intymnie sobie pogwarzyć.
Mysz nas nawiedzi, przyfrunie sowa,
Szakal przyczłapie z obwisłą szczęką,
Kornik zacyka do drzwi tak cienko,
Jakby żałował czegoś, trumienko,
Jakby żałował…
Stanisław Grochowiak: Menuet z pogrzebaczem.
Aleksander Nawrocki